środa, 9 listopada 2022

Recenzja Witchmaster „Kaźń”

 

Witchmaster

„Kaźń”

Agonia Rec. 2022

Gdyby porównać intensywność muzyki Witchmaster do upojenia alkoholowego, to bez wątpienia ich pierwsze trzy albumy byłyby synonimem totalnej najebki, z zanikami pamięci i rzyganiem kompanowi do pokala włącznie. Ostatnie dwa duże wydawnictwa z kolei kojarzą mi się bardziej z popijawą mniej komfortową, z wiecznie brzęczącą nad uchem małżonką, że jutro z rana mam prowadzić.  Nie pokładałem zatem w  „Kaźni” zbyt wielkiej nadziei, spodziewając się, iż wzorem wspomnianych „Trucizna” i „Antichristus ex Utero” odsłucham te nagrania dwa – trzy razy i jebnę w kąt. Ale znacie to uczucie, kiedy pijecie bimber nieznanego bliżej pochodzenia i woltażu, i po kilku głębszych gubicie drogę do kibla? Nowy krążek Witchmaster jest takim właśnie wysokooktanowym mózgojebem. Kurwa, jak mnie cieszy ich powrót do wysokiej formy! Najwyraźniej te ostatnie osiem lat, przez które panowie dali sobie siana z nagrywaniem nowych rzeczy, zdrowo przewietrzyło im głowy, bo na „Kaźni” mamy powrót do świetności. Czternaście numerów, zamykających się w czterdziestu minutach, to rzygający na krzyż, wkurwiony, a jednocześnie niesamowicie chwytliwy i agresywny thrash metal sowicie polany death / black metalowym sosem. Zresztą mniejsza o szufladki, bo panowie zawsze czerpali głęboko przede wszystkim ze studni najlepszych, staroszkolnych tradycji metalowych, hołdując czasom, kiedy ten gatunek faktycznie był metalem a nie jakąś popierdółką. W nowych kompozycjach wrócił ten niesamowity groove, ta podwyższająca tętno rytmika, ta prostota przekazu i przede wszystkim ten obrzydliwy smród oddechu Diabła. Nie ma na tej płycie wzlotów i upadków, jak to w słabszym dla chłopaków okresie bywało. Tutaj każdy numer, bez względu czy zagrany na pełnej piździe, czy też w tempie bardziej stonowanym, to kop w ryj, poprawiony łokciem na bułę i pogardliwą charą prosto w oczy, jak to panowie pięknie nazwali w jednej z piosenek, nazareńskiej kurwy. Zbytniej finezji w tym graniu nie ma, ale czy kiedykolwiek Witchmaster bawił się w wymyślne zawijasy czy półśrodki? Tu się napierdala, bluźni i rzyga żółcią. No właśnie, nie wiem czy to tylko wrażenie spotęgowane najostrzejszym chyba od dwudziestu niemal lat riffowaniem, ale gniew wylewany werbalnie przez Bastisa też wydaje mi się na „Kaźni” jakby mniej zachowawczy i wyjątkowo ekspresyjny. A najistotniejszym dla mnie elementem, który przemawia na rzecz tej płyty jest tożsamość zespołu. Tak, można się w ich twórczości doszukiwać mnóstwa inspiracji, ale nikt nie zaprzeczy, że wyłącznie po kilku nutkach można z całą pewnością stwierdzić, iż jest to jebany Witchmaster. Chłopaki wrócili wkurwieni jak pożądlony przez pszczoły miś. Jeśli ktokolwiek, tak jak ja na początku, obawia się o zawartość „Kaźni”, to niech porzuci wszelkie wątpliwości. Ten album można zdecydowanie postawić na półce obok „Violence & Blasphemy” czy „Masohistic Devil Worship”.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz