poniedziałek, 3 lutego 2025

Recenzja Everything Is Fire “Everything Is Fire”

 

Everything Is Fire

“Everything Is Fire”

Defense Rec. 2024

Ależ tutaj mamy przepiękny wpierdol! Everything Is Fire to zespół z Wejcherowa, który w maju zeszłego roku wychylił łeb na powierzchnię wyrzygując swoją debiutancką EPkę, zatytułowaną po prostu „Everything Is Fire”. No i faktycznie, jest na niej ogień, który trawi wszystko. Te cztery kawałki to czysty deathmetalowy rozpierdol na najwyższych obrotach. Jeśli tęsknicie za staroszkolnym graniem, za kwintesencją death metalu, z całym bogactwem inwentarza, to to wydawnictwo jest dla was. Bez owijania w bawełnę… Każdy z zamieszczonych na „Everything Is Fire” numerów to potężny cios prosto w ryj. Czuć w tych numerach ducha z Florydy, lecz jednocześnie nie sposób zaprzeczyć, że nagrania te nawiązują bardzo mocno do krajowej sceny z lat dziewięćdziesiątych (która to zza oceanu czerpała, ale miała własny, wyczuwalny sznyt). Chłopaki absolutnie się nie oszczędzają, tylko prują prosto przed siebie, czasami na złamanie karku, serwując po drodze urywające łeb riffy. A każdy z nich jest typowym moshowymuszaczem, bo ustać się spokojnie przy nich nie da. Pałker wygrywa swoje rytmy chyba na jakichś nielegalnych sterydach, których najwyraźniej posmakował także rzygający z maniakalną manierą wokalista, któremu chyba nie w smak jego własna okrężnica. Chłopaki napierdalają prosto z serca, w cudowny sposób przywołując ducha przeszłości, aż się chwilami łezka w oku kręci. Wspomniałem o szybkości. Kiedyś jej wyznacznikiem był niezapomniany Docent. Można powiedzieć, że ówczesna ekstrema to dziś już standard. Ale i w tym standardzie można wspiąć się na wyżyny, czego dowód mamy właśnie na „Everything is Fire”. Ten materiał jest tak intensywny, że po zaledwie piętnastu minutach pozostawia po sobie totalne  zgliszcza. Kocham takie nagrania! Bo to jest prawdziwy, bezkompromisowy death metal, innowacjom się nie kłaniający. Tu ma być gęsto ścielący się trup, zapach napalmu i totalna zagłada. A nie jakaś popierdółka. Mam nadzieję, że chłopaki nie będą się opierdalać i pójdą za ciosem, bo wejście mają naprawdę mocne.

- jesusatan




Recenzja Izrod „Ulica, Trnje I Kamenje”

 

Izrod

„Ulica, Trnje I Kamenje” E.P.

Signal Rex 2025

No i powrócili Bośniacy z nowymi trzema numerami, które ukażą się na epce „Ulica, Trnje I Kamenje” już czternastego lutego. Miłośnicy współczesnego black metalu, podanego na modłę islandzką będą zatem wpiekłowzięci, bowiem Izrod kontynuuje na tym krótkim wydawnictwie swoją fascynację tym ujęciem. To szybka i mocno pokombinowana muza o gęstych strukturach, z których wyłaniają się duszne, dysonansowe riffy, brzękliwe i wgryzające się boleśnie w uszy wysokotonowe zagrywki, wojownicze ataki oraz rytmiczne gniecenia wygrywane na tłumionych strunach. Kotłuje się to i miesza przez cały czas trwania tego krążka, owocując black metalem o hałaśliwej i nieprzewidywalnej formie, której szaleńczość podkreślają dudniące beczki i mięsisty bas oraz wtórujący całości szorstki wokal Osmana Ramadovića. To kolejna odsłona black metalu w awangardowej wersji, która tętni swoim życiem i rządzi się własnymi prawami. Jej gwałtowność, zróżnicowanie, a także zmienność nastrojów może tak samo przyciągać jak i odpychać, ponieważ napięcie jakie ta muzyka generuje niewątpliwie silnie oddziałuje na jej odbiorcę. Mnogość kostkowania, zawiłość melodii i histeryczny charakter nieustannie przechodzących z jednych w drugie akordów, niesie ze sobą dynamiczny i uwierający atak na zmysły, którego wysłuchanie i przetrawienie może sprawić kłopot, ale przecież o to w tym gatunku chodzi, bo nie jest przeznaczony dla każdych uszu. Cóż z tego, że to teraźniejsza jego interpretacja, skoro zawiera w sobie mnóstwo brudu, żaru i agresji, a to gwarantuje niemałe emocje, które swą karkołomnością bez trudu wywołuje „Ulica, Ciernie I Kamienie”.

shub niggurath




niedziela, 2 lutego 2025

Recenzja Exul „Perpetual Catastrophe”

 

Exul

„Perpetual Catastrophe”

Independent 2025

W głowie jeszcze nie zdążył mi do końca wybrzmieć debiut Exul, który to trafił do mnie ze sporym opóźnieniem, a tu już chłopaki serwują kolejny materiał. Tym razem jest to czterootworowa (jeśli nie liczyć introsa) EP-ka, wydana nakładem własnym. W sumie nie wiem, po co to „Intro”, bo nic wielkiego nie wnosi, ale już same kompozycje właściwe, to jest kolejny nokautujący cios w podbródek. Co cieszy najbardziej, to fakt, że Exul uparcie prą do przodu, bawiąc się tworzoną przez siebie muzyką. A że prą niemal nieustannym sprintem, to i nagrania te koszą totalnie przy samych kostkach. Na „Perpetual Catastrophe” dostajemy prosto w twarz dziesiątkami wspaniałych, staroszkolnych, thrashowych riffów, a jeden lepszy od drugiego. Naprawdę, jestem w ciężkim szoku, jak można grać muzykę tak nieodkrywczą, mającą swoje korzenie kilka dekad temu, nie starać się o wprowadzanie jakichkolwiek nowinek, a jednocześnie brzmieć tak świeżo i naturalnie. Przecież thrash metal w wykonaniu Exul to jest prawdziwa petarda. Petarda, którą chce się trzymać w zaciśniętej dłoni do chwili aż lont się wypali i wszystko pierdolnie. Ludzie, jakie tu są melodie! Jakie naszprycowane koksem solówki, jakie harmonie, płynące swobodnie i przeplatające się niczym u mistrzów gatunku. Jak fantastycznie chodzi tu sekcja rytmiczna, niby prosto w oldskulowym stylu, jednak chwilami zaskakująca technicznym kunsztem. O wokalach też należy wspomnieć, choćby słówkiem. Choć w zasadzie już poprzednio pisałem, że równie dobrego głosu ciężko by ze świecą szukać. Pełnego agresji, emocji, będącego niczym nitro w samochodzie wyścigowym, dodającym ognia do i tak buchającego żywym ogniem pieca marki Exul. Tak sobie słucham tej EP-ki piąty raz, i myślę, czy tutaj w ogóle da się wskazać paluchem jakieś przykłady na powyższe słowa, ale się, kurwa, nie da! Bo ten materiał nie ma ani jednego słabszego punktu, ani jednak lepszej czy gorszej sekundy, tutaj wszystko jest tak kurewsko równe, niczym lodowisko przed rozpoczęciem hokejowej potyczki. O brzmieniu nie będę się zbytnio rozpisywał. Może nie jest to stuprocentowy analog z lat osiemdziesiątych, bo słychać towarzyszący naszym czasom postęp techniczny, ale w tym przypadku dodaje on tym kompozycjom jedynie kolejnego kopa. Obiecałem, że po wysłuchaniu kolejnych nagrań tej załogi potwierdzę to, co mi chodziło po głowie od pierwszego odsłuchu „Path to the Unknown”. Czynię to zatem z największą przyjemnością, wszem o wobec obwieszczając, że polska scena thrashmetalowa ma kolejną perełkę. I to perełkę na skalę światową! Kurwa, muszę ich przy najbliższej możliwej okazji zobaczyć na żywo. Na wszelki wypadek założę ochraniacze.

- jesusatan




Recenzja Expurgate „Nynäs Death”

 

Expurgate

„Nynäs Death”

Nomad Snakepit Productions 2025

Małą przypominajkę przygotował na początek roku Nomad Snakepit Productions. Chodzi bowiem o szwedzką kapelę Expurgate, która w 1991 wydała swoje jedyne demo po czym się rozpadła. Ja już nie pamiętam czy w tamtych latach ten materiał gościł w moim magnetofonie, a kaset słuchało się wtedy mnóstwo więc nazwa tego zespołu mogła wylecieć z głowy. Jeśli jej nie kojarzycie, to na trop może Was naprowadzić informacja, że byli członkowie Expurgate zasilili później składy takich brygad jak Chalice, Unpure i Svartsyn. Teraz ta holenderska wytwórnia chcąc choć na chwilę spojrzeć w przeszłość, przygotowała na winylu wspomniane demo „Forbidden Ruler” i kolejne, nigdy niepublikowane z 1992 roku. Łącznie dało to jedenaście numerów, które karmią siermiężnym i podziemnym death metalem przez 35 minut. To proste aranżacje zagrane na charakterystycznie dla tamtych czasów sfuzzowanych gitarach, wysuniętym do przodu grubym basie oraz beczkach, w których werbel brzmi jakby pałker uderzał w garnek. Instrumentom towarzyszą dość plugawe wokalizy, które przypominają bardziej black metalowy warkot niż „kostuchowy” growl. Nie dziwi zatem, że panowie wraz z pojawieniem się „płomienia na północnym niebie” poszli w czarcie rytmy, bo już na tych demosach także tremolo występują dość często, wydając więc te piosenki mieli już być może „pod skórą”, nadchodzącą diabelską rewolucję. Ich death metal to głównie średnie tempa, które niekiedy zrywają się do brutalnych blastów. Napomknąłem wcześniej, że to proste akordy, ale nie tylko, ponieważ Expurgate potrafili też trochę zakręcić, wzorując się na pierwszej płycie Darkthrone, wplatali również sporo technicznych zagrywek, wysokotonowych i przy tym zakręconych zawijasów w towarzystwie chwilami nieco połamanej perkusji. Dzięki temu uzyskali „horrorowaty” klimat, który swym wyrazem wywołuje momentami mocne zaniepokojenie i swą dusznością powoduje kłopoty z oddychaniem. Atmosfera kreowana przez Szwedów miała także wyraźnie sataniczny wydźwięk i żeby się o tym przekonać wystarczy wysłuchać trzeciego numeru „From The Past”, którego rytualny wymiar od pierwszych taktów i słów wypluwanych przez wokalistę objawia swe czarcie oblicze w całej okazałości. Wydawnictwo to, to świetny powrót do lat dziewięćdziesiątych i przypomnienie tamtego sposobu na metal śmierci w wersji skandynawskiej oraz czasów przegrywania kaset i wymieniania się nimi z kumplami. Taka muza wtedy gościła w domu każdego metalowca i dzięki wielkie Nomad Snakepit za tą perełkę. Piwnica, smród stęchlizny i cień Szatana. Polecam z całego serca wszystkim maniakom organicznego metalu. Ech… łezka się w oku zakręciła.

shub niggurath

sobota, 1 lutego 2025

Recenzja Chaos Inception „Vengeance Evangel”

 

Chaos Inception

„Vengeance Evangel”

Lavadome Prod. 2025

Kto lubi „Formulas Fatal to the Flesh” łapka w górę! Trzynaście lat po wydaniu “The Abrogation” Chaos Inception nadciąga z płytą numer trzy, która rozpoczyna się totalnie w klimacie wspomnianego przed chwilą klasyka Morbid Angel. I to w zasadzie pod każdym względem, bo i brzmienie „Vengeance Evangel” jest podobnie przytłumione i duszne, i praca perkusji mocno przypomina sposób gry Sandovala, że o liniach gitarowych nie wspomnę. Kto zespół z Alabamy zna, powie, że żadna nowość. Może i prawda. Widać chłopaki należą do tego rodzaju muzyków, którzy trzymają się obranej przez sobie na samym początku ścieżki i nie w głowie im figle. A że ich twórczość do oryginalnych nie należy… Komu to przeszkadza, skoro mamy tu do czynienia z tak umiejętnym nawiązaniem do twórców gatunku. Nowy krążek Chaos Inception to czterdzieści minut klasycznego, staroszkolnego death metalu na najwyższym poziomie. Wali stąd Florydą na kilometr i ukryć się nie da, że Chaos Inception najbardziej ukochali pierwszą połowę lat dziewięćdziesiątych. Co najważniejsze, nie zrzynają z nich „na pałę”, lecz umiejętnie wykorzystują pobrane z tamtego okresu lekcje. Na „Vengeance Evangel” znajdziecie zarówno fragmenty zagrane na pełnych obrotach, będące niczym potężny taran, burzący wszystko na swojej drodze, jak i bagienne zwolnienia, przy których riffy sączą się niczym szlam, płynąc powolnie i majestatycznie. Wspomniałem, że sporo w tej muzyce klimatu Morbid Angel, ale nie tylko. Śmiało można stwierdzić, iż Angelcorpse (w partiach najszybszych i solówkach) czy Monstrosity (fragmenty wolniejsze i wokale) także odcisnęły na Chaos Inception swoje piętno. Te sprawdzone wzorce wykorzystane zostały we własny, autorski sposób, dzięki czemu powstała płyta zabójczo masywna, w sposób doskonały oddająca hołd złotej erze death metalu. Zresztą słuchając jej, można odnieść wrażenia, jakby właśnie z tamtych czasów pochodziła, bo wszystko tu jest niezwykle organiczne i szczere do bólu. Szkoda, że Amerykanie nie nagrywają częściej, ale nawet jeśli na ich kolejny album przyjdzie mi poczekać kolejnych kilkanaście lat, to i tak wiem, że będzie to prawdziwe dzieło zniszczenia. Póki co mogę napawać się „Vengeance Evangel”. Jest czym.

- jesusatan

Recenzja Pyrrhic Salvation „When Society Crumbles”

 

Pyrrhic Salvation

„When Society Crumbles” E.P.

Self-Released 2025

Amerykanie na swojej najnowszej epce zrezygnowali z jakichkolwiek powiązań z black metalem, których sporo można było usłyszeć trzy lata temu na ich debiucie „Manifestum I”. Skoncentrowali się na śmierć metalowym graniu w technicznym stylu i nagrali cztery nowe utwory, które wtłoczyli na „When Society Crumbles”. Pełno w nich wirtuozerskich wygibasów, ale to akurat nic dziwnego, bo to w końcu techniczny death metal. Ważne jest natomiast to, co zebrane do kupy instrumenty wraz z wokalem dobrego tutaj uczyniły. Ano wypluły z siebie skrajnie dysharmonijną muzykę, która przy pierwszym z nią spotkaniu może zdezorientować jej odbiorców. Mnogość co kilka sekund zmieniających się riffów, świdrujących solówek, zmian tempa, dysonansowych ataków i zgrzytliwych zagrywek jawi się początkowo jako przysłowiowy „groch z kapustą”. Dopiero podczas kolejnych odsłuchów udaje się oddzielić od siebie nakładające się na siebie warstwy i zrozumieć ich zawiły sens. Jednak konia z rzędem temu, któremu to się uda, bo to nie lada zadanie ułożyć sobie w całość te poszarpane akordy, ciągłe zmiany rytmu, połamane linie basu i karkołomną perkusję. W tym szalonym rzępoleniu tylko jeden element jest w pełni zrozumiały, wokal. Reszta w moim odczuciu to jeden wielki eksperyment, wypełniony dziwnymi melodiami, atonalnym kostkowaniem i progresywnymi połączeniami między awangardowymi pomysłami, które tworzą wspólnie chaotyczne gradobicie. Pomimo, że ta soniczna łamigłówka w wykonaniu Amerykanów nie jest dla każdego, to da się odnaleźć w niej zapach śmierci i niepokój jaki jemu towarzyszy. Oddech kostuchy wyraźnie wypływa z kłębiących się na „When Society Crumbles” dźwięków, które agresywnie i ametodycznie rozkładają mózg na części pierwsze. Impulsywna i momentami bełkotliwa muzyka, której pomimo wszystko nie da się odmówić brutalności. Tylko po co tak komplikować panowie! No po co?

shub niggurath




piątek, 31 stycznia 2025

Recenzja Incarnate „Nenasytni Cervi”

 

Incarnate

„Nenasytni Cervi”

Defence Rec. 2024

Incarnate to zespół o dość ciekawej historii. Co prawda pod powyższą nazwą brygada ta działa od dwudziestu lat, jednak jej korzenie (pod kilkoma, zmieniającymi się co chwilę szyldami) sięgają jeszcze dekadę wstecz.  Zdaje się, że dopiero na początku bieżącej dziesięciolatki, po dokoptowaniu do składu młodego „śpiewaka”, Incarnate zaczął się rozpędzać. „Nenasytni Cervi” (widoczne zresztą na okładce) to krótki, bo trwający zaledwie jedenaście minut materiał. Znajdziecie na nim dziewięć numerów. To już chyba wszystko jasne, czym zespół się para. Bingo! Jest to grind. Taki świński zresztą. Zawsze się zastanawiałem, czy do tej muzyki można podejść na poważnie. Bo same kompozycje są najczęściej cholernie powtarzalne, i to nie tylko w ramach konkretnego wydawnictwa, ale gatunku w ogóle. No ileż można w kółko mielić blasty przeplatane zwolnieniami do d-beatu czy rytmu „tańczącego Shrecka”? W zasadzie jest to tak cholernie schematyczne, że można zgadywać co zaraz się stanie z zamkniętymi oczami. Z drugiej strony ma to jakiś swój urok, pod warunkiem, że materiał z taką muzyką nie jest za długi, przez co męczący. A „Nenasytni Cervi”, jak rzekłem, nie jest. Jest fajną pigułką zawierającą wszystkie wymagane składowe gatunku. Są na przykład introsy, i to, po czesku, śmieszne. Kiedy włączyłem tą EP-kę to na starcie przybiegła do pokoju moja młodsza i pyta „Włączyłeś jakąś bajkę?”. No nie włączyłem akurat, to se Czesi jaja robią. Potem, pod koniec jest też ichnia reklama Haribo, przy której zwłaszcza Polacy powinni śmiechnąć. Pomiędzy tymi żartami jest wspomniany wcześniej mocny, skoczny nakurw z dialogami typu „Łłłłiiiii Łłłłiiii Łłłłiiiii Łłłłiiii – Raa Raaa Raaa Raaa”. Zwłaszcza te świniaki, nieodzowny element, potrafią zrobić dobry humor. Mija te jedenaście minut błyskawicznie, i szczerze mówiąc, aż się chce włączyć tę komedię ponownie. Dobrze mieć coś takiego na półce, bo jak przyjdą goście na domówkę, to stuprocentowo nadaje się do rozkręcenia towarzystwa, tudzież wywołania dyskusji na tematy muzyczne i okołomuzyczne. Jeśli macie poczucie humoru, to ubawicie się tak dobrze jak ja. A jak jesteście sztywniaki, to nawet nie powiem „Chuj wam w dupę”, bo zapewne macie tam coś innego.

- jesusatan




Recenzja Amoclen „Grindcorization”

 

Amoclen

„Grindcorization”

Defense Records 2024

Oto po sześciu latach milczenia powraca czeski Amoclen, który za pośrednictwem swojej nowej płyty zapragnął „odkazić” współczesne społeczeństwa tego świata. Wystarczy spojrzeć na listę utworów, których tytuły to nazwy leków na przeróżne choroby i fobie, żeby stwierdzić, że tych pięciu panów ma poważne w tej kwestii zamiary. Czesi grają oczywiście grind’a, a ten krążek to intro i szesnaście krótkich strzałów w ryj. To w sumie nic odkrywczego ani szczególnie porywającego, ale to porządny wpierdol. Ciosy zostały tutaj wyprowadzone przy użyciu mocno posypanych żużlem gitar, wspomagającego je grubaśnego basu i solidnej perkusji. Wszystkiemu towarzyszą rzecz jasna łączone wokale, które prowadzą między sobą „uzdrawiający” ludzkość dialog. Grind w wykonaniu Amoclen nie należy jednak do tych bulgoczących i krwistych. Jest raczej odrobinę histeryczny i mocno zalatuje szpitalem nie tylko dla umysłowo chorych, lecz także dla między innymi zarobaczonych i zainfekowanych kiłą jednostek. Mieszają się w nim wpływy czysto core’owe z gore’owymi, generując szaloną i brutalną karuzelę. Od szalonych blastów, poprzez mielące i miażdżące riffy, do nagłych zwolnień… i tak bez przerwy przez dwadzieścia minut. Produkcja ta, jest całkiem zróżnicowanym grind’em, który sowicie polewa krwią, rzuca mięsem, ale też potrafi wprawić w zdumienie anarchistyczną skocznością. Panowie leczą bezkompromisowo, brutalnie, ale czułe akcenty również na „Grindcorization” mają miejsce, bo przecież nie można pacjenta zrazić tylko zachęcić. Chcecie się trochę podleczyć lub zupełnie ozdrowieć? Jeśli tak to sięgnijcie po tą pigułkę, może Wam pomoże, a na pewno nie zaszkodzi, gdyż chyba na tym padole jak i z nami nie będzie już gorzej.

shub niggurath




czwartek, 30 stycznia 2025

Recenzja Exul „Path to the Unknown”

 

Exul

„Path to the Unknown”

Defense Rec. 2022

Debiutancki krążek Exul ma już ciut ponad dwa lata. Wydawca jednak najwyraźniej kapkę zamulił, gdyż w moje ręce materiał ten trafił dopiero teraz. Jak to się mówi, lepiej późno niż za późno, tym bardziej, że jest to wydawnictwo o którym wspomnieć wypada. Dlaczego? Choćby dlatego, że chłopaki grają thrash (taki dla trampkarzy), a ta muzyka jest na krajowym rynku w zdecydowanie niedoceniana. Zresztą, tak po prawdzie, wydawcy często nawet nie słuchają nadesłanych do ich siedziby promówek z tego gatunku, zakładając z góry, że „to się i tak nie sprzeda”. Są jednak na tym łez padole jednostki, które mają to w dupie, i wydają zespoły bez owych kalkulacji. I to właśnie dzięki Defense Records możemy cieszyć się takimi brylancikami jak Exul. Brylancik to co prawda jeszcze nie do końca oszlifowany, jednak bardzo mocno rokujący. Największą siłą nośną „Ścieżki w Nieznane” są riffy! Ptasi duet Wróbel – Sroka wycina tutaj takie akordy, że czapki z głów. Żadne tam przynudzajki, tylko ostre jak brzytwa cięcie po strunach, przesiąknięte agresją, z jednoczesnym zachowaniem bardzo dużego stężenia chwytliwości. Wpadające w ucho melodie wzbogacane są ponadto świetnymi solówkami, przy których dosłownie można odjechać wehikułem czasu. W pas kłaniają się lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, oraz klasycy, głównie zza oceanu (patrz: Forbidden, Vio-Lence, Testament czy Death Angel). Świetna jest dynamika tych kompozycji, a ponadto panowie nie zapomnieli, że aby utwór thrashowy był dobry, to wypada zadbać o odpowiednio śpiewne fragmenty, które to można sobie wykrzyczeć z kolegami przy zimnym piwku, tudzież pod sceną. Jak już o refrenach, to trzeba też dodać, że Boguś Sroka ma fantastycznie pasującą do całości barwę wokalną.  A że drze ryja z prawdziwą pasją, to aż się chce (po raz kolejny) pośpiewać razem z nim. „A jak to brzmi?”, zapytacie. Ano fantastycznie. Naprawdę, niczego bym na tych nagraniach nie zmienił, bo niczego im nie brakuje. Wszystko cyka jak w zegarku (nawet basik fajnie się chwilami wychyla), i to tym najlepszej marki. Czemu zatem zaznaczyłem, że ów brylancik jest jeszcze nieoszlifowany? Bo nie chcę za bardzo chwalić chłopaków po jednej płycie. Jeśli następna będzie przynajmniej tak samo dobra, to szczerze potwierdzę, że ono mamy kolejną wyśmienitą thrashową kapelę na polskiej ziemi. Kto jeszcze nie zdążył „Path to the Unknown”  sprawdzić, a lubi wspomniany gatunek, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości.

- jesusatan




Recenzja Sinner Rage „Powerstrike”

 

Sinner Rage

„Powerstrike”

Dying Victims Productions 2025

Istnieją od niedawna, bo debiutowali w zeszłym roku demówką. W lutym, ten hiszpański kwintet wraca z pierwszą płytą, na której zamieścili osiem kawałków w heavy metalowym tonie. W gruncie rzeczy to klasyczne granie z dużymi naleciałościami hard rocka i glam metalu, którego pełno było swego czasu w MTV. Odznacza się bardzo dużą melodyjnością, charakterystyczną dla tego gatunku rytmiką co składa się na jego niezobowiązującą formę, która nie nastręcza żadnego kłopotu z jego odbiorem. Chwytliwe refreny, aksamitny głos wokalisty, krótkie harmonijne solówki i balladowe wtrącenia to właśnie obraz „Powerstrike”. Muzyka zagrana naturalnie, płynąca lekko i bez pośpiechu. Sinner Rage posiada ostre brzmienie, energiczną sekcję rytmiczną, dwie gitary prowadzące między sobą dialog oraz niezły wokal więc wszystko się tu zgadza. Ekspresyjna i relaksacyjna muza, która przywołuje młodzieńcze lata, kiedy to zgłodniały fan metalu mógł zobaczyć w telewizji jedynie Saxon, Queensrÿche czy też Mötley Crüe. Jak u tych kapel tak i u Hiszpanów mamy do czynienia z przestrzenną i delikatnie atmosferyczną gędźbą, której piosenki oparte na utartym schemacie, zwrotka, refren, zwrotka, solo, porywają bez trudu do tańca, ale też delikatnie podrapać potrafią. Płyną w zmiennym tempie i z różnym natężeniem. Tylko niekiedy ciężkością i agresywnością zbliżają się do heavy metalowych klimatów i są to raczej krótkie momenty. Sinner Rage stawia raczej na przebojowość i delikatność, co wykreowało finezyjne i o ekstatycznym usposobieniu utwory. Jak dla mnie trochę jest tu zbyt anemicznie i w związku z tym dodałbym trochę kopa, ale wielbiciele takiego grania z pewnością uznają ten album za dobry początek.

shub niggurath




wtorek, 28 stycznia 2025

Recenzja Sacrifice „Volume Six”

 

Sacrifice

„Volume Six”

High Roller Rec. 2025

Cholera, trzeba przyznać, że niektórzy przedstawiciele najstarszej gwardii trzymają się naprawdę nieźle. Po recenzowanym tutaj jakiś czas temu ostatnim krążku Necrodeath, dziś na warsztat wziąłem kolejnych „staruszków”. Sacrifice, po reaktywacji w dwa tysiące szóstym, nagrali całkiem niczego sobie „The Ones I Condemn”, po czym na długi czas zamilkli. Aż do dziś, kiedy to dostarczają swój szósty pełen materiał, zatytułowany adekwatnie „Volume Six”. Szesnaście lat… Wiele przez tak długi okres czasu może się zmienić, zwłaszcza kiedy na skroni włos już siwieje. Jednak nie u Kanadoli. Nowe nagrania to… stary, klasyczny Sacrifice. Dokładnie taki, jakiego chcieliby posłuchać fani tego zespołu. Nie mam bynajmniej na myśli, że jest to płyta zrobiona na zamówienie, albo będąca narzędziem do odcinania kuponów. Może właśnie dlatego panowie tak długo kazali nam na nią czekać, bo ona jest najzwyczajniej w świecie świeża i naturalna. Owszem, jest na niej kilka momentów słabszych, głównie w postaci utworów wolniejszych. Stanowią one jednak niewielki ułamek całości. Większość „Volume Six” to średnie i szybkie tempa i klasyczne kanadyjskie riffowanie. Niejednokrotnie Sacrifice wchodzą na wysokie obroty, a wtedy dosłownie ogień bucha z głośników. Muzycy, jak na doświadczonych przystało, nie poszli na łatwiznę, tylko po raz kolejny udowodnili, że komponować to oni jeszcze potrafią, nie zapomnieli jak się śmiga kostką po strunach, nie straszny im reumatyzm czy bóle kręgosłupa. Niektóre numery zagrane zostały na takim speedzie, jakby nie miało być jutra a chłopaki chcieli jeszcze raz pokazać, dlaczego są żywą legendą thrash metalu. Takim utworem jest choćby otwierający płytę „Comatose”, acz i tak nie jest to najlepszy fragment „Volume Six”. Dla mnie jest nim zamykacz, „Trapped in a World”, bardziej punkowy, w chuj szybki i chwytliwy. A zaśpiewał na nim gościnnie Brian Taylor, człowiek odpowiedzialny za współpracę (choć bardziej od technicznej strony) z takimi zespołami jak Razor, Slaughter, czy Sacrifice właśnie. Mówię wam, przy tej piosence zostaniecie porozrzucani po całym pokoju a ściany zaczną pękać. Jeśli jesteście fanami Sacrifice, to pewnie i tak sięgniecie po te nagrania, lecz mogę wam zaspojlerować, że się na pewno nie zawiedziecie. Bardzo dobry thrash zagrany przez zasłużony dla sceny zespół. A pomyśleć, że inni czasem starzeją się w uwłaczający ich wcześniejszej twórczości sposób…

- jesusatan




Recenzja Nekrodeath Funeral „Cemetery Rituals”

 

Nekrodeath Funeral

„Cemetery Rituals”

Fallen Temple 2025

Oto lubelski projekt, w którego skład wchodzą Perversor, Xaos Oblivion i Opium. Ich ksywy są zapewne znane, gdyż są to członkowie i były perkusista Demonic Slaughter. Właśnie wydali płytę pod szyldem Fallen Temple, którą każdy wielbiciel mrocznych dźwięków powinien mieć w swojej kolekcji, bowiem muzyka jaka znalazła się na tym debiucie to black metal w średnim tempie, przywołujący swym brzmieniem i niesamowicie upiornym usposobieniem, piwniczne widziadła. Całość zaczyna się od posępnego introsa, po którym rozpoczyna się zalatujące stęchlizną i odwiecznym złem misterium. Nekrodeath Funeral wykreował je za pomocą niewyszukanych, ale skrajnie sugestywnych riffów, które płyną spokojnie przed siebie, hipnotyzując poprzez snujące się posuwiste i dość jednostajne akordy. Na pierwszy plan wysuwają się tutaj ostre i surowe gitary wraz z diabelskimi wokalami, które przysłaniają nieco, nadającą im rytualny rytm, sekcję rytmiczną. Wydźwięk tego materiału jest iście sataniczny i brudny. Słuchając go przenosimy się do wilgotnej krypty, w której odbywa się ta wynaturzona ceremonia wypełniona przytłaczającym i powodującym ciarki na plecach black metalem, zapodanym przez tych trzech panów z Lublina. Nie kłaniają się oni współczesnym trendom i fundują nam podróż w czasie, przenosząc w lata dziewięćdziesiąte, kiedy to królowało proste i obskurne granie, które sprowadzało na ziemię czerń i bezduszną wrogość wobec wszystkiego co „dobre”. Niezwykle wżerający się w jestestwo krążek, wypełniony po brzegi złem i uwielbieniem dla Rogatego i jego Zastępów. Wprowadza w trans niczym Von, generując zwartą ścianę chropowatej fonii, wypluwając przy tym z siebie najgorsze plugastwa w odpowiednim kierunku. Prymitywny w swym wyrazie bleczur o bazyliszkowatej barwie i takim spojrzeniu. Tylko dla wąskiego grona odbiorców, którzy wielbią czarci i przytłaczający klimat, w którym nie ma miejsca na zbędne ozdobniki, bo na „Cemetery Rituals” liczy się tylko bluźniercza modlitwa i „Przysięga Czarnej Krwi”. Fantastyczny album o zaskakującej końcówce wysmażył Nekrodeath Funeral. Mam nadzieję, że nie był to tylko jednorazowy wybryk i czekam na kolejne.

shub niggurath




Recenzja Mordhell „Hatred for Mankind”

 

Mordhell

„Hatred for Mankind”

Antychryst Rec. 2025

Mordhell przedstawiać nikomu nie trzeba. A jak ktoś nie zna, to bardzo proszę, grzecznie, wypierdalać, nadrobić poważne zaległości i dopiero wówczas wrócić. Co mnie osobiście uświadamia w przekonaniu, że chłopaki dłubią wyłącznie swoje, zresztą od ponad dwóch dekad, i w dupie mają jakąkolwiek modę czy popularność, to fakt, że nadal nagrywają demówki. Demówki, kurwa! „Hatred for Mankind” to kolejne ich tego rodzaju wydawnictwo, zawierające cztery kawałki, czyli jakieś osiemnaście minut muzyki. Czy Mordhell czymkolwiek nowym zaskakuje? No nie wydaje mnie się. Chyba, że takim małym prztyczkiem w nos jest nieco szersze zastosowanie klawiszy. Pojawiały się one już uprzednio, aczkolwiek stanowiły zazwyczaj niewielki dodatek. Na tym wydawnictwie pełnią zdecydowanie ważniejszą rolę. Jeśli jednak myślicie, że Mordhell poszli w symfonię, to mocno was rozczaruję. Owe klawiszowe smugi stanowią jedynie tło, mimo iż często obecne, to bardzo delikatne, a jednocześnie mocno podkreślające klimat kompozycji. Kompozycji tradycyjnie norweskich, bowiem stamtąd od zarania dziejów inspiracje czerpią chłopaki z Poznania. Nie ma chyba sensu po raz kolejny wymieniać przy tej okazji nazw zespołów, z którymi kojarzyć się może Mordhell. Tym bardziej, że będąc obecnymi na scenie przez tak długi czas, wykształcili sobie swój własny styl. Oparty na prostocie, kanciapowym brzmieniu i totalnym „fuck off’ie” do wszelkich obowiązujących reguł czy panującej mody. Tą muzykę albo kocha się całym sercem, albo totalnie olewa, i to jest chyba zrozumiałe zarówno dla samych twórców jak i odbiorców. Będąc fanem starej szkoły, na tamtej muzyce dorastającym, „Hatred for Mankind” jest dla mnie kolejną porcją cudownego eliksiru sprawiającego, że czuję się młodszy o trzy dekady. Co ja mogę więcej o tym materiale napisać? Ze jest kwintesencją black metalu? Że genialne są wokale? Że riffy to czysta klasyka? Że klasyczna surowizna? Dajcie spokój. Mordhell to uznana marka. Oni nie strzelają baboli. Kupujcie to demo, bo to black metal taki, jakim być powinien zgodnie z zapisaną dawno temu przez klasyków definicją.

- jesusatan

Recenzja Raüm „Emperor Of The Sun”

 

Raüm

„Emperor Of The Sun”

Les Acteurs De L’Ombre Productions 2025

Raüm to belgijski kwartet, który powstał w 2020 roku. Trzy lata później wydali debiut, a w ostatniej dekadzie lutego roku obecnego ukarze się ich drugi krążek. Panowie grają post black metal, ale na szczęście nie ma on nic wspólnego z rozwodnionymi, hipsterskimi produkcjami, które od dłuższego czasu zalewają scenę. Na „Emperor Of The Sun” dominują chłodne tremolo, które zagrane w zapętlony sposób kreują dość hipnotyczną rogaciznę. Melodyjność kompozycji jest stonowana i kieruje się w posępne rejony nie mając w sobie nic z ckliwości ostatnio modnego sposobu na bleka. Belgowie potrafią także dziko przyspieszyć, rezygnując na moment z jednostajności na rzecz szalonego kostkowania, które chwilami swą agresywnością przypominają skandynawskie ujęcie, mrożąc i sprowadzając sporo mroku. Ogólnie rzecz biorąc to czysty black metal w pełni nawiązujący do drugiej fali, w którym nie brak zmian tempa, mrocznego klimatu i wściekłości. Chyba tylko dlatego Raüm określony został jako „post”, że w między „norweskie” riffy wplata trochę atmosferycznych zwolnień, które w żaden sposób nie mogą kojarzyć się z sentymentalnymi bzdurami, ponieważ są one spowite czarną melancholią i przytłaczają po mistrzowsku. Owszem, Raüm trochę okresowo odlatuje i akordy niosą wtedy ze sobą trochę modernistycznej, kosmicznej aury, ale bardziej upodabnia to ich black metal do produkcji francuskich, odznaczających się właśnie tą specyficzną nieuchwytnością i międzygwiezdnym mistycyzmem. Najnowsza płyta tej brygady z pewnością nie nudzi, gdyż ta czwórka muzyków zadbała o to i serwuje nam na niej różnorodne tempa, zmieniające się kostkowanie i każde o innym natężeniu i usposobieniu, od chmurnego i dusznego do brutalnych i nieokiełznanych ataków. Tradycyjnie zimny i chropowaty black metal we współczesnej formie, która zupełnie nie zepsuła jego fundamentu, a dodała mu depresyjnej klimatyczności. Lodowate, jazgotliwe gitary, dobrze słyszalna sekcja z mocnymi bębnami i warkotliwe wokalizy, a wszystko w odpowiednich momentach okraszone nienachalnymi klawiszami. Nie kłania się nikomu i nie podlizuje, tylko robi swoje. Taki dekadencki post black metal to ja rozumiem. Polecam, niezła produkcja.

shub niggurath

poniedziałek, 27 stycznia 2025

Recenzja Defunto „El Presagio / Demo 2021”

 

Defunto

„El Presagio / Demo 2021”

Fallen Temple 2025

Ledwo co wyczołgałem się spod rodzimej lokomotywy pod tytułem Mental Funeral, jeszcze nie zdążyłem ochłonąć, a tu z przeciwnej strony nadjechał kolejny walec, po którym już się chyba nie podniosę. Nie wiem ile to jest po kostarykańsku „De”, ale musi że z milion. Bo tylko wówczas nazwa zespołu jest adekwatna do ciężaru muzyki zawartej na tym srebrnym krążku. Jak zapewne zauważyliście, tytuł wydawnictwa będącego tematem dzisiejszego tekstu jest łamany. Jest to bowiem kompilacja zawierająca zeszłoroczną EP-kę, jak i nagrane trzy lata wcześniej demo. Obie te sesje zaowocowały łącznie czterema utworami o łącznym czasie trzydziestu dwóch minut. Jeśli chodzi o brzmienie, to nie jest ono jakoś drastycznie różne, dzięki czemu całości słucha się de facto jak spójnego materiału. W obu przypadkach są to nagrania typowo demówkowe, o piwnicznym, albo raczej grobowym rodowodzie. Gdybym powiedział, że brzmienie jest organiczne, to musiałbym dodać, że żywo organiczne, z całą masą larw i innego robactwa toczącego zgniliznę. Rozkład. Tak, rozkład. To jest to, co w pierwszej linii charakteryzuje dźwięki Defunto. Akordy wybrzmiewają tutaj bardzo powoli, i to nawet biorąc pod uwagę death/doom metalowe standardy. Zespół nie bawi się w wymyślne melodie, lecz za cel nadrzędny postawił sobie stworzyć najbardziej ohydną, cuchnącą trupem atmosferę bagiennego cmentarza na jakimś zapomnianym zadupiu. Pomiędzy poszczególnymi uderzeniami w struny (a nierzadko można sobie w międzyczasie wstawić wodę na kawę) wybrzmiewa głęboki, niczym dochodzący spod ziemi growl, który gdzie indziej wspierany jest przez topielczy śpiew. Nie ma tutaj też zbyt wielu zwrotów akcji, bowiem sącząca się z tej muzyki choroba atakuje w tempie z góry ustalonym, wyniszczając tkankę mózgową bardzo sukcesywnie. Jedynym ozdobnikiem jest klawiszowy wstęp (i zakończenie) do „Synodus Horrenda”, oraz mówione żeńskie wokale w tymże. Panowie na swojej EP-ce nagrali też cover Beyond Belief, który to, obok Thergothon czy Encoffination, jest sporą podpowiedzią  do tego, co im w głowach w chwili tworzenia towarzyszyło. Dla maniaków wspomnianych zespołów ta kompilacja to pozycja obowiązkowa. A ja będą niecierpliwie wypatrywał pełniaka, bo uwielbiam takie granie.

- jesusatan




niedziela, 26 stycznia 2025

Recenzja Walnut Grove DC „Deeper”

 

Walnut Grove DC

„Deeper”

Autoproduction Asso District Prod 2025

 


Znacie tą francuską kapelę? Bo ja pierwszy raz na nich wpadłem, a istnieją już od 2010 roku. Grają we czwórkę, ale jak! Stoner metal w ich wykonaniu to jest gratka! To żywa muzyka łącząca w sobie brudny rock’n’roll i tradycyjny „złom” z lat siedemdziesiątych. Dynamika, przester gitar, zapiaszczony bas i dudniące beczki to klasyczna naparzanka, przy której nie da się nie wcisnąć pedału gazu w podłogę, jadąc samochodem przy dźwiękach tej płyty. Przy tych melodiach, bujających riffach i rozkosznie gniotącej sekcji rytmicznej chce się pędzić bez końca. To potężny wybuch energii, który swą agogiką i chwytliwością jest ogromnie zaraźliwy. Włączając te siedem kawałków, z których składa się „Deeper”, podpisujecie cyrograf z Diabłem. Wciągnie on Was głęboko w te uzależniające swą psychodelią i bluesowym vibem tony, których będziecie musieli słuchać już zawsze. Chropowaty metal, surowy i obdarty z wszelkich ozdobników. Ma ochotę na imprezkę w dusznym lokalu, w oparach wódki i papierosowego dymu, aby poswawolić w anarchistycznym stylu. Emocjonalnie i w szorstki sposób zagrany, mocno kojarzy się z dokonaniami Lemmy’ego i jego kumpli. Walnut Grove DC według mnie to taki trochę współczesny Motörhead, tyle że na sterydach. Odpowiednio flejtuchowaty, zagęszczony, dociążony i zbrutalizowany doomowatym brzmieniem wraz z fantastycznym śpiewem wokalisty, który niby na odpierdol wypluwa z siebie słowa, robi niezły rozpierdol, ale także w spokojne rytmy również potrafi zawędrować i pokołysać ciężkimi harmoniami. To chyba już trzeci album tej czwórki francuzów, który swym tradycyjnym brzmieniem, klasycznymi aranżacjami smaga po plecach i wali po łbie. Stary dobry rock w metalowej odsłonie, o organicznej barwie i zapodany z buta. Bez zbędnych udziwnień i niebywale naturalny. Yeah! Pić whisky, palić trawę i gaz do dechy! Świetny krążek, który z pewnością zadowoli niejednego stoner’owego maniaka. Polecam, bo słuchanie takiej muzy to super przyjemność.

shub niggurath




Recenzja Mental Funeral „Demo MMXXV”

 

Mental Funeral

„Demo MMXXV”

Independent 2025

Wiadomo z czym kojarzy się “Mental Funeral”. Jeśli jednak zasugerujecie się tym, co mi przyszło na myśl w pierwszej chwili, to się srogo zdziwicie. Poznaniacy nie mają bowiem wiele wspólnego z autorami klasycznego albumu. Ich demo, które to wydane zostało chwilę temu w formie taśmy (i z tego co wiem, wyprzedało się na pniu w przeciągu kilku dni), zawiera trzy kompozycje zamykające się w dwudziestu czterech minutach.  Jeżeli zastanawiacie się, z czym zatem mamy tutaj do czynienia, to podpowiem – spójrzcie na logo. Mówi ono całkiem sporo, zwłaszcza jeśli zwrócimy uwagę na gęstą, ściekającą z zagmatwanych liter flegmę. To demo to, mówiąc kolokwialnie, faktycznie „samo gęste”. I to gęste (słowo to powtarzam po raz trzeci celowo) po całości. Mental Funeral grzebią w gatunku, który na naszym rodzimym poletku nie jest zbytnio kultywowany. Przynajmniej nie masowo. No to do brzegu. Te trzy kawałki to tłusty jak lokomotywa z wiersza Tuwima sludge / doom metal. Ociężały tak cholernie, że choćby przyszło tysiąc atletów, to ten tankowiec wypełniony po brzegi szlamem i tak by zatonął. „Demo MMXXV” to zawiesina riffów w klimacie Winter czy Thergothon, z bardzo mocnym sludge’owym podkuciem. Wizja narkotycznych oparów idealnie miesza się tutaj z potężnym, niczym uderzenie kafarem w twarz, doom metalowym ciosem gatunku wagi ciężkiej. Niewiele w tych piosenkach melodii do zanucenia. Już prędzej do odpłynięcia w inny wymiar, niczym po zażyciu środków odurzających, tudzież pobujania się w transowym rytmie. Nie znaczy to, że melodii w tych dźwiękach w ogóle nie ma. Owszem, ona jest, jednak przypomina coś na kształt BBF’ki przyprowadzonej na wieczór kawalerski uwielbiającego „wieszaki” przyszłego pana młodego. Piosenki Mental Funeral są jak walec, miażdżący bezlitośnie nasz umysł i robiący z niego papkę. A towarzyszący im grobowy growl jeszcze bardziej wciąga słuchacza pod powierzchnię, gdzie brakuje tlenu i robi się ciemno przed oczami. Bardzo dawno już nie słyszałem tak dobrego slugde doom metalu (choć tak po prawdzie chwilami bliżej tym nagraniom do funeral doom) wyplutego przez rodzimą scenę. Na pewno mogę stwierdzić, że Mental Funeral to ścisły top jeśli chodzi o tego typu zamulanie. Świetne demo, dające uzasadnione nadziej na coś jeszcze większego, co może nadejść w najbliższej przyszłości. I mam dziwną pewność, że tym razem się nie mylę.

- jesusatan




Recenzja Phrenelith „Ashen Womb”

 

Phrenelith

„Ashen Womb”

Dark Descend Records (2025)

 


Ależ Ci Duńczycy z Phrenelith mnie wkurwiają. Dwie płyty na koncie, każda inna, obie dobre, ale jakby zupełnie inne zespoły je nagrywały. Dlatego też nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po najnowszej propozycji Skandynawów. „Ashen Womb” zaskakuje słuchacza po raz kolejny, bo ponownie mamy do czynienia z materiałem, który śmiało mógłby być sygnowany jeszcze innym logiem niż Phrenelith. Jedynym wspólnym mianownikiem z poprzednim albumem jest spory blackmetalowy pierwiastek, ale to tyle z podobieństw. Panowie postanowili powrócić na deathmetalowe poletko, obierając przy tym zupełnie inny kierunek niż to miało miejsce na  „Desolate Endscape”. Mięsiste riffowanie i miażdżące zwolnienia z debiutu są tutaj praktycznie nieobecne. Zamiast tego słuchacz dostaje gar smoły który stopniowo leje się z głośników, pojawiają się apokaliptyczne, zakrzywione, monumentalne riffy na modłę tych granych przez Roberta Vignę. Immolation wydaje się być tutaj główną inspiracją, ale muzycy Phrenelith robią to po swojemu – jest mniej masywnie, mniej monumentalnie, mniej technicznie – tym razem warsztat instrumentalny stanowi tutaj odległe tło ustępując miejsca ogólnemu budowaniu klimatu, atmosfery zła i niepokoju.  „Ashen Womb” pomimo intensywności i gęstości zdaje się być albumem nadzwyczaj eterycznym, wręcz rozwodnionym w swojej immolationowości, ale przy tym zaskakująco skutecznym. Można odnieść wrażenie, że pojedynczym elementom czasem brakuje pomysłowości, jakości, pomysłu, siły rażenia, ale jednak posklejane w całość tworzą zaskakująco intrygującą historię, deathblackowy (bo jednak jest to album bardziej death niż blackmetalowy pejzaż upadku, beznadziei, nieuchronności czegoś negatywnego. Całość jest zadziwiająco monolityczna i trudno w tym przypadku mi wskazać momenty lub fragmenty, które są lepsze bądź gorsze. Niżej podpisanemu brakuje trochę w „Ashen Womb” mięska, zwolnień, zwrotów, punktów zaczepienia, które prowadziłyby tą narrację na jakieś nowe tory, łamały pewną monotonię i jednorodność tych kompozycji. Owszem, pojawiają się jakieś klawisze, czy spokojniejsze fragmenty, ale w moim odczuciu nie wnoszą one zbyt wiele do tych kawałków. Nie zmienia to faktu, że Phrenelith po raz trzeci nagrał album dobry i godny uwagi, choć – w moim odczuciu – chyba najsłabszy z dotychczasowych.

 

                                                                                                                                             Harlequin




sobota, 25 stycznia 2025

Recenzja Enema Shower „SEXcenti SEXaginta SEX”

 

Enema Shower

„SEXcenti SEXaginta SEX”

Necroeucharist Productions 2025

Dzień dobry państwu. Dziś chciałbym zaprezentować szanownemu gronu zespół ze Słowacji, który to właśnie wydaje drugą płytę nakładem Necroeucharist Productions. Trzech tworzących rzeczony twór osobników to zapewne mili sąsiedzi, dobrzy mężowie, poczciwi ludzie, co to muchy by nie skrzywdzili. Mają jednak, wbrew pozorom, swoje mroczne tajemnice. Otóż kiedy nikt nie widzi, schodzą do piwnicy i fantazjują sobie muzycznie o szatanie i zdziczałej kopulacji. Przebierają się przy tym w lateksowe maski, siateczkowe żonobijki, pasy z nabojami, takie tam bajery udowadniające, że normalni to oni jednak nie są. Teorię tę potwierdzają dodatkowo teksty do tworzonych przez nich dźwięków. Zerknijcie jedynie na tytuły. „Nuclear Satansex 666”, „Anal Funeral”, „Sex Sex Sex”, „Cum Upon the Altar”,  “Spermafrost” albo “This Empty Life Without Sasha Grey”. Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, to mamy tu do czynienia z goregrindem. Finezji w tym zatem niewiele, jako iż gatunek ten dość silnie ograniczony jest przez swoje ramy, a tych Słowacy raczej nie przekraczają. Zatem „SEXcenti SEXtigama SEX” to wydawnictwo na którym usłyszycie szaleńcze blasty, często podbijające rytm do banalnego riffowania, w niektórych partiach mocno szarpanego do pomachania łbem, gdzie indziej rozpędzonego na oślep do Napalmowych prędkości.  Żeby było tradycyjnie, wstęp do niektórych, krótkich, bo rzadko przekraczających trzy minuty kompozycji, stanowi jakieś intro w postaci filmowych sampli czy innych zboczonych efektów. Wokale też nie stanowią jakiegokolwiek novum. Pan Necro rzyga intensywnie i kompletnie nieczytelnie, a jedynie co da się z tekstu wyłapać, to „six six six”, tudzież „sex sex sex”, czyli generalnie wszystko się zgadza. Całość trwa trochę ponad pół godziny, co jest dawką wystarczającą, by po wybrzmieniu ostatniego dźwięku odejść od odtwarzacza z lekka odmienionym, czytaj: skrzywionym mentalnie. Drugi album Enema Shower to niezdrowa dawka perwersyjnego, satanistycznego wpierdolu. Dla miłośników wczesnego Haemorrhage, Gut, Gutalax czy Cock and Ball Torture będzie to pozycja do obowiązkowego sprawdzenia. Ci, którzy w gatunku nie gustują, przy „SEXcenti SEXtigama SEX” swojego zdania bynajmniej nie zmienią. Dziękuję państwu za uwagę.

- jesusatan


https://necroeucharistproductions.bandcamp.com/album/sexcenti-sexaginta-sex