sobota, 4 listopada 2023

Recenzja OVERKILL „Scorched”

 

OVERKILL

„Scorched”

Nuclear Blast 2023

No i kurwa już słyszę to marudzenie co niektórych malkontentów. Nowy krążek Overkill? Przecież ta płyta ukazała się w kwietniu, więc już w chuj czasu temu, a w dodatku wydaje ich Nuclear Blast, czyli to jebany mainstream, a poza tym, czy te dziadki potrafią jeszcze zagrać z werwą i jajem? Otóż mam dla tych jegomości jedną odpowiedź. Overkill, to dla mnie zespół na tyle ważny, że centralnie w dupie mam, ile czasu upłynęło od wydania ich najnowszej płyty, zapewniam, że ci niemłodzi już jegomoście mają cojones wielkości stodoły, w porównaniu z Waszymi kulkami (bez urazy), a co najważniejsze, Overkill nagrał kolejny, wyjebany w kosmos album, który kurwa po prostu niszczy i pokazuje zarazem środkowy palec wszystkim, oczywiście na wskroś prawdziwym, internetowym znafcom metalu, którzy podpinają się pod opinię innych z tego zaklętego kółka różańcowego, nie zadając sobie nawet trudu zapoznania się z płytą, którą nierzadko obrzucają gównem. No ale chuj z tym, wszak takie mamy czasy i trzeba z tym żyć. Wracając jednak do tegorocznej płytki amerykańców, to jest ona w pizdę palec jak zwykle wyborna, co specjalnie mnie nie dziwi, gdyż w moim, prywatnym rankingu Overkill, to jeden z wąskiej grupy zespołów, które nigdy nie skurwiły się dla mamony, dziwek i majonezu. Na dwudziestym (!!!), długogrającym albumie zespołu obcujemy więc (jak zwykle, można by rzec) z tłustym, jadowitym Us Thrash Metalem. Rdzeniem tej płytki są elementy, które zespół wypracował na przestrzeni lat (choć w zasadzie raczej kurwa dziesięcioleci), a więc ciężko bijące beczki, grubo szyjący, soczysty bas, agresywne, rozrywające wiosła, wyśmienite, piłujące solówki i charakterystyczne, jedyne w swoim rodzaju wokalizy „Blitza” Ellsworth’a. Najnowsza produkcja Overkill zawiera jednak także kilka niespodzianek i ciekawych patentów, do których z pewnością możemy zaliczyć wyraziście zaznaczone, mroczne doły, jak i solowe partie basu, opasłe, przygniatające elementy bagnistego bluesa, miażdżące akcenty melodyczne przeplatane rozrywającymi wybuchami wściekłości, schematy harmoniczne nawiązujące do lat 80-tych, czy też nieprzebraną mnogość technicznych, gitarowych ozdobników i kreatywnych rozwiązań (np. wyważonych, podkręcających zawiesisty klimat orkiestracji). Tę płytę można by analizować i pisać o niej niemal bez końca. Tylko nie widzę w tym specjalnego sensu, wszak muzyka, to nie matematyka, to głównie emocje, a te podczas słuchania „Scorched” są u mnie bardzo silne. To właśnie takie albumy sprawiają, że czarna flaga z wizerunkiem zielonego goblina dumnie powiewa nad naszymi głowami i mam nadzieję graniczącą z pewnością, że będzie ona tak złowieszczo łopotać jeszcze przez długie, długie lata.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz