PÉNITENCE ONIRIQUE
„Nature Morte”
Les Acteurs de l’Ombre Productions 2023
Na pierwszy rzut oka (a raczej
ucha) trzeci, pełny album francuskiego Pénitence Onirique zatytułowany „Nature
Morte” wydał mi się solidnym, ale w gruncie rzeczy dosyć typowym krążkiem
wypełnionym konkretnym Black Metalem z udziałem sporej ilości klawisza. Coś
jednak w tych dźwiękach nie dawało mi spokoju, a że uparty ze mnie matkojebca,
więc postanowiłem wrócić do tego krążka i przysłuchać mu się trochę mocniej. No
i gdy tak sobie spokojnie przysiadłem z ulubionym drinkiem w dłoni (choć myślę,
że i bez niego moja reakcja byłaby taka sama), ta płytka zaczęła do mnie gadać,
ukazując zarazem swoje skrywane wdzięki. Okazało się, że materiał ten ukrywa
naprawdę sporo i warto poświęcić mu wymaganą ilość czasu i atencji. Pod fasadą
dobrze znanego (a przez niektórych prawie znienawidzonego), prawie
symfonicznego (a jak wiadomo, prawie robi wielką różnicę), Czarnego Metalu
ukrywają się bowiem harmonie i dźwiękowe faktury, które robią niemałe wrażenie
(pod warunkiem, że damy sobie szansę je usłyszeć). Być może sekcja wypada dosyć
klasycznie, choć i w perkusyjnych strukturach, oraz w liniach basu można
usłyszeć pewną ilość bardziej kombinacyjnych struktur, które sponiewierać
potrafią nielicho. Wiosła natomiast szyją jednak wybornie. Ich partie są
jadowite, drapieżne, zimne, zaciekłe i diabelnie agresywne, a przy tym transowe
i wcale nie takie proste, jak się wydaje przy pobieżnym odsłuchu (czyli takim,
przy którym robimy jeszcze coś innego, np. wpierdalamy barszcz z uszkami
zagryzany krokietem z kapustą i grzybkami). Sporo tu bowiem dosyć mocno
zaplątanego wiosłowania, które nie pozwala przejść obojętnie obok „Martwej
Natury”. No bo jak tu kurwa jego zapierdolona mać przejść do porządku
dziennego, słysząc tak wysmakowane, rzeźbione precyzyjnie, masywne, a zarazem
nasycone pierwotną surowością riffy, dopracowane partie solowe o nihilistycznym
wydźwięku, czy pełne emocji, choć niemal klasycznie bluźniercze wokale wykonane
w narzeczu autochtonów, że o posiadającym subtelny, bliskowschodni klimat
parapecie nie wspomnę. „Nature Morte” mieni się także wieloma warstwami
jadowitych melodii, mistycznych tekstur, jak i ciężkich, przygniatających
elementów o apokaliptycznym wydźwięku, których nie powstydziłyby się kapele
spod znaku Doom. Gdy dodamy jeszcze do tego koncept tego albumu bazujący na
twórczości René Girarda traktującej o mimetycznym pożądaniu, syndromie kozła
ofiarnego i rytualnej ofiary, to robi się naprawdę grubo, no i uwierzcie mi,
jest grubo i intensywnie, a czerń roi się na tej płycie dziko, niczym rój
wkurwionych szerszeni. Nie brakuje tu także urzekających tajemnic i pikantnych
intryg najeżonych przemocą, a możecie mi zaufać, to, o czym tu napisałem, to tylko
wierzchołek góry lodowej, a to, co kryje się pod powierzchnią jest nie mniej
imponujące, lecz musicie to już odkryć sami, gdyż ja na ten temat będę milczał,
jak grób. Powiem tylko na zakończenie mej epistoły, że warto zagłębić się w
dźwięki „Martwej Natury”, gdyż to album, który oferuje o całe piekło więcej,
niż się początkowo wydaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz