KING DUDE
„Full Virgo Moon”
Ván Records 2020
Nazwa
King Dude kilka razy obiła mi się o uszy. Entuzjaści mówili, że to niby dobre,
oryginalne granie, będący w opozycji wieszali na tym psy i opluwali na potęgę. Gdy
więc nadarzyła się okazja, postanowiłem sprawdzić, co to za ustrojstwo, a
okazją taką był wydany w tym roku, ósmy już album tego projektu. Posłuchałem
„Full Virgo Moon” i nie dziwię się już, że opinie o twórczości tego zespołu są
tak skrajne. Mamy tu bowiem tak z grubsza do czynienia z mieszaniną mrocznego
folku z neogotyckimi elementami. Minimalistyczny w środkach wyrazu i raczej
intymny to album, złożony z delikatnie zaznaczonych bębnów, fortepianu,
elektronicznego szumu, ponurych, hipnotyzujących, ulotnych melodii gitarowych i drżących,
emocjonalnych, rezonujących wokaliz, które jawią mi się jako wypadkowa sposobu
śpiewania Davida Bowie i Leonarda Cohen’a. Nie powiem, mrok jest tu
wszechobecny, a wibracje płynące z tej muzy zdecydowanie apokaliptyczne. Nie
zmienia to jednak faktu, że tego pitolenia na wiośle uzupełnionego parapetem,
lekuchną sekcją i charakterystycznym sposobem wokalnej ekspresji z zaciekawieniem
i uwagą wysłuchałem tylko raz. Drugi raz już się męczyłem, a trzeci odsłuch
strasznie mnie wkurwiał. Kolejnych już zatem nie będzie. Całościowo nie rajcuje
mnie coś takiego, choć taki „ Forty Fives Say Six Six Six” zostanie ze mną
pewnie trochę dłużej. Jeżeli chodzi o produkcję, to mucha nie siada i wszystko
jest dopracowane w najmniejszych szczegółach. Jak już pisałem nieco wyżej, dla
mnie to płytka na jedno podejście, ale wszyscy lubiący odrobinę
amorficzny, na swój sposób niepokojący, nacechowany melancholijna nutą Dark
Folk/Gothic powinni sięgnąć po ten krążek i bawić się dobrze.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz