środa, 8 listopada 2023

Recenzja GRAND CADAVER „Deities Of Deathlike Sleep”

 

GRAND CADAVER

„Deities Of Deathlike Sleep”

Majestic Mountain Records 2023

Sylwetkę Grand Cadaver przybliżałem już Wam przy okazji recenzji ich Ep’ki zatytułowanej „Madness Comes”, która swą premierę miała trochę ponad dwa lata temu. Wszyscy zainteresowani wiedzą już zatem, kto pogrywa w tym projekcie, a ci, którzy jeszcze nie wiedzą, niech se to sprawdzą na własną rękę, gdyż powtarzać się nie zamierzam. Nadmienię tylko, że to persony znamienite, które tworząc skandynawski Metal Śmierci, wspólnie z niejednego naczynia alkohol już spożywały. No i owi obywatele w pod koniec sierpnia 2023 roku ponownie urządzili sobie imprezę (na której na pewno nie pili wody mineralnej), czego efektem jest ich drugi album długogrający zatytułowany „Deities Of Deathlike Sleep”. Prawdą jest, że nic nowego, ani przełomowego na nim nie usłyszymy, bo jest to dobrze już znany i lubiany, Szwedzki Death Metal odwołujący się do korzeni tego gatunku, niemniej już samo jego wykonanie sprawia niekłamaną przyjemność (przynajmniej mojej skromnej osobie) i nie pozostawia wątpliwości, że ci panowie wiedzą, o co kaman w te klocuszki (co raczej nie dziwi, gdyż któż miałby to wiedzieć, jak nie oni?). Tak więc album ten, to prawie 35 minut rasowej szwedzizny, na którym w jedną, zwartą całość łączą się wpływy klasycznych już dziś produkcji spod znaku Nihilist, Carnage, Entombed, Dismember, Excruciate, Epitaph, czy Grave z bardziej melodyjną frakcją reprezentowaną przede wszystkim przez Dark Tranquillity, At The Gates, Sacrilege, Ablaze My Sorrow, czy wczesny Soilwork. Jest tu naprawdę na czym ucho zawiesić, o ile komuś nie przejadło się takie graniei nadal lubi popływać w basenie wypełnionym muzyczną cieczą o smaku i aromacie skandynawskiej śmierci. Jeżeli więc w pełni świadomie zdecydujecie się sprawdzić, co zawiera dwójka Grand Cadaver, to usłyszycie chropowate, zadziorne, nasączone jadowitą melodią, niezgorzej miejscami zagęszczone riffy, piłujące klasycznie partie solowe, tłusty bas zapewniający konkretny groove, ciężko bijące bębny i agresywne wokale. To jednak nie wszystko. Są tu też przygniatające do gleby faktury dźwięków nawiązujące do początków nurtu zwanego Death’N”Roll’em, klimatyczne patenty, znane z najlepszych produkcji Katatonia, czy October Tide, jak i nieco rajcownej zgnilizny znanej choćby z twórczości Murder Squad. Na kolana przed tą płytką nie padłem, niemniej jednak podoba mi się ten konglomerat tradycyjnych dźwięków i wibracji, który tworzą ci jegomoście, być może dlatego, że czuć w nim szczerość, fun  i nijak nie zwęszyłem tu parcia na szkło. Zajebista płytka, której wartość wzrastała w moich oczach wprost proporcjonalnie do ilości przyswojonego alkoholu, choć i bez tego wspomagania moja ocena „Deities…” byłaby w zasadzie bardzo podobna, o ile nie taka sama. Morał więc z tego taki, że takie granie albo się kocha miłością dozgonną, albo się spierdala na szczaw. Ja tam szczawiu nie znoszę, spierdalają to raczej przede mną, więc wybieram opcję numer jeden, a co wybierzecie Wy,  interesuje mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz