Mortis Dei
“The Bringers of Death”
Black Flame Rebellion 2025
Historia Mortis Dei, zespołu obecnego na scenie już
ponad trzydzieści lat, nigdy nie była usłana różami. Skład zespołu zmieniał się
niejednokrotnie, nieraz w dość smutnych okolicznościach, a Mortis Dei nadal
wytrwale parli do przodu i robili swoje. Raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze z
uparciem maniaka. Na dobra sprawę, gdyby kiedyś komuś się chciało, to wyszłaby
z tego całkiem pokaźna biografia. Nie czas tu jednak na dalsze w temacie
dywagacje, bowiem już wkrótce, nakładem coraz prężniej działającej Black Flame
Rebellion, ukaże się kolejny, piąty duży album grupy, zatytułowany
prostolinijnie „Bringers of Death”. Tytuł może i nieco buńczuczny na pierwszy
rzut oka, ale tak naprawdę to faktycznie oddający zawartość tego krążka. Do
Mortisów zawsze podchodziłem ze sporym dystansem, i nigdy przesadnym fanem nie
byłem. Dlatego cieszy mnie niezmiernie fakt, że „Bringers of Death” jest chyba
pierwszym pełnowymiarowym materiałem z ich obozu, który podoba mi się od
początku do końca. Ów początek i zakończenie, to fragmenty instrumentalne,
stanowiące, oplatające niczym kokon wnętrze, intro – outro. Natomiast to, co
pomiędzy, to dziewięć deathmetalowych kompozycji o dość szerokim, lecz bardzo
spójnym przekroju. Od klasyki, której tu zdecydowanie najwięcej, jednocześnie
bez jednolitego, jedynego wzorca, acz z silnym wskazaniem na scenę amerykańską,
po bardziej nowoczesne, gęste wynalazki pokroju Dead Congregation czy Altarage.
Dużo na tym albumie rytmicznych akordów, staroszkolnego ciężaru, bardzo
przyzwoitych solówek, fragmentów blastujących, prawie hard core’owych zwolnień,
czy nawet zagrywek quazi djentowych. No i jeszcze te wokale… Od klasycznego
growla, poprzez nurkowanie w rejony gutturalne, albo przejścia w opętańcze
rejestry wyższe, a wszystko idealnie pasujące do charakteru danego fragmentu. Słychać,
że muzycy nie ograniczają się gatunkowo na siłę, i jeśli do ich wizji death
metalu pasuje jakiś element spoza ram, to go po prostu bardzo umiejętnie
wplatają w całość. W przeciwieństwie do wcześniejszych pełniaków Mortis Dei, na
„Bringers of Death” nie ma fragmentów – zapchajdziur, które bym wywalił. Wręcz
przeciwnie, całość stanowi bardzo solidny, masywny monolit, w którym jest nawet
jedna perełka. Mam na myśli „Sacrifice”, numer rozpoczynający się trochę w
stylu Disembowelment, po chwili przechodzący w mroczny i gęsty klimat na
podobieństwo Phobocosm. Powiem szczerze, że to jest prawdziwy killer, i
zdecydowanie najlepszy utwór w historii zespołu, przy którym zgubiłem szczękę
na podłodze. Niewiele gorszy jest następujący po nim, a zamykający album, „The
Gates of Chaos”, też zawierający z dwa kilo gruzu, i mocno Benedictionowy riff
w środkowej części. Po takiej końcówce faktycznie aż chce się płytę odpalić od
początku, co zresztą poczyniłem dotychczas przynajmniej kilkukrotnie, dochodząc
do wniosku ostatecznego, iż jest to najlepsza płyta Mortis Dei, jaką chłopaki
nagrali. I sam nie wierzę w to co piszę, bo naprawdę nie spodziewałem się, że
tak mocno mnie zaskoczą. Nie pozostaje mi nic innego, jak szczerze polecić te
nagrania, i to nie z racji lokalnego patriotyzmu, bo od niego jestem tutaj jak
najbardziej daleki, ale dlatego, że to naprawdę solidny kawał death metalu. Ode
mnie wielkie brawa.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz