Armagh
„Serpent Storm”
First Wave Only 2022
Kurwa, tak sobie siedzę, sączę piwko i słucham, nie
wiem który to już raz z rzędu, nowej płyty Armagh, i za chuj nie wiem od czego
zacząć. Przegrzałem się jak down, któremu wydano zbyt wiele poleceń na raz… No
ale postaram się pozbierać do kupy. Przede wszystkim może zacznijmy od tego, że
jeśli znacie wcześniejsze nagrania chłopaków z Warszawy, to zróbcie sobie
twardy reset. Zawartość „Serpent Storm” to zupełnie nowe rozdanie, choć drobne
zalążki tego, co tu się odjaniepawliło, słyszalne były już na „Cold Wrath of Mother Earth”. Nowy album jest niczym wehikuł czasu, którym to panowie polecieli
dobrych dziesięć, jak nie dwadzieścia, lat wstecz względem dotychczasowych
nagrań. Dziesięć utworów zamieszczonych na ich najnowszej płycie to… stary
metal. I to nawet nie jestem pewny, czy pierwszofalowy. Mocno bowiem sięgający
po inspiracje do protoplastów gatunku, choćby pod tytułem Thin Lizzy. Poza tym
niezaprzeczalnie znajdziemy tu wpływy Manilla Road czy naszego rodzimego Kata.
Czyli że co? Heavy? Thrash? Kurwa, wszystkiego mocno zakurzonego po trochu.
Zresztą cały krążek, i to pod każdym względem, jest mocno zakurzony. Weźmy pod
lupę brzmienie. Przecież te nagrania sprawiają wrażenie, jakby zostały
zarejestrowane w chuj dawno temu. Totalny analog. Natomiast same kompozycje….
Szatanie słodki, ileż tu wspaniałych, płynących swobodnie melodii, ileż
wpadających w ucho harmonii. Nie wiem, czy muzycy przeszli jakiś przyspieszony
kurs, ale ich poziom umiejętności względem poprzednich sesji nagraniowych
poszybował w górę przynajmniej o dwa poziomy. Jak tu się wszystko wspaniale
zazębia, jak naturalnie płynie, jak uzależnia, to brak mi słów. Tak jak nie
szaleję za tradycyjnym heavy metalem, tak w tym przypadku wyraźne jego wpływy
sprawiają, że mam ochotę cofnąć się do podstawówki i zamiast się jedynie
brutalizować, zagłębić się dokładniej w klasyce raz jeszcze. No dobra, muzyka
muzyką, ale coś co mnie na „Serpent Storm” poraziło, to wokale. Kiedy byłem
jeszcze młodym chłopcem (Hej!), jedynym „wyjcem”, którego uwielbiałem nie był
wcale Messiah Marcolin czy King Diamond, lecz Robert Lowe. Jego naturalna
swoboda poruszania się w czystych rejonach śpiewu, ten głos jak dzwon, totalnie
mnie porażał. Słuchając ekspresji Soulrippera powracają stare duchy, tym
bardziej, że maniera, a chwilami nawet barwa głosu, bardzo silnie mi się ze
wspomnianym klasykiem kojarzą. Cholera, nie znajduję na tym albumie słabych
punktów. Bo to „Serpent Storm” punktuje mnie, tak intensywnie, że co chwilę
padam na deski. Może to stwierdzenie nieco na wyrost, ale niech tam… Myślę, że
ten krążek to najlepsza rzecz z kategorii „oldskulowy metal” jaka ukazała się
na rynku od bardzo, kurwa, dawna. Zero napinki, zero udawania, miłość do klasyki przelana w dźwięki, przepis
alchemików na złoto. Rewelacyjna rzecz.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz