Slimelord
„Chitrydiomycosis Relinquished”
20 Buck Spin (2024)
Nie powiem –
cholernie czekałem na debiut brytyjskiego Slimelord. Już wcześniejsze, mniejsze
materiały zapowiadały, że Slimelord będzie miał coś sensownego do zaoferowania
w temacie kosmicznego metalu śmierci, a jeśli doda się, że 60% składu udziela
się w tech-thrashowym Cryptic Shift to można było być pewnym, że
„Chitrydiomycosis Relinquished” sprosta oczekiwaniom. W tym miejscu powinienem
wylać ejakulat na oczy czytelników, pisać peany pochwalne, ale tak nie będzie.
Nie, że Slimelord nie dowiozło czy coś, bo wcale nie o to chodzi. Ten materiał
jest trochę jak piękna dziewoja, mądra, która ma dużo i dużo sensownego do
powiedzenia, wydaje Ci się że ją lubisz, że chodzący ideał,a finalnie
dochodzisz do wniosku, że trochę mało w niej seksapilu i najzwyczajniej w
świecie nie spieszyłbyś się, żeby zaciągnąć ją do łóżka, preferując po drodze
inne, pozornie mniej atrakcyjne panny. Weird-fiction death metal to dobre
określenie dla muzyki Slimelord. Trochę kosmiczna, dość mocno abstrakcyjna,
niewytłumaczalna, chodząca swoimi ścieżkami. Zamiast łamać kości death metalem
często zwalnia i ucieka w psychodeliczne odjazdy emanujące niedopowiedzianą
atmosferą i jakimś dziwnym niepokojem. Zupełnie jakby macka Ktulu smyrała ich
po jajcach. I taka jest cala płyta – gęsta, dziwna, klimatyczna, świetnie
zagrana, dość oryginalna i raczej nie powielająca schematów innych, modnych,
„kosmicznych zespołów. Najwięcej skojarzeń szło w kierunku Timeghoul ze względu
na czystowokalne melodeklamacje tu i ówdzie się przewijające, ale już odniesienia
do Blood Incantation czy nawet Demilich jeśli się pojawiają to są brawie
niezauważalne. Pytanie więc co sprawia, że te 47 minut muzyki się mi dłuży i
trochę nuży. Mam wrażenie, że w parze z autentycznym podziwem nie idzie szybsze
bicie serca. Zupełnie jakby ten album był w 100% intelektualnym wytworem,
któremu zabrakło zwyczajnie muzycznej szczerości i radości grania. Nie zawsze
gęściej i dziwniej znaczy lepiej. „Chitrydiomycosis Relinquished” raczej nie
pokrył się z moim oczekiwaniami. W wielu aspektach jest to płyta odważniejsza
niż oczekiwałem, ambitniejsza, na swój sposób trudna. Tylko, że nie daje mi ona
argumentów, wabików, niuansów, nie puszcza do mnie oczka, żebym chciał ją
zgłębić. Na pewno jest to płyta, którą bardzo warto przesłuchać, a nawet trzeba
przesłuchać, bo oferuje naprawdę dużo ciekawego. A jeśli komuś trąci te
właściwe struny to zalecam kupić. Mi jeszcze nie trąciła, ale raz po raz będę
dawał szanse.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz