sobota, 15 listopada 2025

Recenzja Mortis Dei “The Bringers of Death”

 

Mortis Dei

“The Bringers of Death”

Black Flame Rebellion 2025

Historia Mortis Dei, zespołu obecnego na scenie już ponad trzydzieści lat, nigdy nie była usłana różami. Skład zespołu zmieniał się niejednokrotnie, nieraz w dość smutnych okolicznościach, a Mortis Dei nadal wytrwale parli do przodu i robili swoje. Raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze z uparciem maniaka. Na dobra sprawę, gdyby kiedyś komuś się chciało, to wyszłaby z tego całkiem pokaźna biografia. Nie czas tu jednak na dalsze w temacie dywagacje, bowiem już wkrótce, nakładem coraz prężniej działającej Black Flame Rebellion, ukaże się kolejny, piąty duży album grupy, zatytułowany prostolinijnie „Bringers of Death”. Tytuł może i nieco buńczuczny na pierwszy rzut oka, ale tak naprawdę to faktycznie oddający zawartość tego krążka. Do Mortisów zawsze podchodziłem ze sporym dystansem, i nigdy przesadnym fanem nie byłem. Dlatego cieszy mnie niezmiernie fakt, że „Bringers of Death” jest chyba pierwszym pełnowymiarowym materiałem z ich obozu, który podoba mi się od początku do końca. Ów początek i zakończenie, to fragmenty instrumentalne, stanowiące, oplatające niczym kokon wnętrze, intro – outro. Natomiast to, co pomiędzy, to dziewięć deathmetalowych kompozycji o dość szerokim, lecz bardzo spójnym przekroju. Od klasyki, której tu zdecydowanie najwięcej, jednocześnie bez jednolitego, jedynego wzorca, acz z silnym wskazaniem na scenę amerykańską, po bardziej nowoczesne, gęste wynalazki pokroju Dead Congregation czy Altarage. Dużo na tym albumie rytmicznych akordów, staroszkolnego ciężaru, bardzo przyzwoitych solówek, fragmentów blastujących, prawie hard core’owych zwolnień, czy nawet zagrywek quazi djentowych. No i jeszcze te wokale… Od klasycznego growla, poprzez nurkowanie w rejony gutturalne, albo przejścia w opętańcze rejestry wyższe, a wszystko idealnie pasujące do charakteru danego fragmentu. Słychać, że muzycy nie ograniczają się gatunkowo na siłę, i jeśli do ich wizji death metalu pasuje jakiś element spoza ram, to go po prostu bardzo umiejętnie wplatają w całość. W przeciwieństwie do wcześniejszych pełniaków Mortis Dei, na „Bringers of Death” nie ma fragmentów – zapchajdziur, które bym wywalił. Wręcz przeciwnie, całość stanowi bardzo solidny, masywny monolit, w którym jest nawet jedna perełka. Mam na myśli „Sacrifice”, numer rozpoczynający się trochę w stylu Disembowelment, po chwili przechodzący w mroczny i gęsty klimat na podobieństwo Phobocosm. Powiem szczerze, że to jest prawdziwy killer, i zdecydowanie najlepszy utwór w historii zespołu, przy którym zgubiłem szczękę na podłodze. Niewiele gorszy jest następujący po nim, a zamykający album, „The Gates of Chaos”, też zawierający z dwa kilo gruzu, i mocno Benedictionowy riff w środkowej części. Po takiej końcówce faktycznie aż chce się płytę odpalić od początku, co zresztą poczyniłem dotychczas przynajmniej kilkukrotnie, dochodząc do wniosku ostatecznego, iż jest to najlepsza płyta Mortis Dei, jaką chłopaki nagrali. I sam nie wierzę w to co piszę, bo naprawdę nie spodziewałem się, że tak mocno mnie zaskoczą. Nie pozostaje mi nic innego, jak szczerze polecić te nagrania, i to nie z racji lokalnego patriotyzmu, bo od niego jestem tutaj jak najbardziej daleki, ale dlatego, że to naprawdę solidny kawał death metalu. Ode mnie wielkie brawa.

- jesusatan




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz