GRAND CADAVER
„Deities Of Deathlike Sleep”
Majestic
Mountain Records 2023
Sylwetkę Grand Cadaver
przybliżałem już Wam przy okazji recenzji ich Ep’ki zatytułowanej „Madness
Comes”, która swą premierę miała trochę ponad dwa lata temu. Wszyscy
zainteresowani wiedzą już zatem, kto pogrywa w tym projekcie, a ci, którzy
jeszcze nie wiedzą, niech se to sprawdzą na własną rękę, gdyż powtarzać się nie
zamierzam. Nadmienię tylko, że to persony znamienite, które tworząc
skandynawski Metal Śmierci, wspólnie z niejednego naczynia alkohol już
spożywały. No i owi obywatele w pod koniec sierpnia 2023 roku ponownie
urządzili sobie imprezę (na której na pewno nie pili wody mineralnej), czego
efektem jest ich drugi album długogrający zatytułowany „Deities Of Deathlike Sleep”.
Prawdą jest, że nic nowego, ani przełomowego na nim nie usłyszymy, bo jest to
dobrze już znany i lubiany, Szwedzki Death Metal odwołujący się do korzeni tego
gatunku, niemniej już samo jego wykonanie sprawia niekłamaną przyjemność
(przynajmniej mojej skromnej osobie) i nie pozostawia wątpliwości, że ci panowie
wiedzą, o co kaman w te klocuszki (co raczej nie dziwi, gdyż któż miałby to
wiedzieć, jak nie oni?). Tak więc album ten, to prawie 35 minut rasowej
szwedzizny, na którym w jedną, zwartą całość łączą się wpływy klasycznych już
dziś produkcji spod znaku Nihilist, Carnage, Entombed, Dismember, Excruciate,
Epitaph, czy Grave z bardziej melodyjną frakcją reprezentowaną przede wszystkim
przez Dark Tranquillity, At The Gates, Sacrilege, Ablaze My Sorrow, czy wczesny
Soilwork. Jest tu naprawdę na czym ucho zawiesić, o ile komuś nie przejadło się
takie graniei nadal lubi popływać w basenie wypełnionym muzyczną cieczą o smaku
i aromacie skandynawskiej śmierci. Jeżeli więc w pełni świadomie zdecydujecie
się sprawdzić, co zawiera dwójka Grand Cadaver, to usłyszycie chropowate,
zadziorne, nasączone jadowitą melodią, niezgorzej miejscami zagęszczone riffy,
piłujące klasycznie partie solowe, tłusty bas zapewniający konkretny groove,
ciężko bijące bębny i agresywne wokale. To jednak nie wszystko. Są tu też
przygniatające do gleby faktury dźwięków nawiązujące do początków nurtu zwanego
Death’N”Roll’em, klimatyczne patenty, znane z najlepszych produkcji Katatonia,
czy October Tide, jak i nieco rajcownej zgnilizny znanej choćby z twórczości Murder
Squad. Na kolana przed tą płytką nie padłem, niemniej jednak podoba mi się ten
konglomerat tradycyjnych dźwięków i wibracji, który tworzą ci jegomoście, być
może dlatego, że czuć w nim szczerość, fun
i nijak nie zwęszyłem tu parcia na szkło. Zajebista płytka, której
wartość wzrastała w moich oczach wprost proporcjonalnie do ilości przyswojonego
alkoholu, choć i bez tego wspomagania moja ocena „Deities…” byłaby w zasadzie
bardzo podobna, o ile nie taka sama. Morał więc z tego taki, że takie granie
albo się kocha miłością dozgonną, albo się spierdala na szczaw. Ja tam szczawiu
nie znoszę, spierdalają to raczej przede mną, więc
wybieram opcję numer jeden, a co wybierzecie Wy, interesuje mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz