piątek, 19 czerwca 2020

Recenzja KING DUDE „Full Virgo Moon”


KING DUDE
„Full Virgo Moon”
Ván Records 2020

Nazwa King Dude kilka razy obiła mi się o uszy. Entuzjaści mówili, że to niby dobre, oryginalne granie, będący w opozycji wieszali na tym psy i opluwali na potęgę. Gdy więc nadarzyła się okazja, postanowiłem sprawdzić, co to za ustrojstwo, a okazją taką był wydany w tym roku, ósmy już album tego projektu. Posłuchałem „Full Virgo Moon” i nie dziwię się już, że opinie o twórczości tego zespołu są tak skrajne. Mamy tu bowiem tak z grubsza do czynienia z mieszaniną mrocznego folku z neogotyckimi elementami. Minimalistyczny w środkach wyrazu i raczej intymny to album, złożony z delikatnie zaznaczonych bębnów, fortepianu, elektronicznego szumu, ponurych, hipnotyzujących, ulotnych melodii gitarowych i drżących, emocjonalnych, rezonujących wokaliz, które jawią mi się jako wypadkowa sposobu śpiewania Davida Bowie i Leonarda Cohen’a. Nie powiem, mrok jest tu wszechobecny, a wibracje płynące z tej muzy zdecydowanie apokaliptyczne. Nie zmienia to jednak faktu, że tego pitolenia na wiośle uzupełnionego parapetem, lekuchną sekcją i charakterystycznym sposobem wokalnej ekspresji z zaciekawieniem i uwagą wysłuchałem tylko raz. Drugi raz już się męczyłem, a trzeci odsłuch strasznie mnie wkurwiał. Kolejnych już zatem nie będzie. Całościowo nie rajcuje mnie coś takiego, choć taki „ Forty Fives Say Six Six Six” zostanie ze mną pewnie trochę dłużej. Jeżeli chodzi o produkcję, to mucha nie siada i wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach. Jak już pisałem nieco wyżej, dla mnie to płytka na jedno podejście, ale wszyscy lubiący odrobinę amorficzny, na swój sposób niepokojący, nacechowany melancholijna nutą Dark Folk/Gothic powinni sięgnąć po ten krążek i bawić się dobrze.

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz