wtorek, 15 listopada 2022

Recenzja OMINOUS SCRIPTURES „Rituals of Mass Self-Ignition”

 

OMINOUS SCRIPTURES
„Rituals of Mass Self-Ignition”

Willowtip Records 2023

Demonic Brutal Death Metal – tak swą muzykę określają Białorusini mający na swoim koncie trzy długograje i parę materiałów promo. Pierwszy epitet odnosi się raczej do tematyki tekstów niż do samej muzyki gdyż mamy tu do czynienia z brutalnym death metalem hołdującym amerykańskiej szkole z przełomu wieków, przez wielu fanów określanym złotą erą takiego grania. Sądzę, że tym bardziej zorientowanym taki opis wystarczy by wiedzieć jak brzmi muzyka zawarta na „Rituals of Mass Self-Ignition”, dla jednych będzie to zachęta, dla innych – wręcz przeciwnie.

Otwarcie przyznam, że zespół kojarzę od kilku lat, słuchałem numerów promujących zawsze gdy wypuszczali nowy materiał, jednak do tej pory nie zainteresowały mnie na tyle by zawiesić ucho na dłużej. W przypadku „Demonic Totem I Am” było inaczej, chwyciło za pierwszym razem i zdecydowanie miałem ochotę wcisnąć play ponownie. Swoista atrakcyjność tego numeru sprawiła, że postanowiłem odrobić lekcje i posłuchać uważniej poprzednich pełniaków. Porównując najnowszą płytę do wcześniejszych wypustów, bardzo wyraźnie słychać jakiego postępu dokonali Sergey i spółka. Zaczynając od tzw. slamming death metalu na pierwszej płycie, zaczęli dryfować w stronę brutalnego death metalu, tradycyjnego w swojej formie, jednocześnie bardziej zaawansowanego technicznie i interesującego jeśli chodzi o riffy. Dla mnie jest to zdecydowana zaleta najnowszej płyty, po pierwsze dlatego, że nie przepadam za nurtem slam w death metalu. Granie oparte na jednym patencie zaczerpniętym z „Liege of Inveracity” niezbyt do mnie przemawia, na koncercie mogę posłuchać jednego czy dwóch numerów, ale nie dam rady robić tego dłużej bo na dłuższą metę jest to zwyczajnie nużące powodując u mnie ziewanie. Po drugie – uważam, że zespół ma o wiele więcej do zaoferowania stawiając na bardziej skomplikowane konstrukcje poszczególnych utworów niż na zapętlony schemat pt. „zwolnienie-blast”

Na „Rituals of Mass Self-Ignition” znajdziemy osiem numerów, w których usłyszymy charakterystyczne dla nurtu mielenie na gitarach, nisko osadzony growl, a całość jest utrzymana w średnich tempach, z okazjonalnymi blastami i solówkami gitarowymi. Płyta nie pędzi więc jak szalona na złamanie karku, zespół postawił bardziej na ciężar i charakterystyczny dla sceny nowojorskiej groove. Riffy są więc dość chwytliwe, jednak absolutnie nie tracą na brutalności. Całość zamyka się w dwudziestu dziewięciu minutach co jest odpowiednim czasem trwania albumu z tak gęstą muzyką więc nie ma mowy o znużeniu. Słychać wyraźnie jakimi załogami inspirowali się nasi sąsiedzi tworząc materiał na nową płytę (wczesny Deeds of Flesh, anyone?), szczerze mówiąc nie traktowałbym tego jako wady gdyż nie każda załoga musi wynajdywać koło na nowo i osobiście wolę dobrą inspirację niż siłową awangardę, cokolwiek to oznacza. Jeśli chodzi o brzmienie, album z pewnością nie jest przeprodukowany jak to często ma miejsce w przypadku nowszych płyt z brutalnym death metalem, a rozkminy na temat brzmienia werbla zostawię słuchaczom.

Podsumowując, „Rituals of Mass Self-Ignition” pomimo wyraźnych inspiracji, jest na pewno wyróżniającym się albumem w tej stylistyce na przestrzeni ostatnich lat, fani tego stylu na pewno nie przejdą obok niego obojętnie. Osobne gratulacje nalezą się Jasonowi z Willowtip, który idzie pod prąd wyszukując perełki w zalewie przeciętnych kapel, zawsze mógłby podpisać papiery z kolejnym szóstoligowym klonem Incantation, jak to mają w zwyczaju niektóre wytwórnie. I tą drobną szpileczką zakończę tę recenzję. 

 

Mol

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz