niedziela, 28 kwietnia 2024

Recenzja Charnel Aura “Our Banners Glow As Dermis”

 

Charnel Aura

“Our Banners Glow As Dermis”

Teeth and Torches 2024

Pamiętacie jak Romek spijał dziewczęcą krew błony dziewiczej? Miał prawo. A na przykład chłopaki z Charnel Aura namalowali sobie obrazek na okładkę debiutanckiej EP-ki krwią menstruacyjna, a co tam! To pewnie taka sama prawda, jak to, że Franc miał strzelać do papieża, ale niech im będzie. Zresztą chuja to ważne. Charnel Aura to dwuosobowy projekt, w którego skład wchodzą Aphotic Vorago (kolo znany choćby z Rites of Daath czy Throat) i Mold (Totenmesse, Loathfinder). Panowie się spiknęli i nagrali wspólne niecałe piętnaście minut muzyki, która nawiązuje bezpośrednio do samych początków drugiej fali black metalu, głównie do tradycji kraju ze stolicą w Oslo. Materiał na „Our Banners Glow As Dermis” to kwintesencja surowizny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Od razu wyjaśniam – mam na myśli prawdziwie piwniczny, bezkompromisowy black metal, a nie bzyczenie dla samego bzyczenia pokroju Black Cilice czy innych hord z krajów ciepłolubnych. Z tych kompozycji bije ziąb nieudawany, złość i nienawiść. Pomimo bardzo prymitywnego charakteru, kompozycjom Charnel Aura towarzyszą riffy, minimalistyczne bo minimalistyczne, ale tworzące oplecioną trującymi cierniami melodię. Czuć w nich sporo spontanicznej naturalności i założę się, że nikt tu nie bawił się w ich doszlifowywanie tygodniami, tylko wypluj z siebie, co mu serce podyktowało. Utwory na tym EP-ku utrzymane są w średnim, można powiedzieć, że chwilami monotonnym tempie, co bynajmniej nie jest w tym przypadku wadą i na pewno nie wpływa na znużenie odbiorcy. Głównie za sprawą, wspomnianych już, prymitywnych, a zarazem kurewsko jadowitych harmonii. Panowie wrzucili też w kilku miejscach klawiszowego kleksa, dodając muzyce kapkę mistycyzmu, ale poczynili to z taką rozważną oszczędnością, iż zabieg ten nie zburzył surowości tych nagrań. Osobna sprawa to wokale. Mold już na ostatnim albumie Totenmesse zrobił w chuj robotę, co zresztą chwaliłem mocno w recenzji tegoż. Tutaj po raz kolejny udowadnia, że jeśli zdzierać gardło do krwi, to właśnie on, i nie ma pierdolenia w tańcu. Jego przeraźliwy wrzask, choćby pod tytułem „Hail Satan, praise death!”, wejścia w niższe rejestry czy splunięcie gęstą charą w twarz, domyślam się kogo, to dobitne podkreślenie przekazu tego wydawnictwa. Wydawnictwa, które spełnia wszelkie standardy „mojego” black metalu. Szkoda, że to tylko kwadrans, bo chętnie posłuchałbym więcej, ale mam nadzieję, że to nie jest jednorazowa przygoda i panowie coś nam jeszcze w przyszłości zaserwują. Materiał ten ma się lada dzień ukazać w wersji digital oraz ściśle limitowanej taśmy. Radzę mieć zatem rękę na pulsie. Zapewniam, że warto.

- jesusatan

Recenzja Devotion „Astral Catacombs”

 

Devotion

„Astral Catacombs”

Memento Mori 2024

Hiszpański Devotion wydał trzecią płytę. Panowie z Walencji umieścili na nim, poza wstępem i zakończeniem, osiem kawałków, które po prostu miażdżą. Staroszkolny death metal w ich wykonaniu już na poprzednim krążku odznaczał się czymś niesamowitym. Nie wiem czy tylko ja odnoszę to wrażenie, ale dźwięki tworzone przez ten kwintet mają w sobie jakąś tajemnicę. Poza ciężkimi i gęstymi riffami, wspomaganymi przez ołowianą sekcję rytmiczną oraz głębokie growle w ich muzyce czyha coś jeszcze. Gdyby usunąć ten enigmatyczny pierwiastek z kompozycji Hiszpanów byłoby raczej zwyczajnie. Ot duszny i smołowaty decior, płynący w średnich i wolnych tempach, który co prawda niszczy niczym czołg, zalatuje zgnilizną i mułem, ale specjalnie niczym się nie wyróżnia. Devotion jednak dodał do niego potężny ładunek mroku i gotyckiej atmosfery, a to zaowocowało diabolicznym i momentami dekadenckim death metalem. Klasyczne akordy oraz przejścia między nimi to czyste lata dziewięćdziesiąte, zalatujące trochę Bolt Thrower czy Cianide, lecz szczególnie brzmiące solówki, zawiesiste melodie czy specyficzne klawisze to już wpływy Amorphis i My Dying Bride. To połączenie wygenerowało aranżacje, które nie są zbyt skomplikowane, ale duch w nich zawarty nadał całości dramatyzmu i okultystycznego wydźwięku. Proste kostkowanie, które przez użycie dwóch gitar i bezdennych dołów, tka zwarte struktury mocno chwilami skręcające w doomowe rejony w czym pomagają syntezatory i chmurne, rozciągnięte gitarowe pływy. Niekiedy Devotion zrywa się do ociężałego truchtu i niczym zawałowiec sunie, pocąc się niemiłosiernie, ale skutecznie prze naprzód. Uśpieni słuchacze katakumbicznym powietrzem mogą doświadczyć wtedy delikatnego orzeźwienia, które nie jest wynikiem świeższych powiewów, lecz galopu stada bizonów na ich plecach. Uff… niemalże jak trzy kwadranse w pomieszczeniu pełnym czadu. Taki oto przydymiony i ezoteryczny jest „Astral Catacombs”. Chciałoby się krzyczeć: tlenu, tlenu!!!

shub niggurath

piątek, 26 kwietnia 2024

Recenzja Meat Spreader „Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear”

 

Meat Spreader

„Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear”

Lifestage Prod. / Behind the Mountain 2024

Chwilę trzeba było poczekać na następcę debiutanckiej “A Swarm of Green Flies Over the Rusty Pot”. Jak by nie liczył, całe sześć lat. Znając jednak muzyków wchodzących w skład tej goregrindowej formacji, wiadomym było, że jak już w końcu coś wypuszczą, to będzie pozamiatane. No i pozamiatane zostało. Pół godzinki, piętnaście krótkich strzałów, leżę na glebie i skaczą po mnie pawiany. Tego typu nagrania nie cechuje żadna finezja. Trudno doszukiwać się tutaj technicznych popisów czy szukania nowych ścieżek. Praktycznie od pierwszej sekundy się tutaj napierdala ile mocy w silniku. Nie znaczy to, że chłopaki non stop prują na pełnej. Bardzo dużo tutaj punkowego d-beatu, któremu towarzyszą cholernie chwytliwe, skoczne (to a propos tych pawianów) akordy i darcie mordy na potęgę. Jeśli ktoś mi powie, że ta muzyka nie jest chwilami (dosłownie) taneczna, to zalecam wyszukanie w Internecie zabawy z wesela z podkładem muzycznym Cock and Ball Torture. Meat Spreader w tym temacie są nawet lepsi niż Niemcy, bo nie tak monotematyczni. Ostrych riffów znajdziecie na tym płytągu co niemiara, i zaprawdę idealnie nadają się one do wygłupów pod sceną, tudzież w domowym zaciszu, jak żona nie patrzy. Bo gdyby widziała, gotowa pomyśleć, że ochujeliście do reszty. Mniej więcej w takich samych proporcjach co elementy chwytliwe występują tutaj fragmenty blastujące. Nie myślcie jednak, że wrzucone zostały na płytę w formie wypełniaczy. Nawet przy szybkościach ekstremalnych nie brakuje konkretnego, mięsistego wiosłowania, sprawiającego, że morda cieszy się jak u pacjenta zakładu zamkniętego. Tym bardziej, że produkcja „Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear” nie pozostawia absolutnie nic do zarzutu. Wszystko cyka tutaj jak w szwajcarskim zegarku. W efekcie otrzymujemy krążek, który roznosi wszystko w pył i można sobie przy nim ukręcić kark przy samej dupie. Dostałem tą płytę dopiero dziś, ale jak ją wrzuciłem do odtwarzacza, to kręci się już piątą godzinę, a ja absolutnie nie mam dość. Kupujcie CD bezpośrednio od chłopaków, albo z lokalnego distro, jak tam sobie wolicie, ale zróbcie to, bo takie pozycje na półce po prostu mieć trzeba! A jak wolicie wersję winylową, to walcie do Tomasza z Behind the Mountain. Świetna płyta, bez dwóch zdań.

- jesusatan

Recenzja VALDRIN „Throne of the Lunar Soul”

 

VALDRIN

„Throne of the Lunar Soul”

Blood Harvest 2023

 


Czwarty, duży album amerykańskiego Valdrin to płytka, którą miłością dozgonną pokochają wszyscy miłośnicy Melodic Black Metalu. Jeżeli więc ktoś w Was darzy atencją ów gatunek i ma ochotę wybrać się w epicką podróż wraz z Palladynami z Ausadjur, to krążek ten może łykać praktycznie w ciemno. Tym bardziej że to naprawdę dobry i fachowo skonstruowany w swej klasie materiał. Zespół z Cincinnati wyraźnie kultywuje tu tradycje tego stylu i dosyć głęboko inspiruje się najlepszymi produkcjami z lat 90-tych ze wskazaniem na twórczość Dissection, Sacramentum, Vinterland, Unanimated, bądź też Dawn. Znajdziemy  więc na tym dysku spore pokłady chłodu i nienawiści, za które w głównej mierze odpowiadają zalatujące siarką beczki, jadowite, chwytliwe, zadziorne riffy i zaprawione agresją wokale o bluźnierczym szlifie. Muzyka, jaką napotkamy na „Throne…” wykracza jednak poza ramy typowej, melodyjnej, czarnej polewki. Struktury poszczególnych utworów są bardziej złożone, a aranżacje mają w większym stopniu wielopłaszczyznowy charakter. Prócz błyskotliwych, tnących do kości technik tremolo napotkamy całą masę progresywnych tekstur gitarowych, dopracowanych, często neoklasycznych partii solowych, czy atmosferycznych, nierzadko akustycznych miniatur wioślarskich. Klimat robią te zagrywki podniosły, majestatyczny, wręcz epicki, a przy tym ukazują wyśmienity warsztat gitarzystów. Nie tylko zresztą wiosłujący duet pokazuje tu, że potrafi. Bębniarz, jak i basista także wywijają konkretnie potwierdzając swą techniczną biegłość. Wyrazistości dodają tej bogatej warstwie muzycznej emocjonalny, czysty śpiew, gustownie użyte partie fortepianu, jak i parapet wywołujący skojarzenia z fantasmagoryczną, wiktoriańską dystopią. Niestety, całe to rozbudowane uniwersum tego krążka mocno wydłuża każdy z zawartych tu wałków i choć nie są to napompowane do granic możliwości kobyły, mają zwarte struktury i słucha się ich bardzo dobrze, to jednak w skali globalnej powodują one, że „Tron Księżycowej Duszy” trwa aż 73 minuty. Dla mnie to zdecydowanie za dużo, zwłaszcza że ostatnie jej utwory są już trochę zbyt rozmyte, jak na mój gust. Musiałem naprawdę mocno walczyć, aby wytrwać przy tej płycie do jej końca, a ostatnie 15-20 minut było już prawdziwą drogą przez mękę (zmuszony byłem mocno trzymać żuchwę, aby nie odpadła mi od odruchu ziewania). Szkoda. Album dobry, ale zbyt długi.

 

Hatzamoth

Recenzja / A review of Putrified „Death Darkness Decay”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Putrified

„Death Darkness Decay”

Godz ov War 2024

Jedynym materiałem Zgniłego, jaki w życiu słyszałem, było ich debiutanckie demo, które wyszło na świat… cholera, trzynaście lat temu. Szmat czasu. Kompletnie nie pamiętam tamtej produkcji, a skoro tak, to pewnie zbyt wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Przez ten czas nieco się chyba w zespole zmieniło, mimo iż w zasadzie to nadal przede wszystkim projekt Andreasa Olssona, który przy nagraniach najnowszego materiału dokoptował sobie do składu dwóch kolegów z Infuneral na wokale. A dlaczego mniemam, iż coś się ruszyło? Bo „Death Darkness Decay” to materiał, który kopie dupę aż miło, więc gdyby rzeczona demówka była przynajmniej w połowie tak dobra, to bym jej nie zapomniał. Putrified gra death metal, ale nie taki typowy ze Szwecji. Zdecydowanie więcej w tych utworach luzu i melodii oraz chwytliwości. Tak, groove jest zdecydowanie ich sporą zaletą. Druga sprawa, że pan Szwed unika schematyczności i bardzo płynnie porusza się między tempem średnim, powiedziałbym, że wikińskim, a od niego odskoczniami, częstując przy okazji całą gamą zadziornych akordów i partii solowych o silnie klasycznym wydźwięku. Najbliższe porównanie, jakie przychodzi mi do głowy to Amon Amarth po ostrym liftingu. Tylko proszę się nie śmiać. Zamiast tego wytnijcie ze Sztokholmskiej ekipy całą słodycz i sztampowość, a dodajcie odrobinę mroku i ciężaru. Wychodzi z tego naprawdę zapamiętywany materiał o dużej sile nośnej. Praktycznie w każdej z sześciu kompozycji czuje się ten północny ziąb, i w każdej znajdziemy riff, który potem kręci się w głowie i nie chce z niej wylecieć. No żeby nie być gołosłownym, posłuchajcie sobie, na ten przykład, „Locus Temple”. Nie dacie rady stać nieruchomo już od samego początku, a harmonie w tym utworze zmieniają się przynajmniej cztery razy. Wspomniałem o Amon Amarth, ale inspiracji w tej muzyce jest o wiele więcej, bo Putrified Ameryki bynajmniej nie odkrywają. Choćby patent a’la Immolation w „The Sphere of Man” genialnie wpasowany w całość. Tudzież pożyczka od Edge of Sanity na otwarcie „Vermin”. Albo wokalne zakrzyki w stylu Bolzer, w kilku miejscach. Ale najważniejsze, że krążek ten ma odpowiednią moc. Mimo tej chwytliwości, do której nawiązywałem powyżej, jest to bezapelacyjnie album deathmetalowy w każdym calu. Na pewno sporą jego zaletą jest też brzmienie. Masywne, kapkę przybrudzone, jednak na tyle czytelne, że żaden szczegół nie umknie naszej uwadze. W dobie wydawnictw, które często nie pozostawiają w głowie zbyt wiele, lub szybko idą w zapomnienie, Putrified serwuje śmierćmetalowe przeboje na wiele wieczornych odsłuchów. Widać nowe logo na okładce „Death Darkness Decay” to nie przypadek, a nowe otwarcie. Wyszła chłopakom ta płyta, nie ma co. Mówiąc po angielsku „Jestem cały w”.

- jesusatan

 

Putrified

"Death Darkness Decay"

Godz ov War 2024

 

The only Putrified material I've ever heard in my life was their debut demo, which came out... damn, thirteen years ago. It’s a while. I completely don't remember that production, and since, it probably didn't impress me too much. I guess things have changed a bit in the band over that time, even though it's actually still primarily a project of Andreas Olsson, who, while recording the latest material, co-opted two of his colleagues from Infuneral for vocals. And why do I think something has improved? Because "Death Darkness Decay" is material that kicks ass all the way, so if the demo in question had been at least half as good, I wouldn't have forgotten it. Putrified plays death metal, but not the typical kind of Swedish one. There's definitely more ease, melody and catchiness in these songs. Yes, groove is definitely their big advantage. The other thing is that Mr. Swede avoids schematicism and moves very smoothly between a medium tempo, I would say a Viking one, and spurts away from it,  frequenting serving a whole range of feisty chords and solo parts with strongly classical overtones. The closest comparison I can think of is Amon Amarth after a sharp facelift. Just please don't laugh. Instead, cut out out all the sweetness and stiffness from the Stockholm band’s music, and add a bit of darkness and heaviness. What emerges then is truly memorable material with a lot of carrying power. Virtually in each of the six compositions you feel that northern chill, and in each you will find a riff that then gets in your head and doesn’t want to fly out of it. Well, not to be lip service, listen to yourself, for example, "Locus Temple". You won't be able to stand still from the very beginning, and the harmonies in this song change at least four times. I mentioned Amon Amarth, but there are many other inspirations in these tunes, as Putrified by no means discover America. If only the patent a'la Immolation in "The Sphere of Man" brilliantly fitted into the whole. Or the borrowing from Edge of Sanity in the opening part of "Vermin." Or the Bolzer-style vocal screams here and there. But most importantly, the album has the right amount of power. Despite the catchiness I alluded to above, this is unquestionably a deathmetal album in every sense. Certainly its sound is also a considerable advantage. Massive, a little dirty, but clear enough that no detail escapes our attention. In an era of releases that often don't leave much in the mind, or go quickly into oblivion, Putrified serves up death-metal hits for many an evening's listening. You can see the new logo on the cover of "Death Darkness Decay" is not a coincidence, but a new opening. The guys came rally did their best with this album, no question about it. I’m all in!

- jesusatan

Recenzja Funeral Storm „Chthonic Invocations”

 

Funeral Storm

„Chthonic Invocations”

Hells Headbangers 2024


Ciekawe czy maj w tym roku będzie ciepły, bo znając kapryśność naszego klimatu to może być różnie. Ja się nie martwię, ponieważ dziesiątego maja pojawi się drugi krążek Funeral Storm, a on niewątpliwie przyniesie ze sobą cieplutki powiew greckiego black metalu. Zaskoczony „Chthonic Invocations” zupełnie nie jestem. Osiem numerów, których brzmienie, budowa oraz kostkowanie to wycieczka w lata dziewięćdziesiąte, kiedy to z niezrozumiałych dla mnie przyczyn ta muzyka z Hellady, z mrocznej stała się ckliwa i bajecznie melancholijna. Tak też jest na tym wydawnictwie, która jest kalką tej właśnie epoki. Przez blisko czterdzieści minut zmuszony byłem do słuchania utworów, stanowiących zbiór prostych i chwytliwych riffów, powplatanych między nie delikatnie mistycznych, ale głównie śpiewnych na grecką modłę tremolo oraz strzelistych wystrzałów epickich melodii w towarzystwie klawiszowych pasaży o znajomej barwie. Chłodu tu brak. Temperatura instrumentów jest dość wysoka. Gitary nastrojone wzorcowo, wygrywają porywające ezoteryką akordy, które zagęszcza gruby bas i dudniąca perkusja, a wszystkiemu wtóruje podekscytowany wokalista. Całość płynie głównie w umiarkowanym tempie niekiedy zrywając się do nerwowych przyspieszeń przy akompaniamencie stonowanych blastów. Funeral Storm maluje znany obrazek z końcówki poprzedniego stulecia, z którego wylewa się starożytny okultyzm no i przede wszystkim słońce, a gwiazda ta chyba niestety w pewnym momencie zaczęła rozmydlać jeden z najciekawszych rodzajów black metalu. Z charakterystycznie diabolicznego i przesyconego niezdefiniowaną tajemniczością, stał się czymś mdłym i karmelkowym. Sataniczny wydźwięk i oryginalne pomysły zostały nagle zastąpione przez rytmiczne pobrzękiwanie i egzaltowane melodie. Jak dla mnie bezbarwne wydawnictwo, wypełnione typowym greckim black metalem, który ze świetnie się zapowiadającego udał się w podróż o dziwnym kierunku. Ponadto potraktowany w totalnie sztampowy sposób i bez wysiłku (żeby nie powiedzieć, że na odpierdol). Ja podziękuje, ale entuzjaści pewnie będą wyć z zachwytu.

shub niggurath

Recenzja Hemotoxin „When Time Becomes Loss”

 

Hemotoxin

„When Time Becomes Loss”

Pulverised Records (2024)

 


Nazwę Hemotoxin kojarzyłem, ale jakoś nigdy nie było mi dane poświęcić więcej czasu na zapoznanie się z twórczością tej grupy. Nie wiem czy to zasługa pstrokatych, oczojebnych okładek, wypolerowanego logo zdradzającego fascynacje kliniczną produkcją, czy po prostu tagu „technical”, który jest bardzo, ale to bardzo zdradziecki i rzadko kiedy stanowi realną wartość dodaną. Teraz, gdy dane mi było przesłuchać „When Time Becomes Loss” mogę przywołać maksymę, żeby nie oceniać książki po okładce. Tyle, że to nie do końca prawda. Zacznę jednak od tego, że czwarty album Kalifornijczyków to całkiem fajna pozycja, ale skierowana do bardzo konkretnego odbiorcy. Jeśli jesteś fanem późnej twórczości Chucka Schuldinera, a dokładniej – jeśli dostajesz spazmów przy „Symbolic”, a przy okazji lubisz dorobek niemieckiej Obscury, to najnowsze nagranie Hemotoxik powinno Ci się spodobać. Wokalnie jest to niemalże przeklejka z szóstej płyty Death, muzycznie jest to dość lajtowe podejście do metalu śmierci, skromnie zdradzające fascynację thrashową sceną. Bardzo sprawny instrumentalnie zestaw utworów utrzymanych w szybkim tempie płynie nienagannie i pozornie nie ma się do czego przyczepić. Nie da się bowiem ukryć, że Hemotoxin nie jest czymś więcej ponad solidną grupę rekonstrukcyjną. Pełne popisów sola gitar wypełniają kolejne, podobne w konstrukcji utwory, które finalnie zlewają się w jedną, całkiem przyjemną masę. Z drugiej strony można powiedzieć, że jest to płyta z gatunku tych, które się zna w całości po jednym utworze, a więc na swój sposób jest totalnie zbyteczna i nieobowiązkowa pozycja fonograficzna. I taka też jest moja konkluzja – chociaż lubię „Symbolic”, to jednak kompozytorskiej maestrii Schuldinera w twórczości Hemotoxin nie uświadczymy. Solidne rzemiosło to nie wszystko. Można posłuchać z braku laku, ale specjalnych rekomendacji tym razem nie będzie.

 

Harlequin