Witchmaster
„Kaźń”
Agonia
Rec. 2022
Gdyby porównać intensywność muzyki Witchmaster do
upojenia alkoholowego, to bez wątpienia ich pierwsze trzy albumy byłyby
synonimem totalnej najebki, z zanikami pamięci i rzyganiem kompanowi do pokala
włącznie. Ostatnie dwa duże wydawnictwa z kolei kojarzą mi się bardziej z
popijawą mniej komfortową, z wiecznie brzęczącą nad uchem małżonką, że jutro z
rana mam prowadzić. Nie pokładałem zatem
w „Kaźni” zbyt wielkiej nadziei,
spodziewając się, iż wzorem wspomnianych „Trucizna” i „Antichristus ex Utero”
odsłucham te nagrania dwa – trzy razy i jebnę w kąt. Ale znacie to uczucie,
kiedy pijecie bimber nieznanego bliżej pochodzenia i woltażu, i po kilku głębszych
gubicie drogę do kibla? Nowy krążek Witchmaster jest takim właśnie wysokooktanowym
mózgojebem. Kurwa, jak mnie cieszy ich powrót do wysokiej formy! Najwyraźniej
te ostatnie osiem lat, przez które panowie dali sobie siana z nagrywaniem
nowych rzeczy, zdrowo przewietrzyło im głowy, bo na „Kaźni” mamy powrót do
świetności. Czternaście numerów, zamykających się w czterdziestu minutach, to
rzygający na krzyż, wkurwiony, a jednocześnie niesamowicie chwytliwy i
agresywny thrash metal sowicie polany death / black metalowym sosem. Zresztą
mniejsza o szufladki, bo panowie zawsze czerpali głęboko przede wszystkim ze
studni najlepszych, staroszkolnych tradycji metalowych, hołdując czasom, kiedy
ten gatunek faktycznie był metalem a nie jakąś popierdółką. W nowych kompozycjach
wrócił ten niesamowity groove, ta podwyższająca tętno rytmika, ta prostota
przekazu i przede wszystkim ten obrzydliwy smród oddechu Diabła. Nie ma na tej
płycie wzlotów i upadków, jak to w słabszym dla chłopaków okresie bywało. Tutaj
każdy numer, bez względu czy zagrany na pełnej piździe, czy też w tempie
bardziej stonowanym, to kop w ryj, poprawiony łokciem na bułę i pogardliwą
charą prosto w oczy, jak to panowie pięknie nazwali w jednej z piosenek,
nazareńskiej kurwy. Zbytniej finezji w tym graniu nie ma, ale czy kiedykolwiek
Witchmaster bawił się w wymyślne zawijasy czy półśrodki? Tu się napierdala,
bluźni i rzyga żółcią. No właśnie, nie wiem czy to tylko wrażenie spotęgowane
najostrzejszym chyba od dwudziestu niemal lat riffowaniem, ale gniew wylewany
werbalnie przez Bastisa też wydaje mi się na „Kaźni” jakby mniej zachowawczy i
wyjątkowo ekspresyjny. A najistotniejszym dla mnie elementem, który przemawia
na rzecz tej płyty jest tożsamość zespołu. Tak, można się w ich twórczości
doszukiwać mnóstwa inspiracji, ale nikt nie zaprzeczy, że wyłącznie po kilku
nutkach można z całą pewnością stwierdzić, iż jest to jebany Witchmaster.
Chłopaki wrócili wkurwieni jak pożądlony przez pszczoły miś. Jeśli ktokolwiek,
tak jak ja na początku, obawia się o zawartość „Kaźni”, to niech porzuci
wszelkie wątpliwości. Ten album można zdecydowanie postawić na półce obok
„Violence & Blasphemy” czy „Masohistic Devil Worship”.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz