Blut
Aus Nord
„Ethereal
Horizons”
Debemur Morti 2025
Jeśli dobrze liczę, „Ethereal Horizons” jest
szesnastym krążkiem Blut Aus Nord, zespołu będącego dziś absolutnym klasykiem i
współtwórcą gatunku zwanego powszechnie dysonansowym black metalem. Zamierzam
zadać tu pytanie, ale nie będzie ono brzmiało „Czy na szesnastym albumie można
wymyśleć jeszcze coś nowego, bez wchodzenia w romanse z gatunkami bardzo
odległymi, tracąc przy tym swoje naturalne oblicze?”. Raczej nie można, przede
wszystkim jeśli jest się twórcą trendów, a nie ich naśladowcą. Zapytam, czy na
szesnastym albumie nadal można tworzyć muzykę nie sprawiającą wrażenia
odcinania kuponów, muzykę szczerą, oryginalną, wciągającą i niegeriatryczną, przy której można odpłynąć
tak samo mocno, jak przy nagranych dwie dekady temu klasykach? Otóż można. Nie
wiem jak Francuzi to robią, ale ja, słuchając „Ethereal Horizons”, mam niemal
takie same ciary, jak miałem przy pierwszym odsłuchu „The Work Which Transforms
God” czy „MoRT”. Blut Aus Nord są zespołem jedynym w swoim rodzaju. Oni grają
we własnej lidze, i podczas gdy reszta świata stara się im dorównać, czerpiąc
garściami z dotychczasowych dokonać żabojadów, oni, stojąc obok tego całego
zamieszania, po prostu robią swoje. Najnowsza pozycja w ich muzycznej
dyskografii zawiera praktycznie wszystko, czego fan zespołu mógłby oczekiwać.
Ale, uwaga! Bo zaznaczam to bardzo wyraźnie, i podkreślam na czerwono! Nie jest
to płyta nagrana „na zamówienie”, czy pod publiczkę. To nie jest kolejny „Kingdom
Disdained”, puszczający oko do starych fanów, odgrzewając pomysły na podobiznę
wcześniejszych dokonań, „bo takiej muzyki fani chcą słuchać”. Gówno prawda.
Fani chcą muzyki płynącej z serca, a tego udawać się nie da. No dobra, trochę
prawię tu wywody zamiast pisać konkretnie o muzyce. Ale co ja mam biedny nowego
napisać? Przecież każdy, kto zespół zna wie, że Blut Aus Nord to trans,
bardziej kolorowy niż podróż po twardych narkotykach, prawdziwy kalejdoskop
harmonii, kolaż burzy śnieżnej z bajecznymi opowieściami, wszelakich różnorodności
sprawiających, że nowy krążek odkrywa się godzinami, nawet dniami, mimo iż trwa
zaledwie pięćdziesiąt minut. To kolejny drogocenny kamień zdobiący insygnia
władzy królewskiej. Czy jest to najlepszy album zespołu? Definitywnie nie,
choćby ze względów sentymentalnych? Ale w niczym nie ustępuje on poprzednikom,
bo jest po prostu kolejnym, twardo postawionym, dostojnym krokiem podążającego
swoją własną ścieżką mistrza. Nie wiem, czego więcej mógłbym po tym zespole
oczekiwać.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz