Beyrevra
„Echoes:
VanishedLore Of Fire”
Trollzorn Records 2024
Ci
Bawarczycy dwa lata temu obwieścili swoje istnienie światu epką „Burning Fate”.
Dziś wracają z jej kontynuacją, wydając debiutancki album. Zawiera on sześć
nowych oraz trzy, które złożyły się na tą wyżej wymienioną, wprowadzającą do
ich twórczości produkcję. Jest to zatem dziewięć numerów, które jawią się jako
dość mainstreamowy metal. Jego główna narracja to krzyżówka black i death
metalu, a wątki poboczne to szwedzka melodyjność oraz uniwersalna epickość. Ogólnie
rzecz biorąc Niemcy nie kombinują zbytnio. Ich muzyka to proste i chwytliwe
riffy zagrane na skandynawską modłę, spomiędzy których wyłaniają się harmonijne
tremolo i solówki. Płynie to raczej w szybkich i średnich tempach. Zwarte i
rytmiczne akordy chciałyby biczować nieco, ale tak naprawdę zaledwie łaskoczą.
Wysokotonowe artykulacje pragnęłyby troszeczkę pokryć wszystko szronem, ale swą
chwytliwością tylko rozbawiają. Pojawiające się chwilami syntezatorowe tła i
sola, aspirują do bycia epickimi, lecz faktycznie jeszcze bardziej rozmydlają
te już i tak całkiem mdłe kompozycje. Nadomiar złego ten dźwiękowy bipolaryzm
Beyrevra, „wbogaca” dialogiem między deathowymi growlami, a blackowymi
warkotami, który po prosty brzmi infantylnie. Niestety to nie koniec, gdyż
wszystkie kawałki zlewają się w jedno. Co prawda brzmienie gitar jest zwarte, a
sekcja rytmiczna dobitna. Wielość przejść między kostkowaniem jak i gęstość
struktur również jest zadowalająca. Jednakże wyraźny brak pomysłów powoduje, że
wałki zdają się nie różnić od siebie i po około 30 minutach mam tej płyty
dosyć, a trwa ona prawie godzinę. W dodatku „Echoes: VanishedLore Of Fire” nie
posiada ani krzty oryginalności i pazura. Zachowawczy i ugrzeczniony metal,
który doskonale wpisuje się we współczesne społeczeństwo. Dla wszystkich i dla
nikogo. Czyli?
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz