sobota, 5 listopada 2022

Recenzja Grava „Weight Of A God”

 

Grava

„Weight Of A God”

Aesthetic Death 2022

Grava to młody twór, bo powstał zaledwie dwa lata temu w Kopenhadze, jednakże znawcom tematu jakim jest sludge metal, bo taki styl ten tercet reprezentuje, ta kapela nie będzie do końca obca, gdyż w jej skład wchodzą byli członkowie projektu Whelm. Ci, którzy siedzą w tych klimatach doskonale wiedzą zatem już o co chodzi i czego mogą się po tych Duńczykach spodziewać. Jak wszystkim wiadomo ten typ muzykowania powstał z połączenia doom metalu z hardcorem, lecz pewne wpływy grungu są też mocno wyczuwalne. W wyniku tej fuzji świat usłyszał ciężkie i mocno przesterowane gitary, które wraz z sekcją rytmiczną generują przysadziste i posępne akordy. Ogólnie rzecz biorąc z mojego punktu widzenia sprawa ma się nieco dziwnie. Rzadko można spotkać się z albumem, który mógłby być odebrany jako czysto sludgowy, tak jakby poszczególni twórcy mieli trudności z wypośrodkowaniem elementów, które złożyły się na powstanie tego gatunku. W wyniku tego wybrane zespoły mocno ocierają się o wersję „stoner” albo wybierają „corowe” rytmy odpowiednio je dociążając. Nic oczywiście w tym złego, bo wydźwięk tejże muzyki ma swój charakter, czy go się lubi czy nie. Jednakże sytuacja z Grava wygląda nieco odmiennie. Próżno na „Weight Of A God” szukać stonerowego bujania czy też corowej skoczności. Duńczycy w swych kompozycjach zrezygnowali z eksponowania wyżej wymienionych naleciałości co zaowocowało stworzeniem wysoce autorskiego wariantu sludge metalu. Jedyną rzeczą jaka wskazuje na hard corowe konotacje są wokale, które mieszają się z czystymi okrzykami i bardzo dobrze wykonanymi growlami. Sama muzyka w żaden sposób nie nawiązuje do fundamentów, z których wyrasta. Riffy jakie zapodają chłopaki z Kopenhagi, płyną w wolnym tempie i gniotą nieziemsko. Jawią się raczej jako unowocześniona opcja doom metalu, w której oprócz zwyczajowych riffów, dostajemy także sporą dawkę gęstych i mozolnych dysonansów. Na tym się nie kończy, gdyż autorzy na tym nie poprzestają. Aby doszczętnie sponiewierać słuchaczy atakują od czasu do czasu nasze uszy schizofrenicznymi solówkami. Jakby tego było mało zasypywani jesteśmy również zniekształconymi na „dronową” modłę tonami, które wraz z pojawiającymi się niekiedy klawiszami, zagęszczają atmosferę do granic możliwości. Na szczęście artyści zadbali o zdrowie psychiczne odbiorców i umieścili tutaj także kilka przerywników w postaci chwilowych zwolnień, kiedy to wiosła „czystymi” strunach koją na krótkie momenty nasze zmysły. Podsumowując „Ciężar Boga” dla niewprawnego słuchacza bądź takiego, który po raz pierwszy styka się z taką formą metalu, może być dość bolesny, a ból będzie nie do zniesienia. Niestety, a może to i dobrze, ale słuchanie i pławienie się w takich dźwiękach wymaga wprawy i obycia. Sludge sludgowi nie równy, a omawiany materiał posiada wyjątkową wagę gatunkową i raczej w mainstreamie nie zagości. Za dużo bowiem tu brzydoty i bezkompromisowej surowości, która odbiera powietrze i radość życia. Przecież w końcu album ten opowiada o śmierci i braku nadziei, a to dzisiaj niezbyt popularne tematy. Bardzo dobra płyta.

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz