piątek, 10 stycznia 2020

Recenzja Morbid Winds "The Ruin of Forgotten Desolation"


Morbid Winds
"The Ruin of Forgotten Desolation"
Worship Tapes 2020

Nie minęło zbyt wiele miesięcy od czasu gdy pierwsze demo kolesiów z Poznania zrobiło mi bardzo dobrze, aż tu nagle szybciej niż się spodziewałem trafia w moje łapska demo namber tu. No to zacierając dłonie wrzucam "The Ruin of Forgotten Desolation" na talerz i... No i kurwa okazuje się, że na talerzu, w przepięknie wyglądających, gnijących liściach sałaty jest robal. Ale nie jakiś tam zaschnięty, którego można palcem pstryknąć z talerza i zapomnieć. Raczej wijący się jebany larw, taki spod śmietnikowego kontenera. Morbid Winds na swoim najnowszym materiale nadal łomoczą po staremu. Prymitywny, wychowany w piwnicy niczym córki Fritzla black metal przyprawiający o ciarki na pytongu. Zero oryginalności, raczej czerpanie pełną garścią ze starych sprawdzonych wzorców i przekuwanie ich na własną modłę. Sześć numerów nagranych na szybciora, bez zbędnego pierolenia się w obróbkę skrawaniem czy polerkę, prawdziwie żywy czarci metal. Do tego surowy, z deka przesterowany wokal brzmiący nieco indystrialnie. No i pięknie by się tego słuchało gdyby im kurwa do głowy nie strzelił ten pomysł z urozmaikurwacaniem. Ot wyobraźcie sobie, że chłopaki zapragnęli (hihi!) klawiszy! Wiecie, że niby Transylwania czy coś. No ni chuja mi te natrętne tła nie pasują do prymitywizmu, w którym Morbid Winds się pławią. Albo rybki albo pipki! Gdyby wyciąć te wnerwiające dźwięki w pizdu, to otrzymalibyśmy nawet solidne demo, którego po raz kolejny słuchałbym z olbrzymią przyjemnością. Jestem kurwa autentycznie zawiedziony. Mam nadzieję, że na następnym materiale chłopaki nie pójdą jeszcze dalej w poszerzanie horyzontów i nie wprowadzą do muzykę saksofonu czy też innego fletu. Na dziś dzień mają ode mnie żółtą kartkę!
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz