sobota, 21 grudnia 2024

Recenzja Det Gamle „Diaboli Manifesto”

 

Det Gamle

„Diaboli Manifesto”

Mara Prod. 2024

Nikomu, kto przynajmniej jednym okiem obserwuje krajową scenę blackmetalową, Det Gamle przedstawiać nie trzeba. Wystarczy wspomnieć, że zespół, w którego skład wchodzą byli i obecni muzycy Besatt, nagrał dotychczas trzy duże płyty, dwie EP-ki i dwa splity. „Diaboli Manifesto” to pełen album numer cztery, zawierający czterdzieści minut muzyki, tradycyjnie osadzonej silnie w tematyce satanistycznej. Kiedy tak zacząłem pierwszy odsłuch tego materiału, moje myśli bardzo szybko powędrowały w kierunku nieodżałowanego Kata (nie muszę chyba nadmieniać, że uznaję tylko jednego Kata, to oczywiste). I to nie tylko z powodu polskojęzycznych wokali, tematyki tekstów, czy nawet chwilami sposobu śpiewania. Zresztą to żadna w przypadku Det Gamle nowość. Sama muzyka zdaje mi się na tym albumie jakby jeszcze bardziej niż poprzednio zbliżona do autorów „Oddechu Wymarłych Światów”. Sposób riffowania, budowania napięcia, muzycznego przekazywania i infekowania czającym się w tych dźwiękach diabelstwem, czy przede wszystkim klimatu. Jeśli sądzicie, że black metal to wyłącznie szybkie riffowanie, blasty i tremolo, to te nagrania udowodnią wam, że jesteście w błędzie. Tutaj wielkich prędkości nie znajdziecie, podobnie jak zapętlonych harmonii albo szorstkiego wokalu. „Diaboli Manifesto” to opowieść, której słucha się niczym zakapturzonego szamana, którego słowom towarzyszą chóralne zaśpiewy w tle. Bardzo dużo tu nawiązań do epoki, kiedy to black metal nie eksplodował jeszcze drugą falą, sporo klasycznego kostkowania, a przede wszystkim mnóstwo okultyzmu. Nowe numery Bytomian obracają się w tempie średnim, i mimo iż nie należą do przesadnie skomplikowanych, to potrafią wciągnąć niczym czarna dziura. Styl, który zespół od zarania udoskonalał chyba dopiero na tych nagraniach został w pełni skrystalizowany. Ta płyta jest majestatyczna, czarna jak noc, chwilami nawet piękna, choć nie jestem pewny, czy to odpowiednie określenie. Posłuchajcie jednak wieńczącej całość ballady „Proch”… Nie chcę się powtarzać, ale TE skojarzenia… Dla mnie Det Gamle jest w prostej linii potomkiem wspomnianego już wcześniej kilkukrotnie zespołu, i jeśli ktoś tęskni za Katem, może znaleźć pewnego rodzaju rekompensatę braku tego zespołu na scenie właśnie dzięki „Diaboli Manifesto”. Oczywiście, i zaznaczam to bardzo wyraźnie, muzyka ta nie zawiera w sobie ani grama bezczelnego kopiowania czy podkradania pomysłów, a jest jedynie interpretacją własną, naukami profesora przerobionymi na sposób autorski. Nie wspomniałem jeszcze, a jest to także rzecz bardzo istotna, poniekąd potwierdzająca wszystko, co napisałem, o zamieszczonych na liście utworów dwóch coverach. Jednym z nich jest „Biedny Dekalog” Besatt, a drugim „Czas Zemsty”. Tu dalszy komentarz uważam za zbędny. Oj, będę chłonął ten album całym sobą jeszcze przez długi czas. Według mnie jest to najlepszy materiał jaki ukazał się pod szyldem Det Gamle. Amen.

- jesusatan




Recenzja Mavorim „In Ominia Paratus”

 

Mavorim

„In Ominia Paratus”

Purity Through Fire 2024

Za sprawą najnowszego, piątego albumu tej bawarskiej kapeli, podobnie jak Hatzamoth, który recenzował poprzednią jej płytę, dałem się nabić w butelkę. Jednak ja nie zwróciłem zupełnie uwagi na wygląd tych muzyków ani na okładkę, ale za to zwiódł mnie zupełnie kawałek rozpoczynający „In Ominia Paratus”. Zwiastował on ostrego bleka, o zadzierżystej motoryce, agresywnych i mroźnych riffach i takowych tremolo, które co prawda noszą w sobie wyraźny, teutoński pierwiastek, lecz swoim usposobieniem przypominają mocno skandynawskie produkcje z początku lat dziewięćdziesiątych. Mkną one w zmiennych tempach, ale ich kierunek jest zdecydowany, podobnie zresztą jak podstawowe wokale, których sposób artykułowania przez Baptist’a nie pozostawia żadnych złudzeń. W tych chwilach, które w sumie przeważają na tym materiale i swym krystalicznym oraz selektywnym brzmieniem smagają niczym blizzard, a i w wolniejszych partiach na wzór twórczości Hellhammer pobujać też potrafią… to wszystko jest w porządku. Koszmar zaczyna się, gdy Mavorim do muzyki zaczyna wplatać nachalne germańskie melodie, zalatujące Wagnerowską pompatycznością lub w ogóle niemieckim romantyzmem, a chóralne przyśpiewki jak chociażby te w szóstym numerze „Ein Fahles Ross” wręcz budzą niesmak. Wiem, że Niemcy jak każdy naród swoje cechy oraz kulturę posiadają i nie da się ich za to winić, lecz w tej formie i w tego rodzaju muzyce jest to dla mnie nie do przejścia. Wiem, że swoich fanów mają i z pewnością ten krążek im się spodoba. Dla mnie przez wspomniane wtrącenia zbytnio po bawarsku romantyczny i nieco za teatralny, choć w klasycznych momentach wręcz kanoniczny i w ostatecznym rozrachunku dużo lepszy od, dajmy na to, Kanonenfieber.

shub niggurath




piątek, 20 grudnia 2024

Recenzja Enthroned Serpent “At the Edge of Eden”

 

Enthroned Serpent

“At the Edge of Eden”

Mara Prod. 2024

 


Widzę, że Mara Production ocknęli się na dobre z letargu wydawniczego, i po trzech wydawnictwach sprzed niecałych dwóch miesięcy, atakują kolejną trójcą. Sprawdźmy zatem co my tutaj mamy (zamykam oczy i na ślepo losuję z worka niespodzianek…). Enthroned Serpent pochodzą z Grecji i działają na scenie, trzeba przyznać jednak że nie do końca systematycznie, bo z przerwami, od dwa tysiące ósmego. W międzyczasie zarejestrowali demo i EP-kę, by dziś przedstawić światu swój pełnowymiarowy debiut. Jeśli powiem, że ci mieszkańcy Aten parają się black metalem, to wiem, co sobie od razu pomyślicie. Że to musi być muzyka w stylu wczesnego Rotting Christ, Varathron czy Necromantia. Też tak zakładałem. A tu, chuj, nieprawda. Naleciałości greckiego black metalu, jeśli takowe daje się gdzieś wyłapać, są na tym albumie naprawdę śladowe. Rządzi natomiast północ. Aczkolwiek, mimo iż bardzo zauważalne są tutaj wpływy takich hord jak Emperor czy Immortal, to składników w tej zupie jest zdecydowanie więcej, i bynajmniej nie pochodzą jedynie z przepisów pradawnych. Poza bardzo thrashowym (w blackmetalowy tego słowa znaczeniu) riffowaniu usłyszymy na tych nagraniach także nieco nowszej szkoły, choćby pod postacią lekkich dysonansów. Nie brak też tradycyjnych tremolo, przy których Norwegia, całościowo, kłania się nam w pas. Co mi się w tych kompozycjach podoba, to fakt, że panowie całkiem fajnie kombinują i mieszają ze sobą przeróżne pomysły. Nie to, żeby zaraz jakaś awangarda, co to, to nie. Wszystko co słyszymy ma oryginalny blackmetalowy rodowód, jednak jest przedstawione jakby z kilku ujęć. Posłuchajcie sobie dla przykładu czwartego na płycie „Sepulchre’s Secret”, w którym tempo oraz sposób kostkowania zmienia się przynajmniej kilkukrotnie. Grecy starają się zatem unikać schematów czy przewidywalności, niejednokrotnie lawirując między motywami przewodnimi. Poza jadowitym mrozem znajdziemy na „At the Edge of Eden” także kilka drobnych dodatków klawiszowych czy przejść w rejony bardziej nastrojowe. W moich oczach sposób umiejętnego dawkowania tych nieco spokojniejszych czy bardziej melodyjnych partii świadczy o bardzo dobrym wyczuciu i smaku Enthroned Serpent. Podobnie jak w przypadku brzmienia, które to bardziej zbliżone jest do tego z gatunku bardzo selektywnych, lecz nie przekracza obowiązujących norm przyzwoitości, zachowując dzięki temu odpowiedni chłodny odcień. Całość trwa niemal pięćdziesiąt minut, ale możecie mi wierzyć, zlatuje jak z chuja strzelił. Gór materiał ten nie przenosi, ale jest na pewno wart polecenia, zwłaszcza maniakom gatunku. No i ma naprawdę niezłą okładkę, zatem można przy okazji nacieszyć i oko. Silna pozycja.

- jesusatan




Recenzja Monte Penumbra „Austere Dawning”

 

Monte Penumbra

„Austere Dawning”

NoEvDia 2024

 


Trzeci album Monte Penumbra to kontynuacja portugalskich opowieści z otchłani współczesnego black metalu. Do podbicia swoich dysonansowych akordów, W. Ur zaprosił ponownie perkusistę Bjarni Einarsson’a, który swoim sprawnym łomoceniem w bębny czyni z „Austere Dawning” dość monumentalną muzę. Poza tą niesamowicie grzmiącą sekcją rytmiczną, w której mięsisty bas odgrywa również ważną rolę, to nieprzerwanie fuzja dysonansowego grania z świdrującymi i przeszywającymi tremolo. Temperatura obydwóch form jest skrajnie różna, ale ten kontrast potęguje tylko niesamowitość klimatu, który sączy się tutaj jak smoła, bo mieszanka kostkowania stanowi całkiem gęstą sieć dźwięków. Atakuje ona bez litości, odbierając powietrze i wystawiając na bluźnierstwa wypluwane przez Portugalczyka do mikrofonu. Swą barwą i nienawistnym usposobieniem idealnie wpasowują się one w zwarte struktury tutejszych kompozycji i nie zostawiają żadnych złudzeń o intencjach tego atonalnego bleczura. Monte Penumbra nie zapomina jednak o korzeniach czarnej sztuki i na najnowszym wydawnictwie tego projektu usłyszeć można także tradycyjne riffy, będące nawiązaniem do skandynawskich produkcji. Wyłaniają one się momentami z kłębiących się swym szaleństwie dysharmonii i lodowatych, wysokotonowych zawijasów, wyhamowując obłęd tychże i kierując go w klasyczne rejony wypełnione arktycznym powietrzem i mrokiem. „Austere Dawning” to siedem „grzechów” gorących dysonansów i zimnych, wijących się tremolo, które kreują ezoteryczną i przytłaczającą atmosferę, od zalewu której nie sposób się oderwać. Jej rytualność połączona z masywnym barbarzyństwem potrafi przyciągnąć uwagę. Może robi to w mało wyrafinowany sposób, ale wydaje mi się, że założony skutek osiąga. Choć nic nowego ani oryginalnego do diafonicznego black metalu nie wnosi, to i tak polecam miłośnikom owego, ponieważ to solidna płyta.

shub niggurath




czwartek, 19 grudnia 2024

Recenzja Evil Incarnate “First Born of the Dead”

 

Evil Incarnate

“First Born of the Dead”

Necroscope Blasphemia 2024

Kiedy Adaś Necroscope podesłał mi swoje świeżutkie wydawnictwo, to przeżyłem szok, podwójny zresztą. Pierwszym była okładka tegoż. Szczerze mówiąc, gorszej bym nie wykombinował. Obrazek kompletnie zniechęcający, bardziej przypominający screenshota z jakiejś gry pokroju „Diablo”, niż cover albumu metalowego. Szok numer dwa był jeszcze większy. Oto bowiem, Evil Incarnate działają w zasadzie nieprzerwanie od ponad ćwierćwiecza, i mimo, iż nazwa ta obiła mi się gdzieś tam o uszy, to chyba nigdy nie miałem okazji zapoznać się z ich twórczością bliżej. I choćby właśnie z tego powodu nowa oferta Necroscope Blasphemia zyskała u mnie plusa, bo prezentuje nagrania, które niejednego ominęły, a ominąć nie powinny. Konkretniej zatem… Samo „First Born of the Dead” to w sumie taka mieszanka na zasadzie „Best of…”. Trochę randomowa, bo zawierająca dwa nowe kawałki tworzące demo „Dominate”, dwa z „Gospel of Blasphemy” z dwa tysiące dziesiątego, oraz cover „Into the Grave”, wiadomo kogo. Tak myślę, że trochę bez sensu, bo można było umieścić na tym krążku choćby wspomniany „Gospel…” w całości, nie wspominając już, że nagrania na tym składaku są bardzo odległe czasowo. Gdyby „First Born of the Dead” zawierało na przykład wszystkie demówki, albo plus EP-kę, byłoby to bardziej dla mnie logiczne. Niemniej jednak, jest to pewnego rodzaju prezentacja Evil Incarnate jako tako. A zespół ten bynajmniej do słabeuszy nie należy. Z drugiej strony nie wybija się też jakoś mocno ponad średnią światową. Te pięć kawałków to solidnej maści death metal. Zakotwiczony głównie w tempie średnim, ograniczający się do riffowania prostego, przemawiającego do odbiorcy o niezbyt wysublimowanym poziomie percepcji. Panowie doskonale znają niuanse grania staroszkolnego, umiejętności i wiedzy, także doświadczenia im pod tym względem nie brakuje, a piosenki przez nich śpiewane zdecydowanie nawiązują do lat minionych. Można by tu wymieniać bez liku inspiracji, które towarzyszyły powstawaniu tych piosenek, choćby Vital Remains albo Crucifier (w partiach wolniejszych) czy Massacre (w tych szybszych), aczkolwiek nie są to swoiste zrzynki, a jedynie luźne nawiązania. Chwilami jest bardziej mrocznie, jak w otwierającym całość „Hear Them Scream Again”, za chwilę bardziej skocznie (w numerze tytułowym), cały czas jednak masywnie i mięsiście. Trwa to nieco ponad dwadzieścia minut, i zapewne pozwala wyrobić sobie, przynajmniej ogólną opinię o zespole. Ja ową lekcję uważam za treściwą, acz na pewno nie wyniosłem z niej czegoś, czego nie słyszałbym już na wcześniejszych wykładach u innych profesorów. Uważam zatem, że Pierworodny Zmarłych powinni odsłuchać głównie ci, którzy wcześniej o zespole nie słyszeli. Ewentualnie maniacy pragnący mieć na półce wszystkie jego wydawnictwa. Solidne deathmetalowe piosenki, ale nic ponad to.

- jesusatan




Recenzja Fireblood „Goatslayer”

 

Fireblood

„Goatslayer” E.P.

Rot Room 2024

Fireblood to kwartet z Karoliny Północnej, którego kompozycje utrzymane są w estetyce sludge-doom metalu. Ta brygada już po raz drugi w tym roku częstuje nas epką, bo jedną dopiero co wydali, a było to na początku kwietnia więc kurz po tamtej produkcji nie zdążył jeszcze opaść. Za sprawą „Goatslayer” dostajemy kolejne cztery numery dość silnego w swoim wyrazie „mułu”, który perfekcyjnie dociążony przez „metal zagłady” tworzy okropną atmosferę. Już koszmarne sprzężenia i tłumione bicie strun, które rozpoczynają pierwszy kawałek zapowiadają coś niesamowitego. Po nich występuje ciężki i mozolny wybuch gitarowych riffów, które wzmacniają masywny bas z dudniącą perkusją. Prym jednak wiedzie tu ziarnista i mięsista gitara, która wygrywa skrajnie atonalne akordy, ocierając się momentami o smolisty stoner. Buja to i miażdży na przemian w średnim tempie, ponieważ Fireblood nie spieszy się zbytnio, koncentrując się raczej na kreowaniu dusznego i niepokojącego klimatu mrocznych, porośniętych oślizgłymi drzewami bagnisk Karoliny Północnej. Potęgują go upiorne melodie, w które Amerykanie wplatają szereg nowatorskich zagrywek takich jak dronowe najazdy bądź wysokotonowe przestery. Wprowadzają oni w ten sposób do „Goatslayer” sporo nierzeczywistej aury, kierując w ten sposób swoją muzykę we wręcz „Lovecraftowskie” rejony, które swą lepkością wywołują ciarki na plecach. Fireblood potrafi także przygrzać żwawiej uderzając w struny i bębny, zamieniając walcowate riffy w dzikie wybuchy, które bezpardonowo zalewają narządy słuchowe i niemalże urywają głowę. Nad wszystkim królują oczywiście wokale, a jakie dźwięki wydobywa z siebie Travis Overcash to głowa mała. Ten odpychający warkot, który wylewa się z jego gardła rani uszy i śmierdzi flegmą gęstą jak smoła. Gość potrafi również zaśpiewać czystym głosem, kojarzącym się z tymi bardziej ekstremalnymi wydawnictwami spod znaku nu-metal, ale w tych bardziej melodyjnych frazach przywodzi na myśl porównania z toruńskim Mag, bo brzmią one podobnie do bazyliszkowatych opowieści jakie snuje przy akompaniamencie kolegów z zespołu Konstanty Mierzejewski. Bardzo dobra epka, która poraża ciężkością i eksplozjami gniewu. Kruszy kości i przeraża. Polecam.

shub niggurath




środa, 18 grudnia 2024

Recenzja Gnipahålan „Folkstorm”

 

Gnipahålan

„Folkstorm”

Purity Through Fire 2024

 


Nieczęsto sięgam po atmosferyczny black metal, ale jak mus to mus. W takiej właśnie materii rzeźbi niejaki Swartadauþuz, znany między innymi z takich kapel jak Greve lub Mystik. W ramach Gnipahålan obsługuje on poza bębnami wszystkie instrumenty i wokale zatem, jak mniemam, odpowiedzialny jest także za skomponowanie materiału, który złożył się na już trzecią płytę tego projektu. „Folkstorm” to dziesięć utworów, które dają prawie 75 minut muzyki, która swym wydźwiękiem nawiązuje do klimatycznego bleczura lat dziewięćdziesiątych. Wygenerowany rzecz jasna na wysoko nastrojonych gitarach, które kreślą lodowate tremolo obdarzone subtelnymi melodiami. Zestawione kontrastowo z mocno dudniącymi beczkami i ciężkim basem oraz potraktowane przybrudzoną produkcją tworzą chropowatą muzykę o podziemnym charakterze. Aura roztaczających się tutaj dźwięków, którą podkreślają nienarzucające się zbytnio klawiszowe tła nie przypomina jednak kosmicznie brzmiących wydawnictw ze wspomnianego wcześniej okresu. Są to raczej leśne i spowite mgłą przyśpiewki, które mamią magicznymi chwytliwościami. Hipnotyczny trans „Folkstorm” rzuca się w uszy już od pierwszych taktów i nie puszcza do końca swego trwania. Jego jednostajność i nieodparty urok tkwiący w dość surowych aranżacjach, które zagrane zostały w oparciu o dobrze znane i od razu rozpoznawalne kostkowanie uwodzi bez wysiłku, cofając nas do ostatniego dziesięciolecia, dwudziestego wieku. Black metal w tradycyjnym ujęciu, który pomimo wyraźnej melodyjności nie pozbawiony jest satanicznych i co za tym idzie nieprzyjaznych cech, które akcentują w doskonały sposób nienawistne wokalizy. Pachnący czymś pierwotnym krążek.

shub niggurath