niedziela, 20 listopada 2022

Recenzja Armagh „Serpent Storm”

 

Armagh

„Serpent Storm”

First Wave Only 2022

Kurwa, tak sobie siedzę, sączę piwko i słucham, nie wiem który to już raz z rzędu, nowej płyty Armagh, i za chuj nie wiem od czego zacząć. Przegrzałem się jak down, któremu wydano zbyt wiele poleceń na raz… No ale postaram się pozbierać do kupy. Przede wszystkim może zacznijmy od tego, że jeśli znacie wcześniejsze nagrania chłopaków z Warszawy, to zróbcie sobie twardy reset. Zawartość „Serpent Storm” to zupełnie nowe rozdanie, choć drobne zalążki tego, co tu się odjaniepawliło, słyszalne były już na „Cold Wrath of Mother Earth”. Nowy album jest niczym wehikuł czasu, którym to panowie polecieli dobrych dziesięć, jak nie dwadzieścia, lat wstecz względem dotychczasowych nagrań. Dziesięć utworów zamieszczonych na ich najnowszej płycie to… stary metal. I to nawet nie jestem pewny, czy pierwszofalowy. Mocno bowiem sięgający po inspiracje do protoplastów gatunku, choćby pod tytułem Thin Lizzy. Poza tym niezaprzeczalnie znajdziemy tu wpływy Manilla Road czy naszego rodzimego Kata. Czyli że co? Heavy? Thrash? Kurwa, wszystkiego mocno zakurzonego po trochu. Zresztą cały krążek, i to pod każdym względem, jest mocno zakurzony. Weźmy pod lupę brzmienie. Przecież te nagrania sprawiają wrażenie, jakby zostały zarejestrowane w chuj dawno temu. Totalny analog. Natomiast same kompozycje…. Szatanie słodki, ileż tu wspaniałych, płynących swobodnie melodii, ileż wpadających w ucho harmonii. Nie wiem, czy muzycy przeszli jakiś przyspieszony kurs, ale ich poziom umiejętności względem poprzednich sesji nagraniowych poszybował w górę przynajmniej o dwa poziomy. Jak tu się wszystko wspaniale zazębia, jak naturalnie płynie, jak uzależnia, to brak mi słów. Tak jak nie szaleję za tradycyjnym heavy metalem, tak w tym przypadku wyraźne jego wpływy sprawiają, że mam ochotę cofnąć się do podstawówki i zamiast się jedynie brutalizować, zagłębić się dokładniej w klasyce raz jeszcze. No dobra, muzyka muzyką, ale coś co mnie na „Serpent Storm” poraziło, to wokale. Kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem (Hej!), jedynym „wyjcem”, którego uwielbiałem nie był wcale Messiah Marcolin czy King Diamond, lecz Robert Lowe. Jego naturalna swoboda poruszania się w czystych rejonach śpiewu, ten głos jak dzwon, totalnie mnie porażał. Słuchając ekspresji Soulrippera powracają stare duchy, tym bardziej, że maniera, a chwilami nawet barwa głosu, bardzo silnie mi się ze wspomnianym klasykiem kojarzą. Cholera, nie znajduję na tym albumie słabych punktów. Bo to „Serpent Storm” punktuje mnie, tak intensywnie, że co chwilę padam na deski. Może to stwierdzenie nieco na wyrost, ale niech tam… Myślę, że ten krążek to najlepsza rzecz z kategorii „oldskulowy metal” jaka ukazała się na rynku od bardzo, kurwa, dawna. Zero napinki, zero udawania,  miłość do klasyki przelana w dźwięki, przepis alchemików na złoto. Rewelacyjna rzecz.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz