OMINOUS
SCRIPTURES
„Rituals of Mass Self-Ignition”
Willowtip Records 2023
Demonic Brutal Death Metal – tak swą muzykę określają
Białorusini mający na swoim koncie trzy długograje i parę materiałów promo.
Pierwszy epitet odnosi się raczej do tematyki tekstów niż do samej muzyki gdyż
mamy tu do czynienia z brutalnym death metalem hołdującym amerykańskiej szkole
z przełomu wieków, przez wielu fanów określanym złotą erą takiego grania.
Sądzę, że tym bardziej zorientowanym taki opis wystarczy by wiedzieć jak brzmi
muzyka zawarta na „Rituals of Mass Self-Ignition”, dla jednych będzie to zachęta,
dla innych – wręcz przeciwnie.
Otwarcie przyznam, że zespół kojarzę od kilku lat, słuchałem numerów
promujących zawsze gdy wypuszczali nowy materiał, jednak do tej pory nie zainteresowały
mnie na tyle by zawiesić ucho na dłużej. W przypadku „Demonic Totem I Am” było
inaczej, chwyciło za pierwszym razem i zdecydowanie miałem ochotę wcisnąć play
ponownie. Swoista atrakcyjność tego numeru sprawiła, że postanowiłem odrobić
lekcje i posłuchać uważniej poprzednich pełniaków. Porównując najnowszą płytę
do wcześniejszych wypustów, bardzo wyraźnie słychać jakiego postępu dokonali
Sergey i spółka. Zaczynając od tzw. slamming death metalu na pierwszej płycie,
zaczęli dryfować w stronę brutalnego death metalu, tradycyjnego w swojej
formie, jednocześnie bardziej zaawansowanego technicznie i interesującego jeśli
chodzi o riffy. Dla mnie jest to zdecydowana zaleta najnowszej płyty, po
pierwsze dlatego, że nie przepadam za nurtem slam w death metalu. Granie oparte
na jednym patencie zaczerpniętym z „Liege of Inveracity” niezbyt do mnie
przemawia, na koncercie mogę posłuchać jednego czy dwóch numerów, ale nie dam
rady robić tego dłużej bo na dłuższą metę jest to zwyczajnie nużące powodując u
mnie ziewanie. Po drugie – uważam, że zespół ma o wiele więcej do zaoferowania
stawiając na bardziej skomplikowane konstrukcje poszczególnych utworów niż na
zapętlony schemat pt. „zwolnienie-blast”
Na „Rituals of Mass Self-Ignition” znajdziemy osiem numerów, w
których usłyszymy charakterystyczne dla nurtu mielenie na gitarach, nisko
osadzony growl, a całość jest utrzymana w średnich tempach, z okazjonalnymi
blastami i solówkami gitarowymi. Płyta nie pędzi więc jak szalona na złamanie
karku, zespół postawił bardziej na ciężar i charakterystyczny dla sceny
nowojorskiej groove. Riffy są więc dość chwytliwe, jednak absolutnie nie tracą
na brutalności. Całość zamyka się w dwudziestu dziewięciu minutach co jest
odpowiednim czasem trwania albumu z tak gęstą muzyką więc nie ma mowy o
znużeniu. Słychać wyraźnie jakimi załogami inspirowali się nasi sąsiedzi
tworząc materiał na nową płytę (wczesny Deeds of Flesh, anyone?), szczerze
mówiąc nie traktowałbym tego jako wady gdyż nie każda załoga musi wynajdywać
koło na nowo i osobiście wolę dobrą inspirację niż siłową awangardę, cokolwiek
to oznacza. Jeśli chodzi o brzmienie, album z pewnością nie jest
przeprodukowany jak to często ma miejsce w przypadku nowszych płyt z brutalnym
death metalem, a rozkminy na temat brzmienia werbla zostawię słuchaczom.
Podsumowując, „Rituals of Mass Self-Ignition” pomimo wyraźnych
inspiracji, jest na pewno wyróżniającym się albumem w tej stylistyce na
przestrzeni ostatnich lat, fani tego stylu na pewno nie przejdą obok niego
obojętnie. Osobne gratulacje nalezą się Jasonowi z Willowtip, który idzie pod
prąd wyszukując perełki w zalewie przeciętnych kapel, zawsze mógłby podpisać
papiery z kolejnym szóstoligowym klonem Incantation, jak to mają w zwyczaju
niektóre wytwórnie. I tą drobną szpileczką zakończę tę recenzję.
Mol
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz