środa, 26 marca 2025

Recenzja Reekmind “Mired in the Reek of Grief”

 

Reekmind

“Mired in the Reek of Grief”

Night Terrors Rec. 2025

Reekmind to nowy twór z Australii. Kiedy w notce prasowej wyczytałem, że przeznaczony dla fanów Inverloch i Krypts, to nie zaprzeczę, że mój apetyt momentalnie wzrósł. Szybko się jednak okazało, że to chwyt marketingowy, i to mocno na wyrost. Bo gdyby być dokładniejszym, to można by z czystym sumieniem napisać, że Reekmind to taki trochę odpowiednik Eternal Rot. Podobieństwo między tymi zespołami jest na wskroś uderzające. Australijczycy w bardzo podobny sposób budują swoje kompozycje, opierając się na powolnie i bardzo rytmicznie uderzających akordach, w których znajdziemy zdecydowanie więcej ciężaru niż bezpośredniej melodii. Przez większość „Mired In the Reek of Grief” sukcesywnie, w tempie flegmatyka przemy zatem do przodu, a cel jaki nam przyświeca, to zgniecenie wszystkiego na swojej drodze, bynajmniej bez spoglądania na zegarek. Nie ma tutaj jakiejś wielkiej folozofii, można wręcz powiedzieć, że kompozycje Reekmind są nieco kwadratowe i powtarzalne. Co prawda zabłąka się w nich czasem jakiś patent bardziej slugde’owy czy riff z gatunku bardzo ubogiego Esoteric, jednak elementy te stanowią raczej nieliczne odskocznie od schematu. Schematu, i wracam do tego po raz kolejny, wypracowanego przez naszych krajanów. Niektóre linie gitarowe brzmią tutaj jakby zostały żywcem wyjęte z, choćby, „Putridarium”. I nie mam zamiaru wskazywać ich paluchem, bo obecne są praktycznie w każdym numerze na tej płycie. Materiał ten brzmi tak, jak brzmieć powinien death/doom metalowy młot, co akurat nie dziwi, bowiem za produkcję tego krążka odpowiada Greg Chandler, a chłop na rzeczy się zna. Pozostaje zatem pytanie, czy macie ochotę na kolejny album w stylu Stenched (a tak mi jakoś ta nazwa przyszła do głowy, bo akurat ostatnio słuchałem) czy wspominanego już kilkukrotnie Eternal Rot. Bo jeśli te zespoły swoim bagiennym graniem dają wam satysfakcję, to i przy „Mired In the Reek of Grief” będziecie mieli okazję zanurzyć się w zgniliźnie.

- jesusatan




Recenzja Flagg „Diabolical Bloodlust”

 

Flagg

„Diabolical Bloodlust”

Purity Through Fire 2025

Cztery lata temu spotkałem się z tą fińską kapelą i się nie polubiliśmy więc z dużą rezerwą podszedłem do ich najnowszego krążka, który ukaże się na początku kwietnia. Z drugiej strony ciekawy byłem czy coś w black metalu granym przez ten duet się zmieniło. Rozczarowałem się, bo nic w tej kwestii się nie podziało i nie zmieniło się nic. Flagg w dalszym ciągu szyje sobie „akuratnego” bleczura, w którym prym wiodą szybkie tremolo, układające się w fantastyczne melodie w klawiszowej otulinie i towarzystwie dobrze słyszalnego basu oraz zasypującej nas szelestem talerzy perkusji. Instrumentom oczywiście wtóruje znany z Kalmankantaja Tyrant, kalecząc nam uszy maniakalnymi wrzaskami. Muzyka Finów to w gruncie rzeczy kalka tego co miało miejsce w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy ktoś wpadł na pomysł, aby ponapierdalać gładko brzmiącą rogaciznę, którą dodatkowo zmiękczono aksamitnymi syntezatorami i łatwo wpadającymi w ucho chwytliwościami. Owszem, są tu zimne gitary, które grzeją ostro przed siebie, a chwilami także zwolnić potrafią i posypią trochę baśniową atmosferą. Ładne „parapety” dodadzą rzępoleniu odrobiny monumentalizmu, a gość przy mikrofonie złowrogo poskrzeczy, ale nic konkretnego z tego nie wynika. Całość w skrócie można określić przymiotnikiem „jakby”. Na „Diabolical Bloodlust” jest „jakby” opętańczo. Temperatura riffów „jakby” chłodna. Charakter akordów „niby” bezkompromisowy. Aranżacje przede wszystkim poprawne, ale wiejące nudą i podobnie jak na poprzedniej płycie zlewające się w nie przykuwającą uwagi do siebie na dłużej, jedną całość. Ot kolejna black metalowa produkcja, która dzięki swej typowości i zużytego ujęcia nie wychyli łba na dłużej. Banalne wydawnictwo, które ma duże szanse na to, żeby spodobać się fanom melodyjnego ujęcia tego gatunku i w dodatku „made in Finland”.

shub niggurath




wtorek, 25 marca 2025

Recenzja Sznyt „Demo” + reh. 25

 

Sznyt

„Demo” + reh. 25

Digital 2024

Sznyt to kolejny młody przedstawiciel polskiego podziemia, tym razem pochodzący z Warszawy. Chłopaki to chyba dość młode, choć z ogólnodostępnych informacji wynika, iż przynajmniej dwóch z nich jakieś tam doświadczenie muzyczne ma już za sobą. W odniesieniu jednak do samego Sznytu jest to bez znaczenia. Z bardzo prostego powodu. Sznyt grają muzykę z gatunku raw / lo-fi, w której umiejętności techniczne nie są stawiane na piedestale. Na dobra sprawę powiedzieć można, że level basic w zupełności tu styknie. Demo zespołu, wypuszczone w Internety dokładnie rok temu, to trzy kawałki prymitywnego i cholernie surowego black metalu. Finezji tu tyle, co w kurtyzanie wstydu. Gitary bzyczą swoje proste, zapętlone harmonie, a towarzyszą im punkowo zazwyczaj stukające bębny oraz niezbyt wyszukany, skrzeczący wokal. Przypomina to chwilami wczesną Norwegię, albo spoglądając w czasy bardziej współczesne, niektóre zespoły portugalskie. Trzeba jednak wspomnieć, że w „Cycle of Despair” dość wyraźnie zajeżdża Darkthronem, i jest to najlepszy moment tej demówki. Odbioru tych kompozycji na pewno nie ułatwia brzmienie, w zasadzie balansujące na pograniczu słuchalności. Nie sposób też nie zauważyć dość koślawo odegranej solówki pod koniec „Visions of Ruling Dread”. Ciekawe są z kolei dwie ostatnie, choć bardzo krótkie, kompozycje. „Deceiving Moon” to numer oparty na wysuniętym, powolnie pulsującym basie, z kapką efektów klawiszowych oraz idealnie podsycającym grozę wokalem. I ten pomysł według mnie należałoby rozwinąć, to jest „jakiś”. Podobnie jak ambientowe zakończenie, może nie jakieś oryginalne, ale mocno nastrojowe i, przede wszystkim, nie ciągnięte w nieskończoność. „Demo” to zatem materiał, który ma zarówno plusy jak i minusy, i na pewno słychać, że przed zespołem jeszcze długa droga do wypracowania własnego stylu. Niejako w formie suplementu zespół odesłał mi też trzy nowe numery z próby. Jeden z nich to cover „Jama Pekel” Master’s Hammer, odegrany, bo odegrany, bez fajerwerków, choć według mnie na koncertach powinien spełniać swoje zadanie. „I am that I am”, mający się lada chwila pojawić jako promujący pełen album, to wolniejsza kompozycja, za chwilę ponownie odwołująca do Darkthrone. I na koniec „Roots of Fate” z całkiem niezłym, jakby bardziej Burzumowym riffem na zakończenie. Ponadto w nowych nagraniach da się zauważyć lekką ewolucję w wokalach, które to momentami z barwy blackmetalowej przechodzą w formę growlującą. Słychać zatem, że coś się dzieje i Sznyt robi małe kroczki wprzód. Czy wykluje się z tego coś wartego uwagi? No cóż, poczekamy, zobaczymy. Na pewno na dziś jest to pozycja wyłącznie dla maniaków najgłębszego podziemia, z dobrze rokującymi fragmentami.

- jesusatan

Recenzja Dormant Ordeal „Tooth And Natil”

 

Dormant Ordeal

„Tooth And Natil”

Willowtip Records 2025

Po czterech latach milczenia wraca Dormant Ordeal. W drugiej połowie kwietnia krakowianie wydadzą swój czwarty album, na którym znajdzie się dziewięć kompozycji. Będą one bawić przez trzy kwadranse więc wszyscy zainteresowani będą mieli czego słuchać. Death metal w wykonaniu tej kapeli ma się dobrze. Panowie w dalszym ciągu grają jego techniczną odmianę, która jednak nie męczy ucha nadmierną ilością powykręcanych i piskliwych wygibasów, szarpanym tempem i spazmatycznie zmieniającym się kostkowaniem. Dormant Ordeal znęca się trochę w inny sposób, bo robi to za pomocą precyzyjnie poprowadzonych agresywnych riffów, nawiązujących do black metalowego sznytu klimatycznych tremolo oraz dysonansowych akordów. Fuzja wszystkich części składowych generuje dynamiczną muzykę, która jawi się jako współczesne ujęcie śmierć metalowego grania, wypełnionego po brzegi niebanalnymi formami, tworzącymi wspólnie gęstą masę. Odnaleźć w niej można mnóstwo nietuzinkowych pomysłów, z których sączy się przytłaczająca atmosfera o intensywnym wpływie na szare komórki. Wyobraźcie sobie połączenie Deathspell Omega, wczesnego Decapitated i Ulcerate. Tak po krótce można zdefiniować muzykę tego zespołu, bo jest ona równie ekspansywna, ultranowoczesna i atmosferyczna. Szorstkie wokale, zmasowane ataki, płynne zmiany tempa, kąśliwa rytmika, którą podkręca do granic absurdu perkusja, a także nieoczywiste melodie to obraz „Tooth And Natil”. Techniczny death metal, który daje ostry wpierdol i niepokoi duszącym klimatem. Bez zbędnych popisów i nieustępliwie prze do przodu. Niby złożony, ale w istocie zagrany zwięźle i na temat. Profesjonalnie wyprodukowany, lecz nie pozbawiony do końca chropowatości. Wszystko mi się tu zgadza. Polecam.

shub niggurath




poniedziałek, 24 marca 2025

Recenzja Damage Case „Destination: Underground”

 

Damage Case

„Destination: Underground”

Putrid Cult 2025

Kilka razy zachwycałem się ostatnio młodymi gniewnymi, choćby spod znaku Technophobia czy Fantom, i ich fantastycznym, maksymalnie nośnym crossoverem. Zwłaszcza fakt, iż tak „stara” muzyka, i to na tak wysokim poziomie, tworzona jest w zasadzie przez nastolatków, wywoływało u mnie szczery podziw. No to dla równowagi dostałem właśnie w drugi policzek od starych załogantów z tczewskiego Damage Case. Nie licząc projektów pobocznych, muzycy tworzący zespół to już niemal dinozaury, a ich bagaż doświadczeń scenicznych jest niezwykle bogaty. Sam Damage Case natomiast jest dla mnie najlepszym przykładem tego, że jednak można nagrywać płyty coraz lepsze. Co nie znaczy, że bardziej oryginalne. W przypadku nowej EP-ki, zawierającej sześć nowych kompozycji, miałem przez chwilę prawdziwą zagwozdkę. Materiał otrzymałem bowiem do recenzji „na golasa”, w postaci plików. I kiedy przekręcił się u mnie dwa razy, to naprawdę zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to aby wydawnictwo zawierające jakieś bliżej nie znane mi covery. O ile Damage Case dotychczas starał się przynajmniej zachowywać pozory wkładu własnego do tworzonych kompozycji, tak tutaj poszli na chama po bandzie. Konia z rzędem temu, kto nie dał by sobie wmówić, że jakikolwiek z utworów zamieszczonych na „Destination: Underground” to stary klasyk. Na „nowym” zdecydowanie więcej punka, choć otwierający całość „Fallen Angel” jeszcze tego nie zapowiada, bo jest stuprocentową zrzynka z Motorhead, łącznie z manierą wokalną i typowym rytmem. Łeb przy tej piosence można sobie dosłownie ukręcić, bo to absolutny hicior. Potem jest już mniej zabawowo… Żartowałem! Każdy kolejny numer to prawdziwy headbanger, ale to taki, że da się ze szczęścia popuścić. Mam takie wrażenie, że Damage Case z solidnego zespołu thrashmetalowego stali się mistrzami crossoveru, dealerami dopalaczy i królami metalowego parkietu. Niby większość EP-ki utrzymana jest w takim samym, d-beatowym tempie (wspominałem wcześniej o tym punkowym sznycie), niby linie gitarowe to kilka totalnie chwytliwych akordów, ale wierzcie mi – to jest taki rozpierdol, że nie wyobrażam sobie by można było zrobić to lepiej. Tak samo jak wokale, krzykliwo pijackie, tudzież czymś przepalone, a przy okazji wyjątkowo melodyjne. A solóweczka w „Of Pain and Pleasure”? Majstersztyk! Strach się bać, co się stanie, jak chłopaki zaczną ten materiał grać na żywca. Przecież ludzie się przy tym pozabijają. Bez zbędnego bicia piany zatem, powiem krótko. Damage Case posklejali ze starych klasycznych patentów najmniej oryginalny, a zarazem najlepszy materiał jaki dotychczas się pod ich szyldem ukazał. Absolutna petarda! Nie mam pojęcia, czy cokolwiek dałoby się tutaj jeszcze ulepszyć.

- jesusatan




Recenzja Cogas „Among The Dead: How To Become A Ghost”

 

Cogas

„Among The Dead: How To Become A Ghost”

Independent 2025

Cogas to sardyńsko-londyńska kapela, która właśnie wydaje swój drugi album. Poprzedni, podobno został dość entuzjastycznie przyjęty więc wszyscy zainteresowani kontynuacją twórczości tej grupy będą szczęśliwi móc kolejny raz pławić się w dźwiękach kreowanych przez ten kwartet. Płyta ta to osiem numerów o chwytliwym charakterze, które mkną do przodu w całkiem szybkim tempie. Panowie szyją gęsto i melodyjnie, wykorzystując dobrodziejstwa jakie niosą ze sobą black i death metal. Zatem za pośrednictwem „Among The Dead…” dostajemy krzyżówkę tych dwóch gatunków o posępno-refleksyjnym wydźwięku, zapodaną za pomocą intensywnego kostkowania i momentami dość zawiłych tremolo, które wspomaga precyzyjna sekcja rytmiczna. To łatwo wpadająca w ucho muzyka, która częstuje nośnymi riffami oraz melancholijnymi przerywnikami. Nie pozbawiona jest agresji i brudu, ale na pierwszy plan wybijają się tu głównie melodie, które jednak nie rozczulają zbyt mocno. Cogas zapierdala ostro do przodu, co rusz zmieniając agogikę i szarpanie strun, serwując trochę technicznych sztuczek, bolesnego biczowania, zimnych, wysokotonowych zagrywek i ciężkiego gniecenia. Chwytliwy i ekspresyjny black-death metal, w którym z dużym wyczuciem zespolono ze sobą śmierć metalową rytmikę i czarcią zadziorność. Zrodziło to smutną i jednocześnie upiorną muzę, która leje słuchacza nieustannie przez ponad czterdzieści minut. Szybka i zwarta gędźba o dwóch obliczach. Brutalnym i melodyjnym, ale to drugie również posiada pazury. Słuchając tego krążka nie sposób nie porównać go do szwedzkiego wykwitu o nazwie Dark Funeral i głównie fanom tej kapeli bez wyrzutów sumienia go polecam.

shub niggurath




niedziela, 23 marca 2025

Recenzja Blood Abscission „II”

 

Blood Abscission

„II”

Debemur Morti Prod. 2025

Muszę przyznać, że drugi abum Blood Abscission mocno mnie zaskoczył. Może dlatego, że debiutu nie słyszałem, a sugerując się jedynie okładką spodziewałem się czegoś kompletnie innego. O samym zespole ciężko dokopać się do jakichkolwiek danych, zatem informacje personalne i inne rzeczy poboczne sobie darujmy. „II” to nieco ponad czterdzieści minut black metalu o bardzo chłodnym, a jednocześnie atmosferycznym obliczu. I te dwa elementy zostały tutaj połączone w sposób dla mnie idealny.  Bo przede wszystkim nie można w przypadku tego krążka mówić o jakichkolwiek ckliwych środkach wyrazu. Rzeczony klimat bardziej przypomina arktyczną zawieruchę niż zabawę w stary las albo inne zasmucajki. Blood Abscission w swoich kompozycjach zazwyczaj pędzą mocno do przodu, częstując mnóstwem naprawdę wybornych riffów, głównie w stylu północnym i francuskim. Nie ograniczają się przy tym do jednego stylu kostkowania, bo poza blizzardowymi tremolo usłyszymy także bardziej tradycyjne sposoby kostkowania. Co ciekawe, Blood Abscission w bardzo umiejętny i ciekawy sposób potrafią budować napięcie swoich kompozycji. Kiedy harmonie rozpędzają się, a tremolo wchodzą na coraz wyższy szczebel pięciolinii, powodując mimowolne wstrzymywanie oddechu, zespół wciska przycisk bufora w postaci przejść we fragment nastrojowy, zwolnienie, które pozwoli nam chwilę ochłonąć przed następną porcją uderzającego w twarz mrozu. Na pochwałę zasługują ścieżki klawiszy. Niby minimalistyczne, użyte oszczędnie i pojawiające się jedynie miejscowo, jednak dodające muzyce przysłowiowej szczypty soli. Cholernie dobrą robotę wykonują także niepozorne wokale. Niepozorne, bo trochę schowane w tle, osobiście kojarzące mi się z przytłumionym Ihsahn’em, jednak swoją barwą i stylem jeszcze bardziej obniżające temperaturę albumu. Gdybym miał wyróżnić na „II” jakieś kompozycje, to chyba zdecydowałbym się na „II – III”, dziesięciominutowego kawałka, rozpoczynającego się najbardziej melancholijnym na płycie motywem, oraz tak silnie wkręcającymi się w głowę melodiami, że można dostać kręćka. Nie mniej jednak „II” jako całość jest materiałem bardzo spójnym i trzymającym równy poziom. Do tego wzorowo wyprodukowanym, bez przesadnego szlifowania, z dużą ilością szronu na strunach. Mogę podsumować zatem krótko – o ile przymiotnik „atmosferyczny” zapala u mnie czerwoną lampkę, tak tutaj gasi ją już pierwszy numer. Taką atmosferę to ja ubóstwiam, dlatego nowy Blood Abscission jeszcze nie raz zagości w moim odtwarzaczu. Bardzo dobra płyta.

- jesusatan