OVERKILL
„Scorched”
Nuclear
Blast 2023
No
i kurwa już słyszę to marudzenie co niektórych malkontentów. Nowy krążek
Overkill? Przecież ta płyta ukazała się w kwietniu, więc już w chuj czasu temu,
a w dodatku wydaje ich Nuclear Blast, czyli to jebany mainstream, a poza tym,
czy te dziadki potrafią jeszcze zagrać z werwą i jajem? Otóż mam dla tych
jegomości jedną odpowiedź. Overkill, to dla mnie zespół na tyle ważny, że
centralnie w dupie mam, ile czasu upłynęło od wydania ich najnowszej płyty,
zapewniam, że ci niemłodzi już jegomoście mają cojones wielkości stodoły, w
porównaniu z Waszymi kulkami (bez urazy), a co najważniejsze, Overkill nagrał
kolejny, wyjebany w kosmos album, który kurwa po prostu niszczy i pokazuje
zarazem środkowy palec wszystkim, oczywiście na wskroś prawdziwym, internetowym
znafcom metalu, którzy podpinają się pod opinię innych z tego zaklętego kółka
różańcowego, nie zadając sobie nawet trudu zapoznania się z płytą, którą
nierzadko obrzucają gównem. No ale chuj z tym, wszak takie mamy czasy i trzeba
z tym żyć. Wracając jednak do tegorocznej płytki amerykańców, to jest ona w
pizdę palec jak zwykle wyborna, co specjalnie mnie nie dziwi, gdyż w moim,
prywatnym rankingu Overkill, to jeden z wąskiej grupy zespołów, które nigdy nie
skurwiły się dla mamony, dziwek i majonezu. Na dwudziestym (!!!), długogrającym
albumie zespołu obcujemy więc (jak zwykle, można by rzec) z tłustym, jadowitym
Us Thrash Metalem. Rdzeniem tej płytki są elementy, które zespół wypracował na
przestrzeni lat (choć w zasadzie raczej kurwa dziesięcioleci), a więc ciężko
bijące beczki, grubo szyjący, soczysty bas, agresywne, rozrywające wiosła,
wyśmienite, piłujące solówki i charakterystyczne, jedyne w swoim rodzaju
wokalizy „Blitza” Ellsworth’a. Najnowsza produkcja Overkill zawiera jednak
także kilka niespodzianek i ciekawych patentów, do których z pewnością możemy
zaliczyć wyraziście zaznaczone, mroczne doły, jak i solowe partie basu, opasłe,
przygniatające elementy bagnistego bluesa, miażdżące akcenty melodyczne
przeplatane rozrywającymi wybuchami wściekłości, schematy harmoniczne
nawiązujące do lat 80-tych, czy też nieprzebraną mnogość technicznych, gitarowych
ozdobników i kreatywnych rozwiązań (np. wyważonych, podkręcających zawiesisty
klimat orkiestracji). Tę płytę można by analizować i pisać o niej niemal bez
końca. Tylko nie widzę w tym specjalnego sensu, wszak muzyka, to nie
matematyka, to głównie emocje, a te podczas słuchania „Scorched” są u mnie
bardzo silne. To właśnie takie albumy sprawiają, że czarna flaga z wizerunkiem
zielonego goblina dumnie powiewa nad naszymi głowami i mam nadzieję graniczącą
z pewnością, że będzie ona tak złowieszczo łopotać jeszcze przez długie, długie
lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz