piątek, 17 stycznia 2025

Recenzja Necrodeath „Arimortis”

 

Necrodeath

„Arimortis”

Time To Kill 2025

Pamiętam, że kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z muzyką metalową, Necrodeath akurat wypuszczał w świat swoją drugą płytę. Bez wątpienia, „Fragments of Insanity”, wraz z równie mocnym debiutem, miał częściowo wpływ na kształtowanie się moich upodobań. Ogromnie się zatem cieszyłem, kiedy zespół dekadę później powrócił do żywych i nagrał dwa kolejne, bardzo dobre krążki. Jednak po zawodzie, jaki sprawił mi „Ton(e)s of Hate” z zespołem pożegnałem się na długie lata, praktycznie aż do chwili wydania przez nich poprzedniego albumu, czyli „Singin’ In the Pain”, który to bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Po co ten przydługawy wstęp? Choćby dlatego, by zaznaczyć, iż z Włochami łączy mnie pewna nutka sentymentu, a według zapowiedzi „Arimortis” ma być ich albumem pożegnalnym. Nie było zatem opcji, bym tego materiału nie przesłuchał. Można oczywiście narzekać, że to nie ten sam zespół co pod koniec lat osiemdziesiątych, można kręcić nosem, że zmienili się kompozytorzy, bla bla bla… Tak samo można było odbierać Protector, choć tam zawirowania w składzie były nieporównywalnie większe, a każda płyta Niemców trzymała wysoki poziom. Podobnie jest z Necrodeath i ich najnowszym krążkiem. Co najważniejsze, nie czuć na nim geriatrii. To nie jest żadne odcinanie kuponów od „sławy”, lecz prawdziwie szczery i naturalny materiał. Tutaj naprawdę aż roi się od chwytliwych riffów, od zmian tempa, a przede wszystkim od spadających na dupę siarczystych kopów. Już otwierający całość „Storytelle of Lies” sygnalizuje, że panowie nie trzymają stopy na hamulcu, tylko grzeją przed siebie ile sił w tłokach. Dalej wcale nie jest gorzej, i to bez znaczenia, czy muzycy zwolnią, byśmy sobie spokojnie pomoshowali, czy znów dorzucą kilka szufli węgla do pieca lokomotywy. Tutaj nikt się nie oszczędza i czuć, że Necrodeath fuzję thrash i black metalu opanowali na poziomie profesorskim. W świetnej formie wokalnej jest nadal Flegias, którego barwa głosu już na zawsze pozostanie w Moch oczach (uszach) jedna z tych wyjątkowo oryginalnych. Peso, mimo niemal sześćdziesiątki na karki, potrafi nadal trzymać tempo, a materiał bynajmniej nie był aranżowany pod „staruszka”. Jeśli do tego dodamy bardzo wysoki poziom umiejętności gitarzystów, to absolutnie nie ma na co narzekać. Na tym albumie tak naprawdę nie ma słabych utworów, przez co słucha się go na jednym wdechu. Myślę, że wielu młodych miałoby się nadal czego od Necrodeath uczyć. Posłuchajcie tych nagrań koniecznie, bo to będzie bardzo dobrze zagospodarowany czas. Tak się schodzi ze sceny niezwyciężonym. I jeszcze na koniec tylko dodam, że cholernie się cieszę, że będę miał możliwość zobaczyć ich na żywo zanim pójdą do piachu. Choć jeśli mają nagrywać takie płyty jak „Arimortis”, to jak dla mnie mogliby grać jeszcze z dwadzieścia lat.

- jesusatan




Recenzja Pyre „Where Obscurity Sways”

 

Pyre

„Where Obscurity Sways”

Osmose Productions 2025

Rosyjski Pyre powraca z trzecim pełniakiem, co zapewne ucieszy wielbicieli staroszkolnego metalu śmierci. Będą zadowoleni, ponieważ nic specjalnie w ich muzyce się nie zmieniło, ale żre ona dość dobrze. Dziesięć kawałków wypełnionych klasycznymi riffami, płynącymi głównie w średnim tempie, które urozmaicone zostały przez szereg kosmicznie brzmiących i mniej chaotycznych (jak to wcześniej u nich bywało), melodyjnych solówek. Poza tym, to death metal o znanej barwie, bo kojarzącą się ze szwedzką odmianą tego gatunku, ale tą, której raczej bliżej do Unleashed niż do dajmy na to Dismember, choć kilka charakterystycznych (dla tych drugich) szybkich i biczujących tremolo zagranych na rzężących strunach rzuca się na uszy. Oprócz tego cały czas w muzyce Rosjan sporo znaleźć można odniesień do Asphyx czy Obituary. Proste i miażdżące kostkowanie, ociężałe, pozbawione blastów zrywy, trochę schizofrenicznych, wysokotonowych zagrywek to obraz „Where Obscurity Sways”. Nic nowego ani oryginalnego, ale przenoszącego w lata dziewięćdziesiąte, kiedy death metal niósł ze sobą tą zalatującą smrodem rozkładu gędźbę, która nie tylko wgniatała w fotel, ale także wprowadzała w rozkoszny niepokój. Pyre wzorem wspomnianych kapel doskonale zadbał o intensywność tego materiału, pomimo że jego tempo nie poraża agresywnością. Ciągłe przejścia między stonowaną agogiką, a walcowatymi chwilami są dość częste i to właśnie napędza tą machinę. Podczas słuchania tego albumu nieustannie czuć chłód mrocznych lochów, których ściany ociekają krwią, a gdzieś tam z ich głębi dobiega do nas gardłowy growl wokalisty o manierze wyraźnie kojarzącej się z tym do czego przyzwyczaił nas John Tardy. Zupełnie nieodkrywczy, ale za to soczysty i dynamiczny decior o mięsistym brzmieniu nie tylko wioseł, gdyż wysunięta do przodu sekcja rytmiczna oraz cuchnące flegmą, która zalega w gardle Dym’a Nox’a wokale, dostarczają mu należytej treści. Muzyka znana i lubiana, może nieco kopiująca utarte schematy, ale zagrana tak, że czuć uwielbienie jej twórców do takiego właśnie ujęcia death metalu. Poszczególne części składowe fundamentu tego stylu i jego atmosfery zostały tu sprawnie połączone, co zrodziło cieszące ucho aranżacje. Ostatnią płytę Pyre określiłbym jako małą pigułkę śmierć-metalu ostatniej dekady XX wieku. Kilka kapel w jednym, takie swoiste wash&go.

shub niggurath




czwartek, 16 stycznia 2025

Recenzja Gurthadun „Obscurae Cultus Iniquorum”

 

Gurthadun

„Obscurae Cultus Iniquorum”

Black Death Prod. 2025

I jeszcze jedna styczniowa premiera od Black Death Production, tym razem w formie kasety magnetofonowej. Znając profil wydawcy, i spoglądając na okładkę, chyba oczywistą oczywistością jest, że mamy tu do czynienia z black metalem. Gurthadun to kolejny przedstawiciel krajowego podwórka, a „Obscurae Cultus Iniquorum” jest jego debiutancką EP-ką (z poprzedzającymi ją singlami jako bonus). Znajdziemy na niej cztery kompozycje surowej i jadowitej muzyki. Niespodzianek pod względem inspiracji żadnych tu nie ma. Panowie zapatrzeni są w kierunku północnym, i z tamtejszego źródła pełnymi garściami czerpią. Przyznać trzeba, że wychodzi im to całkiem przyzwoicie, czego dowodem niech będzie choćby fakt, że te siedemnaście minut pozostawia finalnie lekki niedosyt. Przede wszystkim utwory te, mimo iż nie zawierające najmniejszego pierwiastka oryginalności, są bardzo intensywne i wciągające. Ale nie „wciągające” dlatego, że przepełnione pomysłami, czy jakimiś wykraczającymi poza ramy gatunku rozwiązaniami. Tutaj wszystko stanowi esencję stylu który zapoczątkowano w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Przede wszystkim riffowanie. Agresywne, w podkręconym tempie, niby proste, a jednak nie banalne, bo zawierające tą kapkę lodowatej melodii i klimat zła. I jeśli nie kipi on w tych najszybszych partiach, to czai się w ciemnościach nieco bardziej atmosferycznych zwolnień, choć takich zbyt wiele w sumie tu nie ma. Nawet jeśli słusznym będzie stwierdzenie, że materiał ten brzmi surowo, to dodać trzeba, że nic nie ginie w ścianie dźwięku, a są momenty, kiedy na pierwszy plan wychodzi doskonale słyszalny, ciężki bas (choćby w „Ausculta”). Niezłe są na tej kompilacji partie bębnów, bo obsługujący je Sistre (zresztą najbardziej doświadczony pod względem aktywności scenicznej członek hordy) potrafi zarówno zapierdalać blastami na oślep, jak i odnaleźć się w partiach spokojniejszych. Wcale nie gorzej jest w sferze wokalnej, gdzie gardło zdzierane jest na potęgę, bez najmniejszych form zachowawczych. Biorąc to wszystko do kupy, otrzymujemy bardzo obiecujący materiał, dobrze rokujący na przyszłość. Bo pod względem umiejętności panowie potencjał mają. A i pomysłów nie brakuje. Czekam za ten na ich drugi krok. I mam nadzieję, że będzie on wprzód, a nie, cytując klasyka,  „w boooook….”.

- jesusatan




Recenzja Nachash „Eschaton Magicks”

 

Nachash

„Eschaton Magicks”

Signal Rex 2025

Nachash to trio z Norwegii, w którego skład wchodzą byli lub obecni członkowie takich zespołów jak Askeregn, Kosmik Tomb i Celestial Bloodshed. Projekt ten założyli w 2011 roku i od tamtej pory wydali epkę, promo i razem z omawianą „Eschaton Magicks”, dwie płyty. Wyżej wymieniona ukaże się 31 stycznia i będzie zawierać siedem kawałków black metalu rzecz jasna. Nie wiem, jak było w przypadku tej kapeli wcześniej, ale będę musiał tą niewiedzę w te pędy nadrobić, bo najnowsza jej produkcja rozerwała mnie na strzępy. Pierwsze cztery numery to tnący jak kosa bleczur, który zagrany został na diabelnie lodowatych gitarach, które wypluwają z siebie cholernie szybkie tremolo poprzeplatane z tradycyjnymi riffami. Panowie te niezwykle raniące uszy wiosła, zestawili z kontrastowo do nich brzmiącą sekcją rytmiczną, ponieważ dość wyraźny bas i dudniące beczki swą masywnością dobitnie odstają od zgrzytliwie nastrojonych gitar, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Istotny jest ogólny obraz tych kompozycji, które swym usposobieniem przypominają chwilami „Welcome To Hell”, „Endless Pain” czy „Bathory” tyle, że na zwiększonych obrotach, które ze względu na tempo i kąśliwość nie boję się nazwać speed-black metalem. Dzięki potraktowaniu go dodatkowo i miejscami syntezatorowym tłem, a także doprawieniu wyjątkowo nieprzyjaznymi wokalami uzyskał on ekstraokultystyczną aurę, która niebywale potęguje jego siłę rażenia. Nachash zdecydowanie zwalnia na trzech ostatnich utworach, podczas których do muzyki Norwegów wkrada się nieco więcej melodii, a wijące się niczym żmije tremolo pozostają w odwodzie w stosunku do przeważających tu cięższych i majestatycznych akordów. Mistyczny charakter „Eschaton Magicks” wyłania się z tych aranżacji w pełnej krasie i swym wydźwiękiem przypomina delikatnie ujęcie greckie, lecz w tym wypadku chwytliwości nie są tak leciutkie i ciepłe jak u Hellenów, gdyż ich ciężka i rytualna aura w stanowczy sposób budzi grozę. Cóż, Norwedzy umieją w black metal, a to wydawnictwo jest wyjątkowo mrocznym i agresywnym jego przedstawicielem. Surowa i upiorna rogacizna, której klasyczny fundament urozmaicono kilkoma współczesnymi rozwiązaniami oraz „tchnieniem śmierci”. Siedem do bólu satanicznych kawałków niczym „siedem grzechów głównych” na początek roku. Wspaniały krążek.

shub niggurath




środa, 15 stycznia 2025

Recenzja Empty Playground „Teach Me”

 

Empty Playground

„Teach Me”

Mad Lion Rec. 2024

Debiutancki album Empty Playground ukazał się czternaście lat temu, po czym zespół wziął się i… zawinął. I kiedy chyba wszyscy już o nim zapomnieli, niespodziewanie się w zeszłym roku obudził, zresztą w niemal oryginalnym składzie. Co więcej, zaczął nadal kroczyć obraną przez siebie ścieżką, jakby gdyby nigdy ze sceny nie zniknął. Co zatem otrzymamy wkładając „Teach Me” do odtwarzacza? Mocno elektroniczny death metal. Tak, bo mimo wszystko daleki jestem od nazwania tej muzyki industrialnym death metalem. Elementy wykraczające poza śmiertelny kręgosłup tych dźwięków bardziej zbliżone są bowiem do ciężkiej elektroniki, bynajmniej nie tanecznej, niż do stylizacji „przemysłowej”. Co cechuje Empty Playground, to niezwykła łatwość z którą panowie łączą w bardzo spójną i ciekawą całość oba gatunki. Nie ma na tej płycie żadnych fragmentów przekombinowanych czy upchniętych na siłę. Tutaj wszystko się idealnie przegryza, tworząc oryginalny, nieczęsto spotykany smak. Wszystkie te smaczki w postaci partii syntezatorowych czy filmowych sampli mają swój cel, i na pewno dawkowane są z umiarem i logiką. Natomiast baza tych, trwających razem ponad trzy kwadranse dziesięciu kompozycji, to bardzo motoryczny, acz niezbyt złożony death metal. Utrzymany przeważnie w średnim i szybszym tempie, piłujący sukcesywnie nieco siłowymi riffami, dodatkowo podkreślanymi mocno wyeksponowanym basem. Gdyby wyrzucić wspomniane wcześniej dodatki, to dostalibyśmy coś na wzór klasyków polskiej sceny deathmetalowej z lat dziewięćdziesiątych. Czyli brutalnie i po mordzie, ale mocno do pomachania łbem, z wieloma „tanecznymi” akordami przypominającymi pracę maszyny drukarskiej. Do tego mamy agresywny wokal z wyższych rejestrów growla, niekiedy wspomagany niższym, bez zbytnich kombinacji czy eksperymentów, rzygający seriami prosto w ucho. Nagrania te brzmią masywnie i selektywnie, bardziej współcześnie niż produkcje z lat dziewięćdziesiątych, acz na tyle organicznie, że zapachu szpitalnego spirytusu nie uświadczymy. Dobrze się tego słucha, zwłaszcza że „Teach Me” po kilku odsłonach zdecydowanie bardziej się wgryza niż nudzi. Może nie jest to do końca moja broszka, ale w swoim gatunku Empty Playground na pewno należą do zespołów wychylających się mocno ponad przeciętność. Jeśli zatem macie ochotę na death metal podany inaczej i w innej scenerii, sięgajcie po ten krążek śmiało. Jestem przekonany, że niejednemu z was zrobi mocne kuku.

- jesusatan




Recenzja Mutagenic Host „The Diseased Machine”

 

Mutagenic Host

„The Diseased Machine”

Gurgling Gore / Dry Cough / Memento Mori 2025

W 2023 roku wraz ze swoim demem pojawili się na Bandcampie, więc przyjmuję, że w tym roku powstała ta londyńska kapela. Trzeciego stycznia wydali debiutancką płytę, która ukazała się na kasecie i winylu, zaś wersja CD będzie dostępna dwudziestego dnia tego miesiąca. Zainteresowania panów z Mutagenic Host krążą między innymi wokół sztucznej inteligencji oraz jej wpływu na ludzkość. Za pomocą death metalu próbują ostrzec nas przed zbliżającą się zagładą, a także uzmysłowić jak super-mocarstwa kontrolują społeczeństwa za pomocą AI. To nadciągające samounicestwienie wyraźnie słychać w muzyce zawartej na „The Diseased Machine”. W tych tłustych akordach, które płyną tutaj w zmiennym tempie, choć przeważa to średnie, unosi się swąd nieustającego poczucia zagrożenia jak w najstraszniejszym horrorze. Ta piątka Anglików osiągnęła to za pomocą niezwykle gęstego brzmienia i ciężkich riffów, które wręcz wgryzają się w mózg i robią z niego miazgę. Pomimo, że w kostkowaniu Mutagenic Host przebija wilgoć metalu śmierci z Wysp Brytyjskich i w mrocznych oraz lepkich od krwi riffach bez trudu można odnaleźć podobieństwa do pierwszych produkcji Benediction, zaś w tych wojennie bujających i atakujących niczym nosorożec, dostrzeżemy bez problemu pierwiastek Bolt Thrower, to obsłuchany fan wychwyci jeszcze inne naleciałości. Sporo tu stęchłego klimatu i gitarowych zawijasów, które wyłażą odważnie z głównych tekstur jako wysokotonowe, techniczne zagrywki. Ta zalatująca prosektorium aura mocno kojarzy się z Autopsy, ale zapiaszczone solówki i niektóre, rozwleczone oraz budzące lęk melodie zaklęte w riffach, przenoszą nas na chwilę z Kalifornii na bagna Florydy. Mutagenic Host nie stroni od wycieczek w skandynawskie rejony, przyspieszając swojego walca do nieco ociężałego kłusu przy akompaniamencie d-beatów, co wpuszcza tutaj trochę chłodniejszego powietrza i rozwiewa na chwilę te przytłaczające miazmaty, podobnie jak okresowo pojawiające się połamane rytmy, niosące odrobinę hardcorowego groove’u. Wydawnictwo, którego dobrze się słucha, ponieważ łączy ono w sobie klasyczny death metal w różnym stylu, ale sprytne ich ze sobą połączenie, a także kilka awangardowych rozwiązań, czyni z niego współczesną, „śmiercionośną” muzę. Bardzo dobry debiut.

shub niggurath




wtorek, 14 stycznia 2025

Recenzja Tuslatarahn „Erwachen”

 

Tuslatarahn

„Erwachen”

Black Death Prod. 2025

Tuslatarahn to nazwa nowa na scenie, choć odpowiedzialny za nią człowiek nowicjuszem nie jest. Pan Garst pochodzi z Austrii i pierwsze kroki na scenie poczynił już pod banderą Aussichtslos i Goass (w którym to także odpowiada za całokształt). No cóż, Austria do potentatów na scenie blackmetalowej nie należy, i podejrzewam, że „Erwachen” takiego stanu rzeczy nie zmieni. Nie dlatego, że ten, trwający około trzydziestu pięciu minut krążek jest słaby. On jest po prostu solidny, ale nic więcej. Tuslatarahn bardzo wyraźnie wzoruje się scenę północną z lat dziewięćdziesiątych, stąd też brzmienie tego materiału oparte jest o bzyczące gitary i chwilami bardzo piwniczne linie perkusyjne. Wsparte solidnym, klasycznym wrzaskiem, w tym przypadku w języku autorowi rodzimym, chwilami przechodzącymi w czyste podśpiewywanie, tworzy to dawkę całkiem chłodnej i drapieżnej muzyki. W kompozycjach nie znajdziemy zbytniego kombinowania czy zmian tempa. Przeważają rytmy umiarkowane z chwilowymi jedynie zrywami do galopu oraz równie mniej licznymi zwolnieniami. Stanowiące podstawę linii gitarowych tremolo często zapętlają się, częstując przy okazji nienachlaną dawką melodii. W kilku miejscach pojawiają się także śladowe dźwięki klawiszy, stanowiących jednak bardzo delikatny dodatek do całości. Można by tu wymieniać nazwy, do których album ten się odwołuje, ale nie wiem czy jest sens, bo każdy średnio ogarnięty je zna. Wystarczy powiedzieć, że nie jest to nic odkrywczego, raczej „piosenki znane i lubiane”, a przynajmniej autorska ich interpretacja. Jak już wspomniałem, nagrania te jakoś specjalnie nie wybijają się ponad przeciętność, aczkolwiek jednocześnie nie nużą. Jeśli ktoś ma ochotę na kolejną, solidną płytę z gatunku black metal, to może po „Erwachen” sięgać bez wahania, bo zapewniam, że biedy nie ma. Ja sobie kilka razy odsłuchałem, odkładam na bok i wracać raczej nie zamierzam, ale fakt istnienia nowego tworu odnotowuję. Choćby po to, by przy okazji kolejnego wydawnictwa (jeśli takowe się ukaże) sprawdzić, czy może coś nie zmieniło się na lepsze.

- jesusatan