środa, 16 października 2024

Recenzja Mayhemic „Toba”

 

Mayhemic

„Toba”

Sepulchral Voice Rec. 2024

CHILE! Haha! No, to pewnie kilka osób już skupia swoją uwagę. Też bym, kurwa, skupił, bo tamtejsza scena jest w chuj mocna. A jeśli jeszcze dopowiem, że chłopaki z Mayhemic grają letko zblackowany thrash, to już w ogóle majty w dół, będą klapsy na gołą dupę. Prawda jest bowiem taka, że „Toba” potrafi mocno przemielić zwoje mózgowe. Zwłaszcza u tych, którym stara szkoła dała w życiu więcej, albo tyle samo, co filmy z Teresą Orlovski. Dobra, kurwa, do rzeczy. Mayhemic graja muzykę będącą mieszanka Morbid Saint (cholera, ta nazwa przed chwilą przewinęła mi się też w innej recencji, no ale co ja poradzę) z Kreatorem. Z tym zastrzeżeniem, że Chilijczycy wrzucają do niej zdecydowanie więcej chwytliwej melodii. Zatem „Toba” kosi ostro, przy samych kostkach, serwując jednocześnie odpowiednią dawkę groove. No może to w tym przypadku nie jest ten taneczny, skoczny rytm, a bardziej melodie w stylu szwedzkiego Merciless, czyli z odpowiednim dociążnikiem. Panowie grają szybko, jadą po nas niczym kierowcy BMW, których ograniczenia prędkości czy podwójna ciągła nie obowiązuje.  Klimat kontynentu południowoamerykańskiego także jest tu nieco wyczuwalny (acz nie dobitnie), co stanowi kolejną składową in plus. Świetne są tu solówki. Może nie ma ich zbyt wiele, i jak to ktoś kiedyś powiedział „Nie świadczą o muzyce” (debil), ale jak już wjeżdżają, to jest ostry odjazd. Mayhemic prują niczym w wyścigu śmierci, prosto przed siebie, nie spoglądając ani przez chwilę w stronę trendów nowoczesnych, zahaczając jedynie o klasyków, i meldują się na mecie w ścisłej czołówce. Filozofii tu wielkiej nie ma, albo kochacie stary thrash w formie dobrze odgrzanego kotleta, albo możecie się rozejść. Kolesie grają, co ich starzy mentorzy nauczyli, i robią to w wyjątkowo szczery sposób. Mnie ten album rozpierdala, a po kilku piwach staje się niebezpiecznie zabawowy. Coś bym rozjebał, komuś pizdnął… Nie, no dobra, nie będę męczył buły. Sprawdzajcie, bo to w chuj chwytliwe a jednocześnie kurewsko jadowite granie jest. Thrash Til’ Death, czy jakoś tak.

- jesusatan

Recenzja Aethyrick / Marras „A Union Of Spectres”

 

Aethyrick / Marras

„A Union Of Spectres”

Spread Evil Productions 2024

Oto split dwóch zapewne dobrze znanych kapel z Finlandii więc nie ma chyba sensu głowy sobie zawracać rysem historycznym każdej z nich. Obie ekipy zamieściły tutaj po trzy nowe kawałki, racząc mnie tym samym prawie czterdziestoma minutami muzyki. Z Aethyrick ostatnio się spotkałem, bo miałem okazję obcować z ich ostatnią płytą więc łatwo mogę stwierdzić, że ci panowie cały czas grają w swoim stylu. Ich black metal to sentymentalne riffy w średnich tempach, kreślące kosmiczne i zmuszające do refleksji pejzaże w czym pomaga klawiszowe tło. Płyną one monumentalnie, wpędzając w smutek, ale potrafią również skręcić w rytualne rejony, przypominając w tych momentach szkołę grecką. Ciepłe brzmienie oraz tęskne melodie jawią mi się jako połączenie gotyku z rogacizną, która jednak nie jest pozbawiona dynamiki. Marras to również fiński black metal, lecz zagrany zupełnie inaczej, ponieważ charakteryzują go zimne brzmienie oraz kąśliwe i szybkie akordy, które sowicie zostały okraszone specyficznymi syntezatorami, zabierającymi słuchacza w międzygalaktyczną podróż. Ten sekstet zapierdala ostro do przodu, malując za pomocą melancholijnych chwytliwości zimowe landszafciki wypełnione wirującymi płatkami śniegu. Od poprzedników odróżnia ich większy ładunek agresji i niskiej temperatury, która potrafi poszczypać troszkę i wywołać kilka ciarek na plecach. Marras bez trudu żongluje napięciem zwalniając w miarowe i chmurne tony, aby wybuchnąć nagle mroźnym atakiem zapodanym za pomocą świdrujących tremolo, dudniącej perkusji i krzykliwych wokaliz. Zarówno Aethyrick jak i Marras reprezentują melodyjny styl, który pomimo odmiennego do niego podejścia z pewnością zadowoli każdego miłośnika fińskich harmonii z rogami w tle. Ja tam nie lubię, ale wielbicielom potańcówek spod znaku Perkele polecam.

shub niggurath

Recenzja Cryptorium „Descent Into Lunacy”

 

Cryptorium

„Descent Into Lunacy”

Personal Rec. 2024

Zanim włączyłem sobie ten krążek, zerknąłem na szybko do notki prasowej, z której w zasadzie wystarczyła mi jedna informacja, mianowicie że Cryptorium są ze Szwecji i już wszystko wiedziałem. Bo połączcie sobie kropki, dosłownie dwie. Wspomniany fakt, oraz okładkę zdobiącą „Descent Into Lunacy”. No chyba nikt nie będzie się w tym przypadku spodziewał norweskiego black metalu czy kalifornijskiego rocka. Natomiast jeszcze jeden fakt dotyczący zespołu jest wart wspomnienia. Muzycy, a jest ich dokładnie trzech, to chłopaczki w wieku szesnaście / siedemnaście lat. Według mnie musieli zatem od bobasa obracać się we właściwym towarzystwie starszych kolegów (rodziców?), bo zdaje się, że o rodzimym odłamie death metalu wiedzą wszystko. Ich debiutancki album to, bez niespodzianki, szwedzki śmierć metal do szpiku kości. Tylko uwaga, bo to bardzo istotne… Wcale nie jest to kolejny klon Entombed czy Dismember, choć wpływy tychże klasyków są w twórczości Cryptorium również słyszalne. Bo jest i zapiaszczone brzmienie (ale na pewno nie aż tak dosłownie Sztokholmskie jak w przykładach encyklopedycznych), są punkowe wpływy (głownie w partiach perkusji) i są te staroszkolne melodie. Diabeł jednak, jak wspomniałem, tkwi w szczegółach. „Descent Into Lunacy” położyłbym na półce bliżej wczesnego Cemetary, Gorement, Excruciate czy Krypt of Kerberos. Może dlatego, że chłopaki nie trzymają się tak sztywno szablonu i co nieco sobie kombinują po swojemu. Miejscami przewinie się zatem jakaś bardziej nastrojowa melodia, częściej zmieni się sposób riffowania, wjedzie motyw akustyczny albo przejście w totalne zwolnienie. Świetnym przykładem owej odmienności jest przedostatni na płycie, cholernie nastrojowy, zabarwiony dodatkowo klawiszem „Mournful Dawn”. Dla odmiany, w nielicznych szybkich momentach, mam też skojarzenia wykraczające poza wspomniany kraj nad Bałtykiem, a mianowicie w kierunku brytyjskiego Necrosanct (i duża w tym zasługa wspomnianego wcześniej brzmienia). Całość jednak z zamkniętymi oczami można wrzucać do wspomnianej na początku szufladki z oznaczeniem SDM. Moim zdaniem debiutancki (jeśli nie liczyć demówki sprzed roku) materiał Cryptorium to bardzo solidna i na pewno dająca spore nadzieje na przyszłość pozycja. Już jest dobrze, a jak rozwój będzie postępował prawidłowo, czyli Szwedzi nie pójdą się lukrować w krzakach pod lata siedemdziesiąte, to może być jeszcze lepiej. Mocno kibicuję i czekam na kolejny materiał.

- jesusatan

Recenzja Grand Harvest „Till Förruttnelsen”

 

Grand Harvest

„Till Förruttnelsen” E.P.

Messor Grandis Productions 2024

Uwaga! Tylko dla fanów Grand Harvest, ponieważ tych pięciu panów po dwóch latach milczenia wraca tylko z epką, na której znajdują się dwa kawałki. Pierwszym jest tytułowa, muzyczna interpretacja dzieła szwedzkiego poety E.J. Stagnelius’a, a drugim kompozycja z debiutanckiej płyty, tyle że zaśpiewana po szwedzku. Zatem koneserzy twórczości Grand Harvest dostaną dzięki tej krótkiej produkcji coś w oczekiwaniu na kolejny duży album. Nie znam ich wcześniejszych wydawnictw więc bazując tylko na „Till Förruttnelsen” mogę stwierdzić, iż ich death-doom metal to sprawnie zagrana muza, korzystająca z doświadczeń gatunku i niosąca ze sobą powiew gotyckiej melancholii. Słychać, że panowie Szwedzi siedzą w klimatach My Dying Bride, bo w między powolne i przysadziste akordy wplatają także sporo tęsknych i smutnych melodii, ale nie to jest jedynym wyznacznikiem muzyki Grand Harvest. W obydwóch utworach przeważają raczej doomowe gniecenia, które okresowo przechodzą w szybsze ataki, wyzwalające tłumione podczas chmurnych fraz emocje. Dominuje jednak spokojne tempo, które roztacza grobowy klimat, spotęgowany przez totalnie przysadzistą sekcję rytmiczną, a jej tonaż jest naprawdę solidny. Silne bębny wraz z wyraźnym i soczystym basem robią tutaj kawał dobrej roboty. Na uwagę zasługują także wokale, których tembr zbliżony jest do black metalowych warkotów co kontrastuje nieco z zawiesistością muzyki i czyni ją delikatnie agresywną. Ożywia to troszeczkę te dwa numery, wprowadzając element diabelski i przywiewa skojarzenia z początkowymi dokonaniami Katatonia. Szorstki doom-death o nastrojowej naturze, który snując swą mroczną opowieść nie nuży zanadto.

shub niggurath

wtorek, 15 października 2024

Recenzja Sordide „Ainsi finit le jour”

 

Sordide

Ainsi finit le jour

Les Acteurs De L’Ombre 2024

 


Francuskie trio Sordide właśnie daje o sobie znać piątym albumem „Ainsi finit le jour”. O istnieniu zespołu słyszę po raz pierwszy bo i stylistyka, w której się poruszają, przynajmniej na papierze, jest daleka od mich upodobań. A co my tu mamy? Osiem premierowych kompozycji z lekko surowym, naspeedowanym black metalem, przy czym epitet „naspeedowany” nie oznacza tu monstrualnych prędkości, a raczej zdradza fascynacje sceną speed i heavy. O ile pierwszy utwór faktycznie nie wychyla się poza ten szablon i niespecjalnie zachęca do dalszej eksploracji, o tyle utwór numer dwa i kolejne dowodzą, że ów gatunek jest tutaj jedynie bazą do bardzo niegłupich, muzycznych eksploracji. W morzu tremolo riffów i miarowo bitej perkusji da się wyraźnie wyłapać riffy i motywy mocno nawiązujące do podwalin ciężkiego grania. Grupa nie boi się wolniejszego tempa, punkowego niechlujstwa (środkowy Darkthrone trochę się kłania) i muzycznej prostoty, ale wszystko jest tutaj uszyte nienagannie i nie sprawia wrażenia nieporadności. Jednak to nie muzyczna archeologia jest w przypadku Francuzów największym wabikiem. Na drugim biegunie mamy bowiempełną garść kombinatorskich fragmentów – pojawiają się nieśmiałe dysonanse przypominające odchudzoną wersję dokonań Aosoth, Deathspell Omega czy nawet Blut Aus Nord. W wolnych fragmentach panowie z Sordide próbują trochę psychodelizować, a na pierwszy plan wychodzi tutaj bas, które zdaje się niejednokrotnie zbaczać z trajektorii obranej przez kompozycje. Można w tych krótkich chwilach usłyszeć echa Morbus Chron, Ghastly (ich chyba najbardziej) czy Execration, ale i bardziej ziołowo-stonerowe odjazdy, obarczone klasycznym, post-sabbathowym riffem. W tych bardziej odrealnionych fragmentach grupa wydaje się prezentować najwięcej swoich atutów i zdradzać swój potencjał i kunszt kompozytorski, który w gruncie rzeczy mały nie jest. „Ainsi finit le jour” może i jest utkane z motywów i schematów, które na przestrzeni ostatniej kilkunastu lat były eksplorowane skuteczniej i odważniej rzez innych artystów, ale zrobione jest to ze smakiem i szykiem. Ani przez moment nie przeszła mi myśl, że są tu dłużyzny, wieje nudą, czy coś można by było zrobić lepiej. Można na pewno było zrobić coś jeszcze bardziej odważnego, ale prawdę mówiąc trudno mi odnieść zawartość nowego materiału Sordide do wcześniejszych wydawnictw. Reasumując - „Ainsi finit le jour” to wydawnictwo dobre – tutaj w zasadzie wszystko się zgadza, dalekie jest od zachowawczości, jest zróżnicowane i zdradza potencjał na odważniejsze eksperymenty. W zasadzie płyta godna polecenia nie tylko tym, którzy lubią muzyczne poszukiwania, bo i miłośnicy bardziej przyziemnej i czytelnej muzyki mogą się z tym materiałem polubić.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja 1349 „The Wolf And The King”

 

1349

„The Wolf And The King”

Season Of Mist 2024

Norwescy przedstawiciele (choć nie jedyni) mainstreamowego black metalu powrócili z ósmym albumem. Nigdy jakoś nie leżały mi ich płyty, gdyż były zbytnio wygładzone i typowe dla tego ujęcia. Melodie 1349 oraz te precyzyjnie zmiksowane ze sobą instrumenty zawsze odbierałem jako swoisty pop-black metal, który ma za zadanie trafić pod strzechy wszystkich współczesnych entuzjastów tego gatunku, nie lubiących zbyt obmierzłych dźwięków. Dlatego też już dawno przestałem śledzić poczynania tego kwartetu, który swym estradowym blekiem zupełnie nie trafiał w mój gust, a ich niby zimne i okrutne aranżacje, będące jawnie natrętnymi umizgami powodowały jedynie zażenowanie. Co zatem ma począć taki niereformowalny (jeżeli chodzi o black metal) gość jak ja, kiedy w skrzynce widzi najnowszy krążek od 1349. No przesłuchałem i stwierdzić muszę, że na „The Wolf And The King” jest całkiem spoko. Cały czas jest to współczesny i krystalicznie wyprodukowany bleczur, który swymi chwytliwościami i starannie przemyślanymi kawałkami, w których każda zagrywka ma swoje miejsce i znaczenie, gra na powierzchownych emocjach. Jednakże już od początku swym średnim i wolnym tempem potrafi przyciągnąć do siebie uwagę, a to już coś. Dwa pierwsze utwory, „The God Devourer” i „Ash Of Ages” zadziwiają swoją miarową agogiką, gniotąc i w efekcie miażdżąc niczym Khold. Suną one dostojnie, zapodając mocne i powolne riffy, którym towarzyszą nienawistne recytacje cedzone przez zęby przez wokalistę. Dalej jest już normalniej. Panowie trochę przyspieszają, wplatając w między żwawe kostkowanie trochę epickich melodii, jak na black metal sporo solówek i znaczącą liczbę wojennych akordów. Kilka piskliwych, lecz nieprzypadkowych muśnięć strun, które zaostrzają klimat i parę chłodnych tremolo też uświadczysz. Wszystko doprawione ciekawą grą na perkusji Frost’a i chrapliwymi warkotami Ravn’a. Osobiście, mając chęć na norweski black metal raczej nie sięgnąłbym po 1349, ale i tak wolę banalność rzępolenia tej czwórki od pajacowania Dimmu Borgir.

shub niggurath

poniedziałek, 14 października 2024

Recenzja Ancient Malignity „Dehumanization Dawn”

 

Ancient Malignity

„Dehumanization Dawn”

Inhuman Assault Productions 2024

Ancient Malignity powstał w 2019 roku w stanie Nevada, a w jego skład wchodzą członkowie takich grup jak Ritual Genocide i Blasphemous Creation. Cztery lata temu wydali swój debiut, a pierwszego października ukazał się ich drugi album, o którym wszyscy chętni zaraz przeczytają kilka słów. Jedynki nie słyszałem, ale „Dehumanization Dawn” to taki war metal po kuracji odchudzającej, bo chłopaki brzmienie mają cienkie jak sik pająka. Oprócz tego wszystko z ich muzyką raczej w porządku. Proste akordy, które od rytmicznych zwolnień przechodzą w huraganowe blasty przy akompaniamencie nieco kartonowej, ale militarnie bijącej perkusji, pulsującego jak krew w tętnicach basu oraz bluźnierczych i plugawych wokaliz. To proste kompozycje ukierunkowane tylko na jeden cel, aby siać pożogę i zniszczenie, wypruwać flaki i miażdżyć kości. Szalone i szybkie riffy w punkt zaakcentowane przez beczki i gorącego czterostrunowca chcą urwać głowę niczym atomowy podmuch, a miarowe i ciężkie przerywniki, sunąc hipnotycznie sączą żółć, wzbudzając mdłości, zaś od maniakalnych solówek błędnik odmawia posłuszeństwa. Barbarzyńska muza będąca atakiem na zmysły oraz ten popadający w obłęd świat. Niestabilna emocjonalnie, złośliwa i bestialska. Uderza z pełną siłą, żeby dziko kąsać i szarpać, zamieniając się chwilami w duszny rytuał, który wysysa wszystkie soki. Odrażający war metal, w którym jednak brakuje mi mięsa, ponieważ gitary brzęczą jak muchy, ale ma to swój urok, gdyż z ich brudnego brzmienia jak i dudniącej sekcji rytmicznej, a także wilgotnych wokali zalatuje podziemnym jadem. Jeśli kochacie Revenge to „Dehumanization Dawn” jest dla Was.

shub niggurath