niedziela, 5 stycznia 2020

Recenzja FLEŠŠ „Frenzied Bloodlust Underneath a Black Moon”


FLEŠŠ
„Frenzied Bloodlust Underneath a Black Moon”
Lunar Apparitions 2019

Pierwszy, pełny album, czyli „Frenzied Bloodlust…” tego enigmatycznego, kanadyjskiego projektu, za który odpowiada niejaki One Entity został wydany pierwotnie w 2018 roku. Pierwsze wydanie ukazało się w trzech, a w zasadzie czterech  wersjach (digital, dwa razy jako MC i 12”placek), co biorąc pod uwagę zawartość tego materiału, jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Rok później Lunar Apparitions mająca chyba zbyt dużo pieniędzy i działając dla czystej idei, bądź wykazując masochistyczne skłonności (zresztą to nie moja sprawa dlaczego) wznowiła ten materiał na cd. Cóż można o tym napisać? Persona tworząca Flešš to z pewnością jednostka nawiedzona i chora, ale muzykę tworzy cienką jak dupa węża. Zabarwiony wampiryzmem, surowy w chuj,  prosty do bólu, choć gdybym powiedział, że prostacki, to też nie minąłbym się z prawdą Black Metal to zawartość tego trwającego trochę ponad 27 minut krążka. Obcujemy tu z dwoma monstrualnymi walkami, które jak dla mnie są najzwyczajniej w świecie żenująco słabe. Chaotyczna, bzycząca niczym muchy przy gównie gitara, kartonowa, klepiąca tępo perkusja i obłąkane wokale będące mieszaniną odgłosów, jakie wydaje osoba z potwornym zatwardzeniem. Nawiedzone klawisze rodem ze starego horroru, dziwne jęki, tajemnicze szepty i inne zaklęcia, zapomniane modlitwy i wyziewy z dupy, które miały chyba w założeniach podkreślić atmosferę tego krążka nie są w stanie podnieść poziomu tego gniota. To, że ktoś takie rzeczy wydaje wprawia mnie w osłupienie, ale to, że ktoś w ogóle tego chce słuchać i w dodatku jeszcze za to płacić, to dla mnie zagadka większa, niż zagadka trójkąta bermudzkiego. Cóż, jak widać jednak są na tym świecie rzeczy, o którym nie śniło się nawet filozofom. Ok, koniec żartów. Do kosza z tym!

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz