środa, 3 grudnia 2025

Recenzja Epitome „Goodbye My ROT”

 

Epitome

„Goodbye My ROT”

Deformeating Prod. 2025

Tak się akurat trafiło, że siedziałem na kanapie, i zastanawiałem się, co by sobie tutaj zapierdolić, żeby było krótko, mocno, i treściwie. I dosłownie chwilę później zapukał listonosz (oczywiście dwa razy), i dostarczył mi najnowsze wydawnictwo z Deformeating Productions, w postaci szóstego krążka Epitome. Zespół ten, co prawda, zawsze stał u mnie gdzieś tam na uboczu, nawet jeśli z ich dyskografią jestem na bieżąco. Chodzi mi o to, że taką moją małą tradycją, bynajmniej nie celową, było odsłuchanie każdej ich kolejnej płyty raz, może dwa, i puszczenie jej na boczny tor, na zasadzie, że może kiedyś wrócę. „Goodbye My ROT” (oczywiście z tradycyjnie podkreślonym gniciem w tytule) kręci się u mnie w chwili obecnej już po raz ósmy, i za cholerę nie mogę się od tych piosenek oderwać. Nie dlatego, że nagle chłopaki odkryli po raz dwunasty Amerykę. Na tej płycie, tak na dobrą sprawę, nie ma nic, czego byśmy w ich wykonaniu nie słyszeli na poprzednich wydawnictwach. Jest to w bardzo prostej linii kontynuacja stylu, z którym brygada ta związana jest od zarania twórczości. Tutaj nie ma litości, tutaj jest totalny grindowy wpierdol. Przez pół godziny jedziemy niemal bez przerwy w tempach, jeśli nie blastujących, to przynajmniej bardzo szybkich. Owszem, często na oklepanych tematach, z typową dla lekko deathującego odłamu gatunku rytmiką, i mocno już wyeksploatowanymi patentami, ale mimo to zabawy ta płyta sprawia co nie miara. Ta banalnie prosto napierdalająca perkusja, te linie gitarowe, raz rozszalałe, pędzące na oślep, by za chwilę zaserwować bardziej chwytliwy, skłaniający do pomachania łbem riff (a takich na tym krążku bynajmniej nie brakuje), te wściekłe wokale, przy których aż się chce wspólnie podrzeć mordę, no i wisienka na torcie… saksofonowe wstawki, które to co prawda pojawiły się u Epitome wcześniej, ale było to lata świetlne temu.  Jest ich może niewiele, ale to dobrze, bo, po pierwsze, nie sprawiają wrażenia wciskanych na siłę, a po drugie, jak już się na chwilę pojawią to robią naprawdę schizofreniczny klimat. Jest tu też kapka humoru w postaci zakończenia otwierającego album „ROT”. A że całość, jak na standardy gatunku, brzmi legancko, to słucha się tego półgodzinnego nakurwu praktycznie na jednym wdechu. Nawet nie muszę się zbyt długo zastanawiać, by stwierdzić, że od dziś moim ulubionym krążkiem Epitome jest właśnie „Goodbye My ROT”. To chyba najbardziej dojrzały, i najbardziej kompletny materiał od Rzeszowian. Zdecydowanie polecam.

- jesusatan




Recenzja Bezdan „Upon the Altar”

 

Bezdan

„Upon the Altar”

I Hate Records 2025

Bezdan jest kapelą z Chorwacji, gdzie powstała w 2012 roku. Od tamtej pory trochę już nagrali, bo wypuścili demosa, epkę, kompilację i dwa single w wersji kasetowej. Pod koniec listopada ukazał się ich debiutancki album, który kopie nieźle w zadek. Jeśli lubicie stare, dobre lata osiemdziesiąte i wczesne nagrania takich ekip jak Sepultura, Slayer, Bulldozerczy też ówczesną szkołę niemiecką oraz raczkujący Death i Possessed, to „Upon the Altar” jest dla was. Panowie napierdalają fuzję black, thrash i death metalu, w której granice między tymi gatunkami zostały całkowicie zatarte, co generuje mocno chłoszczącą muzę z odpowiednim klimatem i ciężkością. Generalnie nic czego starzy wyjadacze już kiedyś słyszeli od tej płyty nie dostaniecie, ale i tak mocno ona daje radę, bo tempo, ostrość riffów, idealny palm muting oraz solówki poniewierają dotkliwie. Do tego trzeba dodać łomoczącą jak karabin maszynowy sekcję niskotonową i szorstkie wokalizy wraz ze strzelistymi falsetami à la Tom Araya, i gotowe. To klasyczne rzępolenie z diabłem na gitarach, które nie znosi sprzeciwu i bezceremonialnie wbija swe pazury, i kły w odbiorcę. Od samego początku trzyma zawzięcie i nie puszcza do końca. Surowa i bezkompromisowa muza, która doskonale łączy w sobie początki death metalowego brzmienia z energią i zacięciem thrash metalowych produkcji, a bonusowa posypka o satanicznych konotacjach tylko podkręca jej agresję i zsyła złowrogą atmosferę. Atmosferę, z której sączy się zapach siarki i gęstych kadzideł. Z każdego akordu bije bunt, okultyzm i chęć spuszczenia wpierdolu, a to tej czwórce Chorwatów wychodzi idealnie, ponieważ za pośrednictwem tego materiału, bezustannie przyjmujemy na twarz ciosy, które złożone są ze zgrzytliwych zagrywek, frontalnych ataków i spazmatycznych solówek. Bezdan jedzie bezkompromisowo do przodu i tnie jak brzytwa, zostawiając po sobie głębokie rany, które jeszcze zostały posypane solą. Oj blizny będą po „Upon the Altar” okropne. Konkretna, naturalna i prosta muzyka, która zawiera także świadectwo o umiejętnościach jej twórców. W tym metalu jest sto procent metalu. Stop jest najwyższej próby, więc sięgajcie po ten krążek, no chyba, że nie macie już miejsca na sznyty.

shub niggurath




wtorek, 2 grudnia 2025

Recenzja Funeral Vomit „Upheaval of Necromancy”

 

Funeral Vomit

„Upheaval of Necromancy”

Xtreem Music 2025

Funeral Vomit to dość świeża załoga na scenie, bowiem panowie istnieją zaledwie pięć lat. Piszę „zaledwie”, bo jak na tak krótki okres zdążyli naprodukować już demo, dwa splity, EP-kę i dwa pełniaki, z których to ten ostatni właśnie zakłóca mi domowy mir. Mimo iż panowie pochodzą z Ameryki Południowej, ich twórczość zdecydowanie bardziej zakorzeniona jest w kontynencie północnym, a słuchając „Upheaval of Necromancy”, pierwszymi nazwami które wam przyjdą na myśl będą zapewne Mortician, Impetigo czy Necrophagia. Death metal w wykonaniu tych panów jest bowiem niesamowicie brudny i ociekający łojem. Nie sposób nie zwrócić uwagi na samo brzmienie. Gitary, a przede wszystkim bas, nastrojone są tutaj zdecydowanie poniżej średniej gatunkowej, przed co odór grobowej stęchlizny wali po nozdrzach od pierwszej nutki następującego po „wprowadzaczu” numeru tytułowego. Ma się wrażenie, jakby Funeral Vomit byli muzycznym uosobieniem drogowego walca, tudzież buldożera, a to dlatego, iż muzycy niezbyt się spieszą. Zdecydowanie częściej gniotą powoli, co najwyżej z tempie średnim, sprawiając, iż dudniące dźwięki zalewają nas ze wszystkich stron, niczym rzucana na zakopywaną trumnę czarna ziemia. Melodii w tym niewiele, a na pewno dość ciężko sobie te piosenki zanucić. Już prędzej zabulgotać, choć tak zaflegmioną barwę głosu jak (nomen omen) O. Vomit nie każdy będzie w stanie z siebie wykrzesać. Nie licząc wspomnianego introsa, oraz interludium i outro, kompozycji znajdziemy na krążku siedem, i zamykają się one w trzydziestu dwóch minutach. Są one trochę schematyczne, albo, jeśli spojrzeć z drugiej strony, konsekwentne w rozpowszechnianiu gnilnego klimatu. Wywijasów tu nie ma, jest za to proste, miarowe parcie przed siebie, bez oglądania się na boki, byle z łopatą na cmentarz. Plus kilka filmowych sampli, co by było podług starego przepisu. Jeśli gustujecie w wymienionych wcześniej zespołach, albo ogólnie w niezbyt finezyjnym, za to ciężkim niczym okręt wojenny śmierć metalu, to po te nagrania możecie sięgać w ciemno. Może nie przewartościują wam systemu, ale na pewno będą stanowić sowitą pożywkę dla waszych popapranych umysłów.

- jesusatan




Recenzja Ophidian Memory „Seraphim”

 

Ophidian Memory

„Seraphim”

Independent 2025

Ophidian Memory to solowy projekt Blake’a Lamourex, który mieszka sobie w stanie Iowa. Amerykanin ma już na koncie trzy płyty, a obecnie wydaje czwartą, którą jest „Seraphim”. To album koncepcyjny, który opowiada kolejną historię z wymyślonego przez tego muzyka świata o nazwie „Existence”. Nie mam pojęcia o czym była gadka na poprzednich wydawnictwach, ale ten krążek snuje bajkę o wojnie między ludźmi i Serafinami. Swoją gawędę Blake ubiera w death metalowe nuty, w które wrzuca pełną garść przypraw o takich nazwach jak metalcore, thrash i progresja. Co z tego wychodzi? Ano laboratoryjna muzyka, w której wszystko się zgadza co do śrubeczki. Po brzegi wypełniona zmianami rytmu, prędkości oraz sposobów na kostkowanie. Amerykanin sieje gęsto, co róż przechodząc z jednego riffu w drugi, gniotąc, rozrywając i zsyłając posępną atmosferyczność. Pomijając agresywność i klimatyczność tego materiału, zadziwiającym jest fakt, ile ten facet potrafi upchnąć do każdego z utworów. Wściekłe blasty kotłują się z rwanymi tremolo, ciężkimi chwilami z palm mutingiem, piskliwymi zagrywkami, technicznymi zawijasami i solówkami. Do tego dochodzą jeszcze nastrojowe przerywniki, które wygrywane są na czystych strunach oraz tu i ówdzie klawiszowe tła. Wraz z szorstkimi wokalami i mięsistą sekcją rytmiczną, ten atak na zmysły wydaje się dość potężny i totalnie zróżnicowany, co potęguje to, że Ophidian Memory nawet na chwilę nie spuszcza z tonu. Gość nakurwia bez przerwy, aż chwilami brakuje tchu, częstując z rozmachem swymi umiejętnościami i zmysłem kompozytorskim. Tutaj nie ma przerwy na oddech, no chyba, że Blake zdecyduje się zwolnić i wpuścić trochę ambientowych i gotyckich rytmów, ale to tylko kilka sekund, aby podkreślić sens opowieści, którą chce przekazać. Impulsywna i pełna energii muzyka, która również posiada upiorną aurę. Jak dla mnie zbyt czyściutka i wymuskana w studiu, a poza tym nic specjalnie odkrywczego nie proponuje. Niemniej jednak siłę wyrazu posiada i podobać się może. Fanom soczystego, współczesnego death metalu polecam. Nudy nie będzie.

shub niggurath




Recenzja Burning Death „Burning Death”

 

Burning Death

„Burning Death”

Caligari Rec. 2025

Z Nashville, w stanie Tennesee, uderza trio weteranów tamtejszej sceny, kryjące się tutaj pod nazwą Burning Death. Twór ten został powołany do życia w roku dwudziestym pierwszym by eksplorować meandry staroszkolnego thrash metalu lat osiemdziesiątych. To, że panowie scenę z tamtych lat, zwłaszcza tą teutońską, mają w małym paluszku, słychać w zasadzie od pierwszej nutki. I bynajmniej nie starają się jej redefiniować, tylko jadą z ogniem w stylu, który wykreowały takie bandy chuja jak Desaster, wczesny Kreator, ale także Slayer z najlepszych lat. Debiutancki krążek Amerykanów, zatytułowany po prostu „Burning Death”, to prawie równie pół godziny jazdy pełnej siarczystych riffów, ostrych jak brzytwa melodii, i gotującego się, niemal kipiącego wkurwu, którym to zazwyczaj charakteryzują się zespoły znacznie młodsze, a którym zionęła scena thrashowa czterdzieści lat temu. Tutaj nie ma żadnego udawania kogoś, kim się nie jest, żadnych nędznych podróbek czy uśmiechów w kierunku szerszej publiczności. Ta muzyka brzmi ze wszech miar szczerze i kopie dupsko aż trzeszczą kości. Każdy, dosłownie każdy numer na tej płycie to eksplozja buntu, środkowy palec wyciągnięty w kierunku współczesnej sceny, oraz, przede wszystkim, wielki hołd dla klasyków gatunku. Panowie nawet nie starają się maskować swoich inspiracji w jakikolwiek sposób, lecz jednocześnie ich rajdu po dawno wydeptanej ścieżce słucha się z niezaprzeczalną przyjemnością i zaciśniętą, wzniesioną w górę pięścią. Nie da się rozkładać tego wydawnictwa na czynniki pierwsze, bowiem nie ma na nim ani nic, czego byśmy przez lata nie słyszeli. Nie ma też najmniejszych wzlotów i upadków. „Burning Death” to monolit, niesamowicie równy, mogący ze spokojem leżeć na najwyższej półce wśród dzisiejszych kontynuatorów oldskulowego grania. Porażające riffy, ostre, chropowate wokale, świetne, organiczne brzmienie, a do tego bardzo wymowna okładka. Czy można chcieć czegoś więcej? Nie wydaje mnie się. Ja tą płytę łykam jednym haustem tylko po to, by wciągnąć następny kiedy tylko wybrzmi ostatni takt zamykającego całość „Final Sacrament”. Wyśmienity materiał!

- jesusatan




Recenzja Nattradio „The Longest Night”

 

Nattradio

„The Longest Night”

Darkness Shall Rise Productions 2025

Wiem, że wielu fanów metalu lubi płyty późnej Katatonii więc skrobnę parę słów o Nattradio, który jest szwedzkim projektem dwóch gości, grających niegdyś w Disgrace, ale nie w tym od demosa „The Last Sign of Existence”, lecz w tym drugim, który nagrał „Land of Mercy”. Wtedy panowie grali death-thrash, a teraz rzeźbią w delikatnej materii, która zalewa melancholią. Nic w sumie dziwnego, bo album ten, drugi w ich dorobku, opowiada o samotnym, nocnym życiu. W wyniku przemyśleń jak i zapewne doświadczeń tych Szwedów, powstała płyta, której dźwięki obrazują ponurość tej mrocznej pory doby jaki i uczucia z nią związane, czyli poczucie izolacji i wszelkich emocji, pojawiających się podczas samotnych, bezsennych nocy. Muzyka Nattradio to fuzja gotyckiego metalu, rocka, darkwave i ambientu. Wymuskane akordy mieszają się na „The Longest Night” z mocniejszymi riffami oraz elementami zapożyczonymi z post-punka, zatem trochę elektroniki również tutaj usłyszycie. To spokojna muzyka, która okresowo częstuje mocniejszym uderzeniem, ale nie bójcie się, od ciosów tej kapeli się nie przewrócicie, ewentualnie poza depresją grozi wam jedynie drzemka. To nastrojowa, wręcz kontemplacyjna gędźba, która zsyła pokaźne pokłady introspektywnych klimatów, zmuszających do refleksji nad życiem i takich tam tematów. Album ten przez cały czas swego trwania otula delikatną kołderką, dzięki której czujemy się bezpieczni i nerwowo ukojeni, zatem jeśli napiszę, że „The Longest Night”, to taki muzyczny odpowiednik benzodiazepiny, to chyba nie będzie z mojej strony nadużyciem. Lekka muzyka, która płynie spokojnie, niemalże zawiesiście jak nocne godziny, co podbijają aksamitne wokalizy. Tylko dla fanów, bo wpierdolu tu nie będzie. Jedynie ciepły kocyk i kołysanki.

shub niggurath




niedziela, 30 listopada 2025

Recenzja Nuclear Cult “A Beautiful Day... to Go Fuck Yourself”

 

Nuclear Cult

“A Beautiful Day... to Go Fuck Yourself”

Armageddon Label 2025

Ja pierdolę, siedemdziesiąt trzy kawałki w niespełna trzydzieści siedem minut... Żaden z nich nie przekracza stu dwudziestu sekund, a zbliżające się czasowo do tego limitu można policzyć na palcach jednej ręki. Stolarza.  Nuclear Cult grają… no jasne, że dzicz. Bo tak najprościej można określić to co się na tej płycie dzieje. Płycie, która mówiąc nawiasem jest wznowieniem, i jednocześnie kompilacją, bowiem poza debiutanckim albumem zawiera także, w formie bonusu, wszystkie sesje EP-ek i demówki. Stąd wspomniane siedemdziesiąt trzy kompozycje. Kurwa, kompozycje to zbyt wielkie słowo w tym przypadku, bo kto w gatunku siedzi, doskonale wie, jak czasami te grindcore’owe wybuchy wyglądają. Jak byś wpuścił szympansy do sklepu muzycznego. Oczywiście nie twierdzę, że twórczość Berlińczyków to bezcelowy chaos, choć schematyczności tych „piosenkom”, jak i zresztą całemu gatunkowi, zaprzeczyć się nie da. Na szczęście (!) Nuclear Cult wspomniany grind przeplatają w swoich utworach, zresztą w niemal równomiernych proporcjach, z hard corem i punkiem. Stąd też niejednokrotnie palną nas w łeb skocznym, chwytliwym akordem czy motywem do pogibania (acz w mocno podkręconym tempie). A i jakaś solóweczka się znajdzie tu i tam, i jakiś thrashowy riff, jeśli silnie nadstawimy ucha. W wyniku takiej mutacji powstał niezwykle energiczny crossoverowy rozpierdalator. O dziwo, przetrwałem całe to wydawnictwo od początku do końca bez ziewania, po czym jeszcze zażyczyłem sobie dokładkę, a biorąc pod uwagę, iż maniakiem tego typu łupania nie jestem, świadczy to niezaprzeczalnie o jednym. Że Niemcy w tym co robią są po prostu dobrzy. Nie będę się zatem dalej rozpisywał, bo tak naprawdę to chyba wszystko już wiadomo, i każdy, kto zainteresowany, po to wydawnictwo sięgnie. Antagoniści hałasu mogą natomiast trzymać się z daleka.

- jesusatan




Recenzja Hyver „Shaâtaunoâr”

 

Hyver

„Shaâtaunoâr”

Antiq 2025

Hyver to solowy projekt pewnego Francuza, który właśnie wydał swoją trzecią płytę. Cóż, facet gra tak jak wygląda na zdjęciu dołączonym do tego materiału, czyli radosny i bajkowy black metal. Jest on oparty o drugofalowe wzorce, lecz oprócz zwyczajowych tremolo charakteryzuje się niebywale przaśną i naiwną melodyką, która przypomina bale na średniowiecznych zamkach bądź beztroskie pląsy gawiedzi na ówczesnych odpustach. Akordy płyną w średnich i dość szybkich tempach, sypiąc, mieniącym się różnymi kolorami szronem, a wtórują im dźwięczne bębny i syntezatory, które zapewniły tutaj folklorystyczny pierwiastek, dopełniając ten baśniowy klimat. Klimat, który podczas odsłuchu „Shaâtaunoâr” wyciekał mi z uszu i nosa, ponieważ jego natężenie jest tak silne, że przedawkować go, to jak amen w pacierzu. Na domiar złego, Hyver pomiędzy „diabelskie” utwory wplata kompozycje dungeon synth, które w sumie szczęśliwie przerywają tęczowy blizzard, ale też mają pewne znaczenie, gdyż album ten ma zabrać słuchacza do przedziwnego zamczyska i to odbiorca ma zdecydować, którą drogą chce podążać, aby wydostać się z jego ponurych murów. Ja, osobiście nie chcę nigdy ponownie do niego trafić, choć dla mnie ucieczka z jego podwojów była dość prosta, bowiem wystarczyło wyłączyć odtwarzacz. Jeśli lubicie „poetyczny black metal” o epickich chwytliwościach, to nie pozostaje wam nic innego jak ubrać się w szaty i kapelusz à la Gandalf, a na stopy wdziać ciżmy, i udać się do pobliskiego distro, aby nabyć to wydawnictwo. Szesnaście kawałków, trwających blisko godzinę z pewnością przeniesie was do świata entuzjastycznie zagranego, „black metalu” w stylu fantasy. Dla mnie totalny absurd.

shub niggurath




 

Recenzja Wounded In Forest „Antihuman Artist”

 

Wounded In Forest

„Antihuman Artist”

Inverse Rec. 2025

Tak się zastanawiam, czy aby nazwa tej kapeli nie nawiązuje czasem do polskich myśliwych, którzy to w borach i lasach nie potrafią odróżnić dzika od człowieka, i coraz częściej strzelają do siebie nawzajem. No dobra, ale żarty na bok, bo i śmiać się tu nie ma z czego. Wounded In Forest to Finowie, którzy jeszcze do niedawna działali pod nazwą A Lie Nation, tworząc tam raczej kiepskiej jakości melodyjny black metal. Przyszedł jednak, widać, czas na metamorfozę, i pod nowym szyldem panowie wzięli się za metal śmierci. No cóż, metamorfoza metamorfozą, szkoda tylko, że nie poszła za tym zmiana jakość. Wounded In Forest jest bowiem pod względem poziomu równie mizernym zespołem, co jego poprzednie wcielenie. Napisać „nijakość” to tyle, co nie napisać nic. Na „Antihuman Artist”, wydawnictwie krótkim, bowiem nie przekraczającym dwudziestu trzech minut, usłyszycie toporny, grany jakby na siłę death metal, tak nudny i bezpłciowy, że drugie okrążenie z tymi nagraniami może już solidnie zmęczyć. Nie jest to granie monotonne, bynajmniej. Panowie tempo zmieniają nawet dość często, jednak bez różnicy, czy mielą powoli, czy przyspieszają, chwilami zahaczając nawet o zrywy death grindowe, to tak naprawdę nie ma tu na czym ucha zawiesić. Wszystkie riffy, nawet te najbardziej pokombinowane (choć chyba dla samego kombinowania), są po prostu słabe. Jednym uchem wpadają, by zaraz wylecieć drugim, niewiele pozostawiając w głowie. Dodatkowym mankamentem tych piosenek jest wrażenie, jakby zostały na szybko poskładane z pomysłów, które akurat tu i teraz wpadły muzykom do głowy. Mówiąc wprost, nie zawsze wszystko się tu klei i do siebie pasuje. Do tego mamy jeszcze dialog na dwa głosy, i o ile ten głębszy growl jeszcze jakoś się broni (acz na trójkę z minusem), to już wrzaski o wyższej tonacji są niesamowicie irytujące i pasują do całości niczym pięść do nosa. Gdybym miał porównać twórczość Wounded In Forest do któregokolwiek z klasyków, to… naprawdę nic mi nie przychodzi do głowy. I nie jest to w tym konkretnym przypadku żadna zaleta, a jedynie potwierdzenie, iż muzyka Finów jest nijaka i przypisanie jej konkretnych inspiracji byłoby sporym nadużyciem. Nie wiem, może niech lepiej chłopaki spróbują jakiejś innej profesji, albo jak już muszą grać, bo ich rozpiera, to niech sobie grają w garażu, bo wychodzenie do ludzi taką twórczością to małe nieporozumienie. Beznadzieja.

- jesusatan




Recenzja House By The Cemetery „Disturbing the Cenotaph”

 

House By The Cemetery

„Disturbing the Cenotaph”

Pulverised Records 2025

To już trzecia płyta tej „supergrupy”, założonej przez byłego wokalistę Monstrosity, Mike’a Hrubovcak’a. Idąc prosto obraną ścieżką, House By The Cemetary ponownie zaatakował death metalem inspirowanym horrorami, który płynie równo przez cały czas trwania tej trzydziestominutowej produkcji. Dziewięć, krótkich strzałów o soczystej treści, która może niczego nowego nie wnosi, ale za to robi całkiem dobrze za pomocą dawno sprawdzonych wzorców. Energiczne riffy, stonowane blasty i przepyszne zwolnienia, które doprawione zostały świetnie wkręcającymi się tremolo. Wszystko perfekcyjnie zaaranżowane, zapodaje zmiany tempa, przejścia z jednej formy kostkowania w drugą w towarzystwie dobrze naoliwionej sekcji rytmicznej i fenomenalnych growli. Słuchając „Disturbing the Cenotaph” niewątpliwie nie można się nudzić, bo panowie dbają o różnorodność akordów jak i ich mocy, która nieustannie się waha, fundując niezły, dźwiękowy rollercoaster. Muza od House By The Cemetary wchodzi gładko, ponieważ pomimo właściwej ciężkości posiada także pewną lekkość. Podobnie jak w szwedzkim death metalu, niesie ze sobą mroczne chwytliwości, które idą w parze z wygrywanymi d-beatami i agresywniejszymi riffami w stylu amerykańskim. Ciekawa i zarazem prosta fuzja tych dwóch ujęć zapewnia dobrą zabawę podczas obcowania z tym materiałem, pomimo że to już wszystko kiedyś było i nikt tutaj koła na nowo nie odkrywa. Intensywny decior, który szybko przelatuje i przez łatwo wpadające w ucho rytmy, powoduje, że chcemy włączyć go od nowa. Dobitny w wyrazie i czysto zarejestrowany, lecz nie cuchnący laboratorium, ale dzięki temu niosący trupi swąd i niepokój. Krwisty i klimatyczny w oldskulowym stylu.

shub niggurath




piątek, 28 listopada 2025

Recenzja Now I've Done It “An Ill Guest”

 

Now I've Done It

“An Ill Guest”

Independent 2025

Tej płyty chciałem posłuchać już od dobrego miesiąca, ale jakoś nie potrafiłem znaleźć czasu. Że się wykręcam? Nie. Bo, po pierwsze, już okładka sugeruje, że jest to coś niecodziennego. Dwa – nazwa, kompletnie niemetalowa, sugerująca awangardowe podejście do tematu. I trzy – płyta ta trwa ponad pięćdziesiąt minut, a biorąc pod uwagę punkty wcześniejsze, do takich rzeczy nie siada się w przeciągu. Na rzeczy dziwne trzeba mieć, tak zwany, dzień. Kiedy on w końcu nadszedł, i zatopiłem się w debiutancki album Amerykanów, to bardzo długo z niego nie wypłynąłem. Wszelkie moje podejrzenia, domysły, czy oczekiwania spełniły się co do joty. Faktycznie „An Ill Guest” jest krążkiem… popierdolonym. Czymś, co, nawet jeśli chciałbym porównać do jakichś klasycznych w temacie zespołów, to bezpośrednio bym nie potrafił. Wyobraźcie sobie mieszankę Ved Buens Ende, Cradle of Filth (głównie w temacie teatralności) i niektórych dokonań Devina Townsenda. Dorzućcie do tego elementy jazzowe, trochę „komedii” rodem z wesołego miasteczka, czy też nawet czegoś na kształt Flamenco, albo popisów na pianinie. To, jeśli chodzi o muzykę, a wokale? Są zaśpiewy, mniej lub bardziej melodyjne, w przeróżnych tonacjach, są blackmetalowe wrzaski, nawet chwilami pojawiają się growle, a w tle gdzieniegdzie udzielają się chyba nawet niewiasty (choć pewności tu nie mam). Brzmi niestrawnie? Brzmi niezdrowo? To i nawet lepiej. Bo ten album bynajmniej nie jest przeznaczony dla twardogłowych ortodoksów. Im głębiej się wchodzi w ten dziwny „park rozrywki”, tym więcej zaskakujących rozwiązań znajdujemy. Niektóre mocno nadszarpujące psychikę, inne nieco zabawne. I tak się w sumie zastanawiam, czy muzycy tworzący Now I’ve done It to aby nie pensjonariusze jakiegoś zakładu zamkniętego, bo zdrowo myślący człowiek chyba by tego wszystkiego do kupy nie poskładał. Przecież to jest muzyka przypominająca obraz złożony z wciśniętych na siłę puzzli z przynajmniej pięciu różnych zestawów. Ale najlepsze, że z każdym kolejnym odsłuchem te wariacje wchodzą w głowę coraz głębiej, na tyle ryjąc mózg, iż zastanawiam się, czy aby jutro obudzę się takim samym człowiekiem jakim jestem dziś. Panowie z Pensylwanii mocno popłynęli, niemal jak chłopaki w „Kac Vegas”. Polecam ten krążek zwłaszcza tym, którzy mają poczucie humoru, lubią rzeczy pojebane, i czasem serwują sobie coś odmiennego na odtrutkę. Będą państwo zadowoleni.

- jesusatan




Recenzja Blood Red Throne „Siltskin”

 

Blood Red Throne

„Siltskin”

Soulseller Records 2025

Nic nowego na podstawie najnowszego albumu, tego od trzech dekad działającego kwintetu, napisać się nie da, bowiem Norwedzy cały czas i z uporem maniaka, rzeźbią w death metalowej materii, która oprócz dużej energii, posiada w sobie sporo technicznych zawijasów. Dwunasty krążek Blood Red Throne, to znów dziewięć numerów, które częstują mięsistymi riffami, miażdżącymi zwolnieniami oraz szalonymi blastami. W brutalne i klimatyczne struktury panowie wplatają mnóstwo przejść w powykręcane, wysokotonowe formy, które wiją się jak węże, bądź swym surrealistycznym wydźwiękiem potrafią trochę zamieszać w głowie. To energetyczna gędźba, która tym razem nieco spuszcza z tonu, ponieważ umieszczono tutaj więcej melodyjności niż na poprzednich albumach, lecz nie rozrzedza to za bardzo zwartości muzyki Norwegów, gdyż jej moc wyraźnie czuć na klatce piersiowej. Blood Red Throne poza silnymi i atmosferycznymi uderzeniami jak i chorobliwymi wykrętasami, siecze obustronnie zdecydowanym i rytmicznym kostkowaniem, które miejscami przechodzi w „rwane” tremolo o dość silnej inwazyjności. W połączeniu z głębokim growlem Sindre Wathne Johnsena, który posługuje się także szorstkimi wrzaskami na podobę Bentona, siłą rzeczy materiał ten przypomina nieco właśnie wydawnictwa Deicide. Gdyby nie upiorny klimat, sączący się z „Siltskin”, w którym z łatwością można odnaleźć skandynawskie konotacje można by śmiało pokusić się o określenie najnowszego krążka tej grupy o zrzynkę lub hołd dla ekipy z Florydy. Nie ma jednak o tym mowy, bo dużo tutaj północno-europejskiej lekkości, która objawia się poprzez charakterystyczne chwytliwości i atmosferyczne akordy. Płyta zarejestrowana czysto, tak że poszczególne sekcje są wyraźnie słyszalne, co powoduje, że maniak death metalu może w pełni rozkoszować się dźwiękiem każdego instrumentu. Poza tym u Blood Red Throne bez zmian, ale z werwą i typowością znaną z wcześniejszych produkcji.

shub niggurath




Recenzja Doomas „R'lyeh”

 

Doomas

„R'lyeh”

Gothoom Prod. 2023

Dziś coś kapkę starszego. Doomas pochodzą ze Słowacji, a swoje początku datują na niemal dwie dekady wstecz. Przez ten czas zdążyli dochrapać się trzech dużych albumów (plus demosa i EP-ki), z których ostatni właśnie mam na rozkładówce. Nie wiem jak brzmiały poprzednie płyty zespołu, więc skupię się jedynie na tym, co zawiera wspomniane wydawnictwo. Panowie zza naszej południowej granicy parają się graniem z gatunku death / doom, z dość sporym naciskiem na epitety „melodyjny” czy „klimatyczny”. Co prawda taki opis mnie samego niezbyt by zachęcił do sprawdzenia owych grajków, bo mam w swoim świecie muzycznym ważniejsze priorytety, ale czasem jakaś odskocznia się przydaje. Zwłaszcza, że jeśli przychodzą wam w tej chwili do głowy skojarzenia ze słodkimi melodiami, to są one nie do końca trafne. Bo owej melodii jest tu faktycznie sporo, tak samo jak i wszechobecnych klawiszy, które są, po prawdzie, chwilami zbyt nachalne. Ale! Podstawę muzyki Doomas stanowią klasycznie ciężkie harmonie, osobiście kojarzące mi się momentami z wczesnymi dokonaniami Septic Flesh, choć niekoniecznie aż tak mocno osadzone w duchu greckim. Może wynika to z faktu, iż wokal Petera bardzo mi swoją barwą przypomina Spirosa. I trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo silny punkt słowackiej układanki. Ponadto, klimat tych ośmiu, zamykających się w pięćdziesięciu czterech minutach kompozycji, jest podobnie mroczny i tajemniczy co na klasycznym „Mystic Places od Dawn” czy Έσοπτρον”. Oczywiście nie jest to jedyny wyznacznik zawartości „R’lyeh”, gdyż znajdziemy tu wiele elementów od wspomnianych Greków stojących bardzo daleko, i pasujących bardziej choćby do bardzo wczesnego Crematory (tego niemieckiego). Mam tu na myśli ciężkie harmonie bardzo mocno podkreślane klawiszowym tłem, i to na zasadzie niemal równorzędnej wartości tego instrumentu z gitarami. Jeszcze z innej bajki zdają się być solówki. Swobodne, jakby lżejsze, wpuszczające do całości nieco świeżego powietrza. Z tej mikstury Doomas tworzy muzykę, która stoi gdzieś pomiędzy całkowicie mistycznym, niemal katakumbowym stylem, a graniem bardziej przystępnym dla mniej wrażliwego odbiorcy. Na szczęście waga bardziej wskazuje na ten pierwszy element, przez co w ogólnym rozrachunku jestem w stanie stwierdzić, iż „R’lyeh” to naprawdę solidne w swojej kategorii granie, które niejednemu może mocno przypaść do gustu. Jeśli zatem, przez dwadzieścia lat nie spotkaliście się z nazwą Doomas, to rzućcie sobie na nich uchem. Zapewniam, że warto.

- jesusatan




Recenzja Hagzissa „Revelry of a Maltreated Jade”

 

Hagzissa

„Revelry of a Maltreated Jade”

Iron Bonehead 2025

Po sześciu latach przerwy, nie licząc oczywiście splitu z Hexenbrett, powraca Hagzissa z nową epką, na której poza intrem i outrem, znajdują się dwa kawałki black metalu w stylu właściwym dla tych szalonych Austriaków. Jest tutajjak to u nich, bowiem za pośrednictwem „Revelry of a Maltreated Jade” otrzymujemy diabelszczyznę osadzoną na tradycyjnym fundamencie, który obrósł autorskim i co za tym idzie nieco zmodyfikowanym genetycznie bluszczem. Objawia się on pod postacią kakofonicznych i opętańczych galopad, którymi częstuje Hagzissa z perwersyjnym wręcz zadowoleniem. Poza tymi, chorobliwymi wycieczkami panowie grzeją w średnim tempie, zapodając crustowe d-beaty oraz bardziej zdecydowane i cuchnące okultyzmem akordy. Prostota i jeszcze raz prostota, to wyznacznik black metalu od tego kwartetu, który nie sili się na bycie ani przesadnie złym, ani w ogóle nowoczesnym. Ich modernizm to wyłącznie absurdalne chwytliwości, które wplatają od czasu do czasu w pomiędzy surowe i atakujące swym zgiełkiem riffy, którym przygrywa dobrze słyszalny bas i zdrowo łupiąca perkusja. Zło zaś wypływa z nich w naturalny, swobodny sposób, bo tak i chuj. Niezwykle bezpretensjonalny i nieokiełznany bleczur, o zimnym brzmieniu, które płynie z wilgotnych piwnic Austrii, co podkreślają dzikie i podbite pogłosem wokalizy. Przypomina początki wybuchu „norweskiej hipernowej”, ponieważ muza Hagzissa również charakteryzuje się tym irracjonalnie nieuchwytnym pierwiastkiem, który niegdyś stał się zarzewiem czegoś ważnego. Oprócz tego, że spomiędzy pokręconych w ich stylu akordów wypływa wczesna norweszczyzna, to dodatkowo słychać tutaj także echa Nidaros, które objawia się w zapalczywości i oddaniu gatunkowi, co z kolei przekłada się na niezwykłą autentyczność black metalu w wykonaniu tego zespołu. Groźna, mistyczna i brudna rogacizna, której dźwięki wirują miejscami chaotycznie, ale trafiają bez pudła. Czysta i nieokrzesana nikczemność. Polecam bardzo.

shub niggurath




środa, 26 listopada 2025

Recenzja Malefic Throne „The Conquering Darkness”

 

Malefic Throne

„The Conquering Darkness”

Agonia Rec. 2025

Debiutancka EP-ka Malefic Throne, jak by nie patrzeć zespołu gwiazd, bo tworzonego przez takie persony jak Gene Palubicki i Steve Tucker, plus John Longstreth (między innymi Hate Eternal, Origin), nie zrobiła na mnie jakiegoś większego znaczenia. Powiedziałbym wręcz przeciwnie, że nazwiska, którymi tamten materiał był reklamowany, były odwrotnie proporcjonalne do muzyki zawartej na „Malefic Throne”. A może to moje oczekiwania były zbyt wygórowane? Nie będę teraz tego roztrząsał, bo nadeszło nowe, zresztą w postaci pełnometrażowego wydawnictwa, i… jest o wiele, kurwa, lepiej. Można wręcz powiedzieć, że jest zajebiście. „The Conquering Darkness” to trzy kwadranse muzyki faktycznie będącej wypadkową przede wszystkim zespołów macierzystych dwóch pierwszych wymienionych wcześniej muzyków. To, że styl Gienka bardzo mocno nawiązuje do spuścizny Morbid Angel wiemy nie od dziś. Rzecz w tym, że facet na jego podwalinach wykształcił własny, niepodrabialny sznyt, który to doskonale na tych nagraniach słychać. Nie wiem na ile pomagał mu Steve, który w sumie też potrafi dobre piosenki tworzyć, ale rezultat ostateczny to niezaprzeczalnie dźwięki cuchnące na kilometr nagraniami Morbid Angel z okresu F i G, pomieszanych z intensywnością Angelcorpse. No i te solówki, które chwilami mogłyby zawstydzić Treya z najlepszych lat. „The Conquering Darkness” to album na wskroś oldskulowy, nie łamiący żadnych barier, jednocześnie zawierający wszystko, czego fanom death metalu z lat dziewięćdziesiątych do szczęścia potrzeba. Mnóstwo tutaj zmian tempa, płynnego szuflowania riffami, masywnego pierdolnięcia, jak i dogniatania do gleby, oraz infekujących, zwłaszcza po kilku okrążeniach, melodii. Zniszczenia dopełnia wyśmienite brzmienie, gdzie wszystkie partie są doskonale czytelne, a całość brzmi organicznie do bólu. Myślę, że najbardziej adekwatnym porównaniem, za pomocą którego mógłbym polecić ten krążek, jest odniesienie do „Kingdoms Disdained”. Otóż debiut Malefic Throne to przy wspomnianym albumie Ferrari stojące przy, co najwyżej, Citroenie. Tutaj wszystko pięknie cyka, mieli i kruszy na proch, a przy okazji słychać, że nie jest to „piosenka z generatora”, tylko najszczerszy, pulsujący w żyłach metal śmierci. Jestem w stanie nawet zaryzykować stwierdzenie, że niektórym ten materiał może się załapać do ścisłego topu w podsumowaniach roku. U mnie może aż tak wysoko nie wskoczy, ale i tak uważam, że „The Conquering Darkness” to death metal z najwyższej półki. Jestem pod mocnym wrażeniem. Takie granie to miód na moje uszy.

- jesusatan




Recenzja Azketem „Amid”

 

Azketem

„Amid”

Darkness Shall Rise Productions 2025

Pierwsza płyta tego niemieckiego muzyka była otumaniającym i zimnym black metalem, który swą jednostajnością wprowadzał w trans i dusił mrocznym, doomowym usposobieniem. Nie wiem, jak było na poprzednim albumie, ale na najnowszej, trzeciej płycie, Azketem poszedł w inne klimaty. Na „Amid” nie usłyszycie już black metalu, choć ciężkie, lecz charakterystycznie brzęczące gitary mogą wskazywać na pokrewieństwo z tym gatunkiem, to muzyka tu zawarta przedstawia gotyckie ujęcie metalu. Sześć kawałków, z których leje się na potęgę melancholijnymi i nastrojowymi melodiami, do czego odpowiedzialny za całość Azken dograł wokalizy w stylu Type O Negative czy późnej Katatonii. Nie są one jednak tak „seksualne” jak w przypadku Amerykanów i tak romantyczne i przebojowe jak u Szwedów. Cechują się bowiem większą ciężkością, która zsyła na słuchacza gęstą aurę. Przygniata ona dość skutecznie swoją narkotyczną wersją takiego grania, skręcając momentami głęboko nie tylko w rejony posępnego gotyckiego rocka, ale również haczy o lizergiczne, stonerowe rytmy. Zawiesiste gitary, dopełnione przez ciężką sekcję rytmiczną i leniwe wokalizy, wraz z klawiszowym tłem, kreują senną i uspokajającą atmosferę, której trudno się oprzeć, i jeśli ktoś lubi zanurzyć się w pełnym boleści i rozpaczy świecie, to łyknie tą produkcję bez popitki. Otulą go paradoksalnie ciepłe i lodowate rytmy, płynące w średnich i wolnych tempach, wprawiając w duchowy i fizyczny niebyt. Najnowszy krążek od tego berlińskiego, solowego projektu nie ma jednak z black metalem, poza kilkoma niuansami, zbyt wiele wspólnego. Nie jest też nowym spojrzeniem na ten gatunek jak sugerują niektóre źródła, a uparte postrzeganie go w ten sposób lub doszukiwanie się w nim cech alternatywnej diabelszczyzny, jest wyłącznie zafałszowywaniem rzeczywistości. Porzucając sugestie i skojarzenia można jedynie stwierdzić, że to dobry, lecz nie niosący niczego nowego gotycki metal.

shub niggurath




wtorek, 25 listopada 2025

Recenzja Midnight Fortress „Midnight Fortress”

 

Midnight Fortress

„Midnight Fortress”

Independent 2025

Czasem dziwię się, ileż to młodzi ludzie mają w sobie zapału do tworzenia muzyki mającej swój rodowód dużo wcześniej niż oni sami byli jeszcze w planach swoich rodziców, gdyż nierzadko owi rodzice byli jeszcze małymi brzdącami kiedy owe gatunki raczkowały, i na chleb mówili „bep”. Jednym z takich zapaleńców jest Eryk, młody chłopak, który dał się już poznać jako kompozytor w takich aktach jak Okrünik czy Night Lord. Teraz przyszedł czas na Midnight Fortress. Twór, w którym muzyk przemierza lądy odkryte jeszcze dawniej, niż we wspomnianych przed chwilą zespołach. „Midnight Fortress” to muzyka mająca swoje najgłębsze korzenie we wczesnych latach osiemdziesiątych, z ewentualnymi wpływami późniejszymi, nawiązującymi do klasyków speed czy nawet thrash metalu. Przekrój inspiracji jest tutaj naprawdę szeroki, a biorąc pod uwagę, że sama płyta jest dość długa, bowiem trwa w okolicach godziny, a samych piosenek jest aż dwanaście, naprawdę jest czego słuchać i czym się delektować. Zdecydowanie jest to twórczość bardziej lajtowa niż większość współczesnych, że tak to nazwę, retro – zespołów. Choćby dlatego, że sporo tutaj utworów wolniejszych i rockowo skocznych, z wpadającymi momentalnie w głowę melodiami. Nawet balladek nie zabrakło. Skojarzenia z W.A.S.P. czy Mötley Crüe będą w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Nie brak tu też mocniejszych akcentów, osobiście kojarzących mi się chwilami z rodzimym Katem. Nazwami rzucać zresztą można w tym przypadku w nieskończoność, bowiem Midnight Fortress to nie zespół mający na celu tworzenie nowego nurtu, a raczej rekultywowanie tych starszych, nieco zapomnianych. Co dla mnie najważniejsze, to fakt, że muzycy faktycznie czują ducha tamtych lat i są go w stanie wywołać lepiej, niż niejedno medium. „Midnight Fortress” to prawdziwy wehikuł czasu, twórczość tak naturalna i tak radosna, że banan praktycznie nie odkleja się od lica ani na sekundę. Niektóre momenty są tak nośne, że aż chce się pośpiewać, równie wysokim tonem co Eric The Midnight Brüte, wznosząc jednocześnie kielich wysoko w górę. Zdaje mi się, że im jestem starszy, tym starsze rzeczy bardziej mi się podobają. Albo może stare rzeczy, ale odświeżane przez nowe zespoły, bo one potrafią dodać do klasyki także coś własnego. Midnight Fortress nagrali fantastyczny album, którego słucha się wyśmienicie, i to wcale nie tylko przy zimnym bursztynowym. Premiera już w grudniu, a że zaraz potem koncert zespołu w moim rodzinnym mieście, to stawiam się obowiązkowo, by sprawdzić formę formacji na żywo. Coś jednak czuję, że ta muza ze sceny rozpierdoli jeszcze bardziej niż z płyty. Podoba mi się to w chuj, nic na to nie poradzę.

- jesusatan




Recenzja Beheaded „Għadam”

 

Beheaded

„Għadam”

Agonia Records 2025

Ta maltańska kapela istnieje już od 1991 roku. Co prawda, pierwszy album zarejestrowali dopiero po siedmiu latach od powstania, ale nie zmienia to faktu, że właśnie wydają, nomen omen siódmą płytę, dzięki której mogliśmy się w końcu poznać. Najnowszy krążek Beheaded zawiera dziewięć numerów, które rzecz jasna utrzymane są w śmierć metalowym tonie. Jak dla mnie jest to swoista mieszanka brutalnych akordów i atmosferycznych, doomowych zabiegów z tymi bardziej w stylu „groove”. Zatem za pośrednictwem „Għadam” dostajemy koktajl złożony z blastów, pokręconych zagrywek, które mogą kojarzyć się z Suffocation oraz chwytliwych i nieco skoczniejszych akordów na podobę hardcore’owych manier. Maltańczycy potrafią również zdrowo przygnieść, zwalniając i zagęszczając atmosferę za pomocą doomowej agogiki, która skutecznie wysysa z odbiorcy powietrze. Do swoich kompozycji kwintet ten wpuszcza mnóstwo naleciałości z folkloru wyspy, z której pochodzi, ale także sporo niepokojących i pozawijanych zagrywek, mocno wkręcających się między zwoje mózgowe swym uwierającym usposobieniem. W związku z wieloma pierwiastkami, które żyją na „Għadam”, muzyka Beheaded jawi się jako fuzja kilku ujęć death metalu. Prym w muzyce tej kapeli wiodą budzące grozę, „horrorowe” riffy, które wraz z nierzeczywistymi solówkami i maltańską cepelią, próbują opowiedzieć o upiornych przesądach, przeplatających się z katolicyzmem tego małego kraju. Te niezwykle klimatyczne elementy przechodzą chwilami w zgniłe, bagienne rejony rodem z fińskich produkcji, aby w innej chwili przerodzić się we wściekłe i schizoidalnie brzmiące kostkowanie, zbliżone do agresywnego i satanicznego deta z USA. W innych momentach zaskakują teatralnymi i nieco naiwnymi chwytliwościami oraz melodeklamacjami, jakby zaczerpniętymi z greckiej diabelszczyzny, które nie zawsze zdają się trafione w punkt, ponieważ ni stąd, ni zowąd, rozmywają pełną napięcia i tajemnicy atmosferę. Na domiar złego panowie, ni z gruszki, ni z pietruszki, potrafią także zasunąć festiwalowym riffem, co całkowicie budzi podziw dla tego jak wiele oblicz posiada ten materiał. O dziwo wszystko to skleja się ze sobą, stanowiąc zwarty monolit, który przygniata złowieszczą aurą. Beheaded nagrali album koncepcyjny, który posiada swoją mroczną opowieść. Muzyka ciężka i gęsta. Po brzegi wypełniona kostkowaniem w różnych formach w delikatnej, syntezatorowej otulinie. Zjawiskowy dzięki swej złowieszczej wymowie, lecz z drugiej strony rozczarowuje, niektórymi, wręcz banalnymi wtrętami. Pomijając mankamenty uważam jednak, że sprawdzić warto.

shub niggurath




Recenzja Putrevore „Unending Rotting Cycle”

 

Putrevore

„Unending Rotting Cycle”

Xtreem Music 2025

No to mamy Putrevore po raz piąty, albo Rogga Johansson po raz pięćsetny. Powiem wam, że tak jak kolejne wcielenie kolesia ze Szwecji traktuje na zasadzie „są, bo są”, tak akurat ten projekt ewidentnie wystaje ponad jego średnią jakościową. Nie wiem, może dlatego, że współtworzy go z Dave Rottenem, i Hiszpan też co nieco od siebie do muzycznego kalejdoskopu tutaj dodaje. W sumie mówiąc „kalejdoskop” bardzo mocno, nomen omen, koloryzuję, bowiem twórczość Putrevore jest mocno ograniczona gatunkowo, i na pewno nic nowego do owego nurtu nie wnosząca. Chłopaki rzeźbią tutaj staroszkolny, nieco toporny, za to zdecydowanie masywny i kruszący kości death metal, nie ukrywajmy, mocno schematyczny i odegrany często na jedno kopyto. Ale mimo to, muzyka tego duetu ma w sobie pewien urok. A na pewno potrafi głośno przemówić do maniaków starej szkoły, zwłaszcza tej spod znaku Rottrevore, Imprecation, Cannibal Corpse czy nawet Demilich. Pomijając już fakt, że poza lekkim elementem zaskoczenia towarzyszącym pierwszym dwóm płytom owych gentlemanów, kolejne albumy można poniekąd nazwać odgrzewaniem odgrzewanego kotleta, to dla słuchacza niewybrednego, szwedzko - hiszpańskie menu i tak zawiera to, co chętnie opierdolą na obiad. Gitarowe, mięsiste harmonie przewalają się na tym albumie z gracją słonia w sklepie z porcelaną, miażdżąc swoim tonażem i rozgniatając na krwawą papkę. Finezji w tym za grosz, za to stęchlizny pod sam sufit. Dave wokali tak, że z gardzieli wystaje mu chyba nawet jelito grube, dogłębnie i po chamsku. Generalnie, przy brzmieniu, w jakie panowie zazwyczaj ubierają swoje piosenki, muzyka ta pracuje niczym dobrze naoliwiona maszyna z fabryki jakiegoś metalowego cholerstwa, diabli wiedzą komu i do czego potrzebnego. Zatem sprawa wygląda w moich oczach banalnie, bo pod względem technicznym, wykonawczym, czy produkcyjnym, „Unending Rotting Cycle” to odkładnie to, co macie w tytule. Putrevore nagrali nieco ponad pół godziny death metalu który lubią, dla deathmetalowców, którzy w podobnej muzyce gustują. Nowych lądów tymi nagraniami nie odkryją, nowych fanów zapewne nie zdobędą, ale podejrzewam, że mają to w dupie. Jest od chuja lepszych rzeczy, niż ten krążek. Jednocześnie jest od cholery gorszych. Gdybym był skazany na miesiąc pobytu w odosobnieniu z tym „Gnijącym Cyklem”, to bym się bynajmniej nie popłakał. Mając jednak wybór, jutro chwycę za coś innego. Ale kolejny album Putrevore zapewne i tak sprawdzę, bo mimo wszystko, kolesie gwarantują określony poziom.

- jesusatan