Ribspreader
„Reap Humanity”
Xtreem Music 2024
Któż by zliczył wszelkie projekty Rogga Johanssona?
Koleś chyba nie śpi, nie żre, nie chodzi na kibel, tylko nagrywa. Nowy
Ribspreader to już dziesiąty pełen jego wysryw pod tym szyldem. W zasadzie, to
przyznam się bez bicia, nawet mi się nie chciało sprawdzać wszystkich
wydawnictw tego projektu, bo i tak wiadomo co można na nich znaleźć. Nowy płytąg
tego absolutnie nie zmienia. Nie zmienia też mojego stosunku do głównego
autora, którego uważam za takiego osiedlowego Fafika, który tu popuści, tam
popuści, a i tak zaraz go jakiś Szarik mocą swojego moczu przebije. Ribspreader
to w chuj do bólu przeciętny szwedzki death metal. Niby ze wszelkimi
naleciałościami klasyki, choćby pod tytułem brzmienie, lekkie nawiązanie do
punka, kapka melodii, charakterystyczny groove, mocny wokal… No zgadza się,
każda z tych składowych w jakimś stopniu się na tym albumie pojawia. Tylko, że
co z tego. Nie zliczę, ileż to razy pisałem recenzję zespołu czerpiącego
garściami z klasyki, będącego w chuj nieoryginalnym, czasem nawet dosłownie
zrzynającego z protoplastów lub filarów gatunku, a jednocześnie roznoszącego
mnie na drzazgi swoją umiejętnością w oldschool. Bo naprawdę, nie trzeba
odkrywać nowych lądów, by u takiego starego pryka jak ja pobudzić erekcję.
Ribspreader nie wywołuje u mnie nawet lekkiego mrowienia w kroczu. Jest niczym
koleżanka kloszarda, która przypadkowo usiadła obok na ławce, poprosiła o
papierosa, po czym stwierdziła, że fajnie jak bym z nią poszedł za śmietnik. Ja
nie wiem, może niektórzy to lubią. Tak samo jak są amatorzy muzyki kompletnie
przeciętnej, byle pochodzącej, lub nawet platonicznie sięgającej do zespołów
będących podwalinami pod określony gatunek. „Reap Humanity” jest dla mnie
najlepszym przykładem na album, który mógłby się nigdy nie ukazać i niczego by
to nie zmieniło. Za dobry jest, by nazwać go totalną kupą, a za słaby, by
poświęcić więcej niż dwa odsłuchy. Tak, że ten…
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz