CHAOS OVER COSMOS
„A Dream if EverThere Was
One”
Independent 2022
Zacznę
może trochę nietypowo, gdyż na samym początku popłyną ode mnie słowa
ostrzeżenia. Uważajcie, czego sobie życzycie, bo możecie to dostać, i to w
chwili, w której najmniej się tego spodziewacie. Ja wyraziłem ongiś życzenie,
że czekam na kolejne wydawnictwo projektu Chaos Over Cosmos, gdyż poprzednie
podobały mnie się okrutnie i tak właśnie się stało, doczekałem się, i to
wcześniej niż sądziłem (co bezdyskusyjnie raduje moje serce). Całkowicie
niespodzianie dostałem w pysk nowym albumem tego ansamblu, którego
bezdyskusyjnym hegemonem jest Rafał Bowman, a cios był to naprawdę solidny. Po
tym doświadczeniu powiem Wam szczerze, jak na spowiedzi, że kurwa zachodzę w głowę,
jak to się mogło stać, że taki stary kutas, jak ja, który dawno już temu
zaprzedał duszę brutalnemu metalowi śmierci, klęka, przed jakby nie patrzeć,
dźwiękami ze zgoła odmiennej półki? Chwilkę nad tym myślałem i stwierdziłem, że
odpowiedź może być tylko jedna i zarazem w chuj prosta. Gdyż to zajebista muza
jest, a praktyka nauczyła mnie, że muzykę dzielimy tylko na zajebistą, lub
beznadzieją (ewentualnie jak kto woli na dobrą, lub złą, jednak bez mieszania w
to sił nadprzyrodzonych), bez względu na upodobania i preferencję
indywidualnego odbiorcy. Podobnie więc, jak na wcześniejszych produkcjach, o
których miałem przyjemność pisać, także i na tej płycie doświadczamy
prawdziwego, gitarowego rozpasania, które robi mi dobrze, i to lepiej, niż
zawodowa pani stojąca na poboczu przy drodze ekspresowej A10, która zaraz po
zatrzymaniu się samochodu komunikuje: paszczu 100, żopu 200. Nie chcę się
zbytnio powtarzać, ale zadziorne, techniczne riffy posiadające przy całym swym
popapranym charakterze i łamanych, zawiłych strukturach niewąską dynamikę,
ponownie tkają tu gęste gobeliny transowych, futurystycznych pejzaży, które
każdorazowo rodzą się w zabójczych, wirujących, kosmicznych ciemnościach. Nad
tym, że na „A Dream…” usłyszymy również całą masę wyrafinowanych harmonii i
wirtuozerskich solówek, których nie powstydziłby się John Petrucci, rozwodzić
się także nie zamierzam, gdyż to rozumie się samo przez się, a poza tym
wspominałem już o tych elementach przy okazji moich wypocin na temat „The
Ultimate…”, jak i „The Silver…”, więc proszę mi wierzyć na słowo, one tu są (oj
tak!) i nie raz powodują, że moja szczęka ląduje na glebie z głuchym trzaskiem. Najważniejsze
jednak jest dla mnie to, że wszystkie, techniczne zawiłości tego materiału są,
że się tak wyrażę, techniką w pełni użytkową i mają swój konkretny cel. Nie
uświadczymy tu więc taniego efekciarstwa, czy nikomu niepotrzebnego,
instrumentalnego onanizmu. Znakomitą robotę robi na tym albumie także klawisz.
Jego interakcja z wiosłem, a w niektórych przypadkach wręcz dublowanie ścieżek,
po których porusza się gitara, sprawiają, że najnowsza produkcja Chaos
Over Cosmos przepełniona jest odhumanizowanym, cybernetycznym klimatem rodem z
najlepszych powieści science fiction. Nawet cyfrowo brzmiąca, sterylna,
robotyczna sekcja rytmiczna, do której poprzednio miałem pewne zastrzeżenia, w
tym przypadku mnie nie razi, a wręcz przeciwnie, uważam, że pasuje ona do
ogólnego konceptu i feelingu tej płyty,
który kojarzy mi się (czy słusznie, tego nie wiem?) z kultowym „Łowcą
Androidów”. Wokale, zarówno te agresywne, jak i czyste także dokładają swoje
trzy grosze (a może nawet i całą zetę) do wizji zimnego, futurystycznego świata
przedstawionego na tej płycie. Kurczę, no twórczość Rafała zdecydowanie mnie
rajcuje. Uważam, że powinien bardzo mocno zastanowić się nad przedstawieniem
swej muzy na żywo, choćby na jakimś jednym, okazjonalnym gigu, czy dwóch. Może
jakaś mini trasa z Tides From Nebula? Wiem, że teraz trochę popłynąłem i że
takie przedsięwzięcie wymagałoby sporo
zachodu, ale może warto pomyśleć o tym w przyszłości? Oczami
wyobraźni już to widzę. Ze sceny płynie wyśmienita, techniczna muzyka, a w tle
na telebimach wyświetlane są hipnotyzujące obrazy mrocznych mgławic,
tajemniczych, niezbadanych konstelacji gwiazd, czy też wizje świata, gdzie
ludzie są jedynie niewolnikami sztucznej inteligencji. No ja pierdolę, gdybym
tego doświadczył, zapewne padłbym na kolana i oddał na plecy. Może kiedyś tego
doczekam? Tymczasem jednak wracam delektować się dźwiękami zawartymi na „A
Dream if Ever There Was One”, gdyż to prawdziwa uczta dla fanów technicznego,
progresywnego grania, a mówi Wam to, co ciekawe, zatwardziały maniak, który
ponad wszystko ukochał Metal Śmierci. Niezłe, co? Aha, byłbym zapomniał.
Zainteresowanym polecam zaopatrzyć się w wersję cd, gdyż tam znajdują się
cztery dodatkowe wałki.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz