niedziela, 13 kwietnia 2025

Recenzja Ghörnt „Bluetgraf”

 

Ghörnt

„Bluetgraf”

Soulseller Rec. 2025

Zanim włączyłem sobie ten album, dłuższą chwilę zastanawiałem się, co też autor okładki miał na myśli. Księżyc, jakiś lodowy pałac z „Krainy Mrozu”, chyba smok, norweskie szczyty, kościółek, jakieś chaty i gołe drzewa w krajobrazie zimowym. Nie wiem, może mu się klisze skleiły i wyszła przypadkowo mozaika, albo ja głupi jestem i nie czaję bazy. Zanim jeszcze przejdę do zawartości muzycznej „Bluefgraf”, wspomnę, że projekt ten to współdzieło jakiegoś kolejnego nadpobudliwego muzyka, bowiem odpowiedzialny za wszystko poza wokalami J. , poza Ghörnt udziela się także w dziesięciu (jeśli dobrze policzyłem) innych, aktywnie działających zespołach, by wymienić (z tych bardziej znanych) jedynie Aara, Porta Nigra czy Forgotten Tomb. A mimo to, „Bluetgraf” jest już trzecim na przestrzeni czterech lat pełniakiem tworu, o którym dziś mowa. Posłuchałem sobie tego krążka dosłownie dwa razy, i powiem tak. Jest to black metal. Czysty, niczym nie skażony. Jednocześnie, gdyby materiał ten się nie ukazał, nikomu na świecie nie stała by się krzywda. No chyba że samemu autorowi, bo by się, w myśl przysłowia, „udusił”. Nie ma tutaj w sumie żadnego obciachu, bo wszystkie wkładane do maszyny produkcyjnej składniki się zgadzają. Są całkiem niezłe wokale, gdzieś na pograniczy growla i blackmetalowego krzyku, są nawet płynne melodie w stylu bardzo skandynawskim, jest w nich nieprzesłodzona melodia, czasem jakaś solówka, sporo blastów i mroźnych tremolo. Wszystko w sumie nawiązujące do klasyki drugiej fali i najbliżej kojarzące się chyba z Mardukiem. Tylko że jakieś to takie… nijakie. Po prostu kiedy płyta się kończy, to zupełnie nic nie zostaje w głowie, bo wiatr bardzo szybko rozwiewa te harmonie i momentalnie milknie. Ponadto in minus działa na tych nagraniach brzmienie. Na moje ucho trochę za sterylne i skomputeryzowane, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę centrale, brzmiące jak striggerowane. Brakuje mi w tym choćby odrobiny naturalnego brudu czy organiczności. Myślę sobie, że gdyby zespół ten miał za sobą jakąś tam historię i kilka znaczących coś w historii gatunku płyt, to by sobie mógł na takie mizerne wydawnictwa pozwolić, bo fani i tak by to kupili (patrz: choćby nasz Behemoth). Jednak start z takiego poziomu w dzisiejszych czasach sukcesu gwarantować nie może. Bo podobnych płyt jest pod dostatkiem, i raczej nikt sobie średniactwem głowy zawracać nie będzie. No chyba, że się mylę…

- jesusatan




Recenzja The Infernal Deceit „The True Harmful Black”

 

The Infernal Deceit

„The True Harmful Black”

Personal Records 2025

Ci dwaj Niemcy założyli tą kapelę w 2018 roku. Obecnie wydają drugą płytę, która jest kontynuacją ich debiutu sprzed czterech lat. To niezwykle nośny black-death metal, który bez problemu można przyrównać do tego, który święcił swoje triumfy w latach dziewięćdziesiątych. Całość oparta o thrashowe i delikatnie punkowe nuty, wymieszana z zimnymi tremolando i kilkoma heavy metalowymi patentami oraz solówkami bardzo łatwo wpada do uszu. Jednocześnie jest to zagrana z sercem i siarczystością muzyka, którą napędzają zmieniające się tempa i rodzaje kostkowania. Duży udział w łatwości odbioru „The True Harmful Black” mają także melodie, które występują tutaj w dość znacznej liczbie i wciągają do świata tej płyty niemalże od pierwszych jej taktów. Sprawnie poprowadzona, dźwiękowa narracja, która proponuje szereg zwrotów akcji, oferując chwytliwe i nieco nostalgiczne kombinowanie na strunach wiolinowych, burzliwe ataki, sypiące szronem wysokotonowe galopady i przysadziste zwolnienia. Poszczególne partie każdego z zawartych na tym krążku utworów odznaczają się wysoką energią i w odpowiednich chwilach posępnym klimatem, co czyni z tego wydawnictwa całkiem atrakcyjną produkcję, która jawi się mainstreamowo, lecz nie pozbawiona jest szorstkości i agresywności. Pomaga jej w tym ostre brzmienie i ponure wokale, które wprowadzają do tego materiału znaczny, blackowy pierwiastek, rozrzedzając wyraźnie śmierć metalowe riffy w harmonijnym wydaniu. Dynamiczna muza, którą określiłbym jako współczesny odpowiednik Necrophobic bądź Sacramentum, w której mieszają się majestatyczne melodie z kłującym mrozem północy, a spomiędzy nich zalatuje delikatnie mdłym, morowym powietrzem. Powiew przeszłości w odświeżonej i autentycznej formie dla miłośników wspomnianych wyżej kapel.

shub niggurath




sobota, 12 kwietnia 2025

Recenzja / A review of Demonologists „Rakshasa”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Demonologists

„Rakshasa”

Aesthetic Death 2025

Jakieś dwa lata temu przedstawiałem wam na łamach Apocalyptic Rites kolaboracyjne wydawnictwo Demonologists z ORD. Teraz, nakładem tej samej wytwórni, ukazuje się najnowszy krążek Amerykanów z Indiany. Co ciekawe, takich solowych albumów zespół ten ma niewiele, a na pewno zdecydowanie mniej niż wspomnianych przed chwilą kolaboracji, splitów i innych materiałów „dzielonych”. Jest to, przyznacie sami, sprawa na pewno niecodzienna, nawet dziwna. Zostawmy jednak te dywagacje i przejdźmy do rzeczy, czyli zawartości „Rakshasa”. Album ten zawiera dziesięć, trwających razem niespełna czterdzieści minut kompozycji, będących podróżą na dno koszmaru. Demonologists zdają się ordynarnie igrać swoimi dźwiękami z ludzką psychiką. Co mam na myśli? To, że jeśli sesje terapeutyczne przy muzyce relaksacyjnej, albo elektroterapia, powodują przywrócenie równowagi umysłu i ciała, tak „Rakshasa” może wywołać efekt przeciwny i obudzić drzemiące w człowieku demony. Zawarte na tym krążku utwory to niezwykle chora i mroczna  mieszanka industrialu z muzyką z gatunku noise i drone. Słowo „muzyka” zresztą nie do końca odzwierciedla to, z czym się w tym przypadku stykami. To bardziej dźwięki. Dźwięki, które nie rodzą melodii w sensie stricte. To odgłosy, które mogłyby stanowić podkład do wizualizacji piekła (gdyby takie istniało) albo zobrazowanie myśli seryjnego mordercy. Myślicie, że wszystko już w życiu słyszeliście i nic nie jest w stanie was przerazić? Zanurzcie się zatem w „Rakshasa”, a przekonacie się, że nie jest to takie oczywiste. Ten album ma w sobie więcej czystego zła i negatywnych emocji niż umysły Tedda Bundy i Jeffrey Dahmera razem wzięte. Sposób w jaki Demonologists budują w swoich kompozycjach napięcie, poczucie niepewności i zagrożenia jest dla mnie czymś ledwo pojmowalnym. Zarazem czymś, co po pierwszym zażyciu uzależnia i odurza bardziej niż fentanyl. Jednocześnie nie jest to twórczość dla każdego. Powiedziałbym wręcz, że jej przekaz skierowany jest do słuchacza nastawionego na określoną częstotliwość przekazu. U mnie odbiornik w głowie ustawiony jest na 66,6 MHz, i może dlatego odbieram każdy pojedynczy dźwięk tego albumu całym sobą. Ktoś bowiem kiedyś powiedział, że w wydawnictwach Cold Meat Industry więcej jest Szatana niż w całym black metalu podniesionym do kwadratu. Słuchając „Rakshasa” możecie to stwierdzenie skonfrontować ze stanem faktycznym. Ja to już zrobiłem, wynik jest jednoznaczny.

- jesusatan


 

Demonologists

“Rakshasa”

Aesthetic Death 2025

 

About two years ago I introduced you on Apocalyptic Rites to the Demonologists' collaboration release with ORD. Now, the newest album from the Indiana-based Americans is being released on the same label. Interestingly, the band has few such solo albums, certainly far fewer than forementioned collaborations, splits and other “shared” materials. This is, you have to admit, an unusual, even strange case. However, let's leave these divagations and get to the point, meaning the content of “Rakshasa”. This album contains ten compositions, lasting less than forty minutes in total, which are a journey to the bottom of a nightmare. Demonologists seem to grossly play with the human psyche with their sounds. What do I mean? That if therapy sessions with relaxing music, or electrotherapy, cause the restoration of balance of mind and body, so “Rakshasa” can have the opposite effect and awaken the dormant demons in man. The tracks on this album are an extremely sick and dark mixture of industrial with noise and drone music. The word “music”, by the way, does not quite reflect what we are dealing with in this case. It's more like “sounds”. Sounds that don’t give birth to melody in the strict sense. These are sounds that could serve as a primer for visualizing hell (if such existed) or depicting the thoughts of a serial killer. Think you've heard everything in your life and nothing can scare you? Dive into “Rakshasa” then, and you'll see that it's not so obvious. This album has more pure evil and negativity in it than the minds of Tedd Bundy and Jeffrey Dahmer combined together. The way Demonologists build tension, a sense of uncertainty and danger in their compositions is something barely comprehensible. At the same time, something that, after the first intake, is more addictive and intoxicating than fentanyl. At the same time, this is not an album for everyone. I would even say that its transmission is aimed at a listener tuned to a certain frequency. In my case, the receiver in my head is set to 66.6 MHz, and maybe that's why I’m getting every single sound of this album with my whole self. After all, someone once said that there is more Satan in Cold Meat Industry's releases than in all black metal squared. Listening to “Rakshasa” you can confront this statement with the facts. I have already done it, the result is unambiguous.

- jesusatan

 

Recenzja Tetramorphe Impure „The Sunset Of Being”

 

Tetramorphe Impure

„The Sunset Of Being”

Aesthetic Death 2025

Tetramorphe Impure to solowe przedsięwzięcie włoskiego muzyka Damiena Dell’Amico, który w latach 2001-2009 uczestniczył w poczynaniach Mortuary Drape. Ten projekt powołał do życia w 2006 roku, ale do dziś zarejestrował jedno demo, pojawił się na splicie z Black Oath i wypuścił kompilację. Obecnie wydaje debiutancką płytę, na której zamieścił cztery długie utwory, dające bez osiemnastu sekund, czterdzieści minut muzyki. Gatunek jakim para się Damien to doom-death metal, w którym się dość sporo dzieje. Za sprawą kilku wpływów z różnych ujęć tego typu muzykowania, Włoch skonstruował złożoną formę przysadzistego grania, na którą oprócz zwyczajowych dla doom-death metalu elementów składają się również pierwiastki funeralne, gotyckie oraz zaczerpnięte ze skandynawskiego, klasycznego metalu śmierci, a zwłaszcza z jego fińskich przedstawicieli. Zatem każda z tutejszych kompozycji jest „zbiorem wspólnym”, sękatych akordów, monumentalnych zwolnień i zawiesistych, pogrzebowych rytmów. Wszystko zgrabnie połączone generuje aranżacje, które przytłaczają swą ciężkością i przygnębiającym klimatem, ale podczas ich słuchania nie może być mowy o nudzie. Ten ponury doom ma bowiem do zaoferowania nie tylko ślimacze i gęste riffy. Tetramorphe Impure potrafi również zerwać się do żwawszego tempa, aby tym samym poczęstować szybszym, gruboziarnistym kostkowaniem w towarzystwie miarowo bijącej sekcji. Nie da się ukryć, że słychać w nich oldschoolową manierę, z którą można było obcować za pośrednictwem Convulse czy Abhorrence. Przechodzą one płynnie w wolniejsze i atmosferyczne granie, z którego snują się smutne i atmosferyczne melodie, przypominające muzykowanie My Dying Bride i wprowadzają nieco melancholijnego klimatu. Ten z kolei, niemalże niezauważalnie, przeradza się w głębsze i grobowe pływy, które za sprawą cmentarnego zapachu i żałobnych harmonii powiązać można z Evoken, zaś ich duszność i sączące się z nich trujące miazmaty to czysty Disembowelment. Całość umiejętnie zespolona owocuje przebogatą, ale i brutalną muzyką o wielu zwrotach akcji, które dostrojone zostały świetną, klawiszową ornamentyką. Idealnie uzupełnia ona dźwiękowo ten album, zagęszczając główne tekstury i windując jego atmosferyczność całkiem wysoko w czym pomagają także dark-ambientowe wtręty i specyficznie poprowadzone chwytliwości, w których czuć aurę zainteresowania twórcy takimi grupami jak Dead Can Dance i Swans. Cóż, myślę, że warto sięgnąć po „The Sunset Of Being”, ponieważ znajdziecie na nim fantastyczny doom-death metal o różnych obliczach i który nieustannie zaskakuje przez prawie trzy kwadranse.

shub niggurath




piątek, 11 kwietnia 2025

Recenzja Gryla „The Redeemer's Festering Carcass”

 

Gryla

„The Redeemer's Festering Carcass”

Iron Bonehead 2025

Przegapiłem premierę drugiego albumu Gryla, która to miała premierę w marcu tego roku, ale czasem jednak warto się obejrzeć, bo można niezamierzenie przegapić kilka wartościowych rzeczy. A taką jest niewątpliwie „The Redeemer’s Festering Carcass” tego norweskiego projektu, za który w całości odpowiada niejaki Torbjorn Kirby Torbo. Człowiek to niezwykle młody, bo nie dobił jeszcze nawet do dwudziestki, a już zdążył zanurzyć paluchy w czterech różnych zespołach. Zajmijmy się jednak „Ropiejącym Truchłem Odkupiciela”. Sam tytuł już wiele mówi o tym, czego możemy po muzyce oczekiwać. A gdyby ktoś miał wątpliwości, niech rzuci okiem na powyższą okładkę. Wydawnictwo to zawiera czterdzieści minut obrazoburczego, surowego i jadowitego black metalu. Mówiąc „surowego” nie mam jednak na myśli jego minimalistycznej produkcji, gdyż ta jest na całkiem przyzwoitym poziomie. Albo mówiąc inaczej, spełnia wszelkie standardy drugiej fali, zwłaszcza tej, która napłynęła z kraju muzykowi rodzimego. Bardziej chodzi mi i samą strukturę kompozycji, gdzie rządzą niepodzielnie szorstkie riffy, i to zarówno te z gatunku tremolo, jak i bardziej klasyczne, oraz spowijający wszystko mróz. Naprawdę, chwilami w zderzeniu z muzyką Gryla ma się wrażenie, jakbyśmy szli pod wiatr podczas szalejącej zimowej zamieci. Intensywność riffowania jest tutaj chwilami na naprawdę wysokim poziomie, a jeśli dodatkowo towarzyszą jej rozpędzone do sporych szybkości beczki, to jest to naprawdę srogie doznanie. Oczywiście nie cały album stanowi taką rozszalałą zawieruchę. Mniej więcej w jego połowie nastrój kompozycji zmienia się w bardziej stonowany, a utwory zaczynają rozkwitać bogactwem pomysłów. Jednak nawet w wolniejszych partiach biczujące riffy powodują rany kłute, podobne do tych, których doznał Chrystus po ukoronowaniu. Równoważenie tempa nie jest jednak tym, co stanowi największą zaletę tej płyty. Są nią niebywale wciągające melodie. Bynajmniej proste. Owszem zaznaczające swoją obecność, często jednak zmieniające się zupełnie niespodziewanie, a nawet wywołujące lekką konsternację. Sprawdźcie choćby „Imposer”, numer, w którym akordy szaleją niczym planety w piosence Maanamu, a wokal z mocno panicznego wrzasku przechodzi w głęboki growl. Dla przeciwwagi, kolejny, „Carnal Beast”, zalatuje odrobinę prostym thrashowym punkiem i daleko mu do jakiejkolwiek finezji, mimo iż oparty jest na niezłym, wkręcającym się w głowę riffowaniu. W wieńczącym całość „Spewing Facial Abjurations” dosłuchamy się z kolei melodii wręcz folkowych, lecz temperatura otoczenia nie wzrasta przez to ani o jeden stopień. Bardzo dobry to materiał, i zaskakujący. Pozornie szorstki i nienawistny, ostatecznie odkrywający skrywane pod śnieżnym płaszczem wdzięki. Podpowiem wam, żebyście pod ten płaszczyk zajrzeli, bo szybko spod niego nie wyjdziecie. Tylko załóżcie czapkę, bo odmrozicie sobie uszy.

- jesusatan




Recenzja Moonfall „Odes To The Ritual Hills”

 

Moonfall

„Odes To The Ritual Hills”

Iron Bonehead 2025

Fiński Moonfall istnieje już ładnych parę lat, bo powstał w 2008 roku. Co prawda po zarejestrowaniu demosa w 2010, ta kapela rozpadła się, ale pięć lat temu została reaktywowana i wydaje debiutancką płytę. Trwa ona niecałe pół godziny, a kompozycje, które ją otwierają i zamykają są utworami instrumentalnymi, odegranymi na syntezatorach. Pozostałe dwa kawałki to już muzyka właściwa więc z tym czy „Odes To The Ritual Hills” jest pełnoprawnym albumem można by było trochę popolemizować. Jednak wydawnictwo to broni się bez trudu, bo to klasyczny black-doom w ujęciu piwniczno-mistycznym. Pamiętacie Lullaby lub Xantotol? Otóż Moonfall gra bardzo podobnie. Pomijając wspomniane, pierwszy i ostatni numer, z których nastrojowości wieje starożytną energią, to „Countes Carody” i „Odes To The Ritual Hills” zabierają nas w mroczne rejony, gdzie zalatuje magią i stęchlizną. To powolne aranżacje, w których na pierwszy plan wysuwa się pulsujący bas. Z pomocą perkusji kreśli on szamańskie rytmy, którym wtóruje gruboziarnista gitara wraz z obskurnymi wokalizami sowicie potraktowanymi pogłosem. Całość wspomagają podkłady klawiszowe, które zagęszczają atmosferę do reszty i podbijają rytualny charakter tych dwóch kompozycji. Muzyka tego duetu jest prosta i surowa. Riffy generują złowieszcze melodie, które wraz z „mszalnym” parapetem stanowią podkład dźwiękowy pod bluźnierstwa jakie wydobywają się w upiornej formie z gardła Goatprayer’a. Pierwsza oficjalna produkcja Finów to black-doom metal, który zsyła mrok i przerażenie. Muzyka w pełni oparta o okultystyczne wzorce z początku lat dziewięćdziesiątych. Nic modnego i wysublimowanego. Tylko czysty kult Diabła! Wiecie, wilgotne katakumby, kadzidła i czarne świece.

shub niggurath




czwartek, 10 kwietnia 2025

Recenzja Hexekration Rites “Misanthropic Path of Carnal Deliverance”

 

Hexekration Rites

“Misanthropic Path of Carnal Deliverance”

Godz ov War 2025

Hexekration Rites to nowy narybek naszego krajowego labelu. Panowie pochodzą z Francji, i przez kilka lat działalności dochrapali się demówki oraz dwóch EP-ek. „Misanthropic Path of Carnal Deliverance” jest ich pełnowymiarowym debiutem, zawierającym niemal trzy kwadranse muzyki w dziewięciu odsłonach. Jest to klasyczny amalgamat death i black metalu, gdzie oba te gatunki odgrywają w zasadzie równorzędną rolę. Założę się, że kiedy po raz pierwszy włączycie tę płytę, momentalnie najdą was skojarzenia z Archgoat. I bardzo słusznie, bo muzyka obu zespołów na pewno posiada elementy wspólne. A należą do nich duszne, nieco przytłumione brzmienie i charakterystyczna rytmika. Tutaj jednak podobieństwa się kończą, bo Francuzi bardzo umiejętnie styl Finów rozwijają. O wiele więcej na tej płycie melodii. Trochę w stylu krainy tysiąca jezior, trochę w stylu brytyjskim, a na pewno na wskroś klasycznej. Aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że materiał ten zawiera także kapkę zagrywek zespołowi rodzimych, co bardzo sprytnie całość wzbogaca. Ciekawym faktem jest, iż album ten skonstruowany został w sposób dość schematyczny. Struktura poszczególnych kompozycji nie różni się od siebie jakoś drastycznie, a na pewno elementem często powtarzanym są pędzące na oślep centrale, nawet w wolniejszych partiach, oraz zamykanie niemal każdego gitarowego wersetu swojego rodzaju chwytliwym, melodyjnym wykończeniem. Właśnie ten element z marszu czyni Hexekration Rites tworem rozpoznawalnym i na swój sposób oryginalnym. Wspomniana przed chwila schematyczność nie jest z kolei z mojej strony żadnym zarzutem. Wręcz przeciwnie. Dzięki owej konsekwencji album ten uparcie sunie przed siebie, niczym buldożer, którego zdaje się nie być w stanie powstrzymać nic. Osobiście mam przy tych nagraniach wrażenie, jakbym przebywał w maszynowni na jakimś gigantycznym statku. Tylko że w rzeczonym pomieszczeniu na pewno nie da się usłyszeć takich solówek, jakimi częstują Hexekration Rites, a które to są kolejnym fragmentem ich autorskiej układanki. Schematom nie wymykają się także linie wokalne. Nie ma w nich żadnych eksperymentów i chwilami można je uznać wręcz za monotonne. Oczywiście jeśli za takowe uznacie wokale na płytach, dla przykładu, Vomitory. Idealnie wpasowują się one do konceptu całości, i chyba właśnie o to chodziło. Zresztą krążek ten, jako całość, stanowi solidny monolit, spójną nierozerwalną bryłę. I raz jeszcze podkreślić muszę jego ukrytą chwytliwość, dzięki której po kilka okrążeniach nie sposób się od „Misanthropic Path of Carnal Deliverance” uwolnić. Czyli niby rzecz prosta, grubo ciosana, a jednak ze sporą ilością smaczków i elementów nieoczywistych. Na pewno jest to album godny polecenia. Gwarantuję, że niejednemu zrobi we łbie prawdziwe spustoszenie. Ja jestem kupiony.

- jesusatan




Recenzja Silver Knife „Silver Knife”

 

Silver Knife

„Silver Knife”

Amor Fati / Extraconscious 2025

Silver Knife na nowym, drugim albumie pozostał wierny swoim założeniom na post-black metal. Sześć tutejszych numerów, dających łącznie nieco ponad trzy kwadranse muzyki jest rozwinięciem epki, która ukazała się trzy lata temu. Ten paneuropejski kwartet nagrał ponownie bleczura, na który składają się jednostajne riffy poprzeplatane z hipnotycznymi tremolo. Płyną one w dość szybkim tudzież średnim tempie i gdzieniegdzie spowalniają je nastrojowe wtręty zagrane na klasycznych strunach. Tym razem panowie oprócz pokrywania wszystkiego wokół szronem, postawili na wyraźnie epicką melodyjność, która „rozanieliła” ich rzępolenie, nadając jemu melancholijnego wyrazu. Jednakże tą szczególną atmosferyczność „Silver Knife” bardzo mocno rozbijają histeryczne wokale, które momentami wydają się zupełnie nie pasować do linii chłodnych gitar wspomaganych przez wyraźną sekcję rytmiczną. Być może jest to zabieg celowy, który ma podkreślić delikatną progresywność black metalu w ujęciu tej czwórki, ale w moim odczuciu zupełnie chwilami się to nie zgrywa i zaburza odsłuch tego materiału, powodując mały dyskomfort. Nie da się ukryć, że ten Belgijsko-Francusko-Holenderski zespół za wszelką cenę chce wprowadzić do tego gatunku własną jakość i przełamywać granice jednocześnie trzymając się fundamentalnych wzorców, ale wydaje się robić to trochę na siłę, zatracając płynność przekazu poprzez zbyt duży kontrast między depresyjnymi wrzaskami i bajronicznymi harmoniami. Poza tym, jeśli w przypadku poprzedniego, dużo krótszego wydawnictwa „Ring”, gdzie miałem do czynienia tylko z dwoma kawałkami nużący w gruncie rzeczy charakter rzępolenia Silver Knife nie był odczuwalny, tak tutaj niestety nazbyt rzuca się na uszy. Numery są do siebie podobne i zlewają się w jedną, na dłuższą metę bezbarwną całość. Fani klimatycznego post-black metalu powinni być zadowoleni. Ja nie muszę… i dobrze.

shub niggurath




środa, 9 kwietnia 2025

Recenzja Leper Colony “Those of the Morbid”

 

Leper Colony

“Those of the Morbid”

Testimony Rec. 2025

Dawno już przestałem liczyć, ileż to projektów, czy tam zespołów (zwał jak zwał), zapoczątkował człowiek o nazwisku Johansson. Dawno też straciłem rachubę, z kim już, a z kim jeszcze nie, zarejestrował wspólnie album lub dwa. Tym bardziej, że te jego coraz to nowsze wynalazki i tak szybko umierają śmiercią naturalną. Nie ma się w sumie temu co dziwić, skoro chłop wałkuje w kółko te same riffy, raz wprzód, raz w tył, pod skosem czy na krzyż. Zabierając się za drugi album Leper Colony nawet nie wiedziałem, czyjego jest autorstwa, ale po dwóch numerach podejrzliwie zerknąłem do informacji prasowej. No tak, znowu Rogga… Tym razem w duecie z Markiem Grewe, bo pozostali członkowie to raczej na zasadzie przystawki. „Those of the Morbid” to nic innego jak typowy Rogga. Szwedzki death metal, choć tym razem nieco bardziej chwytliwy, chwilami wpadający lekko w Edge of Sanity, zwłaszcza w tych bardziej melodyjnych partiach. Nadal jest to jednak siódma woda po kisielu, płyta która gdzieś tam sobie gra w tle, jednym uchem wpada, drugim wylatuje. Zatrzymuje się pomiędzy w nielicznych momentach jedynie na chwilę, a to tylko i wyłącznie dlatego, że Marc chyba celowo stara się zaśpiewać po Morgothowemu (patrz: „Flest to Rot to Ashes”). A jak już o tym utworze wspomniałem, to kończący go akord jest według mnie szczytem tandety, jednym z wielu przykładów udowadniających, że Rogga to taki typ, co sobie wymyśli dwa riffy i buduje na nich od razu całą piosenkę, zapychając dziury czym się da. Bardzo lubię w szwedzkim death metalu d-beaty. Przypominają mi punkowe pochodzenie metalu jako gatunku w sensie ogólnym. Jednak na płytach wymienionego już z imienia i nazwiska pana, są one kolejna zapchajdziurą, elementem tak oczywistym, że nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Gdyby zorganizować zawody na najbardziej przeciętną muzykę, to Szwed mógłby w tej konkurencji dojść naprawdę wysoko. I to jeden chuj, z kim się dogada, kto mu zaśpiewa czy poplumka na basie, albo obsłuży beczki. Z jednej strony kolesia podziwiam, że mu się nadal chce. Z drugiej, nie mam z nim związanych kompletnie żadnych nadziei, a nowy album Leper Colony jeszcze mocniej mnie w moim przekonaniu uświadamia. Chcecie sobie posłuchać death metalu który jest równiusi jak linia na wyświetlaczu kardiomonitora w chwili zaniknięcia funkcji życiowych? Nie schodzi poniżej średniego poziomu, a jednocześnie ani na milimetr nie podskoczy? To posłuchajcie sobie Leper Colony. Albo którejkolwiek z pozostałych kapel Johanssona. Dla mnie strata czasu.

- jesusatan




Recenzja Profanatica „Wreathed In Dead Angels”

 

Profanatica

„Wreathed In Dead Angels”

Hells Headbangers 2025

Tak jak długo nie miałem okazji ani ochoty sięgać po nagrania tej grupy, tak od jakiegoś czasu co rusz jakiś materiał Profanatica ląduje w mojej skrzynce. Tym razem jest to najnowszy mini tego amerykańskiego tercetu, którego premiera przewidziana jest na 25 kwietnia. Sześć kawałków zagranych na gruboziarnistych gitarach, które wspierane są przez linie mięsistego basu i zdrowo dudniącą perkusję. Instrumentom towarzyszą oczywiście plugawe wokalizy Paul’a Ledney’a, który zapamiętale wypluwa z siebie bluźnierstwa. Całość sunie w średnim tempie i częstuje dość jednostajnie poprowadzonymi akordami, z których okresowo wyskoczy wysokotonowa zagrywka. Utwory podobnie jak na poprzedniej produkcji są nieco monotonne, ale Amerykanie radzą sobie z tym doskonale, przełamując od czasu do czasu ich liniowość schizoidalną solówką, przejściem w d-beatowe rytmy oraz dołożeniem do głównych tekstur odrobiny syntezatorów. Jak już Profanatica zdążyła do tego przyzwyczaić, najnowsza produkcja od tego zespołu to toporny i brutalny black-death metal, który gęstymi dźwiękami zasypuje świat blasfemią, bo ma najzwyczajniej na to ochotę. Wydawnictwo, z którego sączy się niewyobrażalna ilość brudu, inwektyw i zepsutej krwi. Obskurne i bezbożne rzępolenie, które jest niczym maszynka do mięsa, mieląca ciało Chrystusa i wszystkich świętych. Będzie ono gnić i śmierdzieć podobnie jak powietrze podczas słuchania „Wreathed In Dead Angels”, bo ładnych melodyjek i zapachu fiołków nie należy się spodziewać po tym krążku. Zapraszam więc do zabawy w senseliera i powdychać ostatni wyziew tych trzech wykolejeńców. Miłych wrażeń życzę.

shub niggurath

 



wtorek, 8 kwietnia 2025

Recenzja Zmarłym „Wielkie Zanikanie”

 Zmarłym

„Wielkie Zanikanie”

Godz ov War 2025

Ze Zmarłym mam tak, że poprzednie wydawnictwa pokręciły się u mnie w odtwarzaczu chwilę czy dwie, były całkiem niezłe, ale nigdy ani razu do nich nie wróciłem. I to nie dlatego, że miesięcznie dostaję do odsłuchu kilkadziesiąt nowości, z których nawet ćwiartki w całości nie przerabiam. Po prostu nie miałem ochoty. Przy okazji nowego albumu obiecałem sobie, że nie napiszę o nim ani słowa zanim nie przemielę go wzdłuż i wszerz. No i chyba już to nastąpiło, a ja… nadal mam o Zmarłym takie samo zdanie jak dotychczas. Zespołów kombinujących z black metalem mamy na krajowym podwórku prawdziwe zatrzęsienie. Jedni idą w czysty „post”, inni mieszają z wpływami francuskimi, głównie dysonansowymi, tudzież starają się naśladować (może bardziej elegancko zabrzmiało by „czerpać”) Mgłę zabarwioną Furią. Zmarłym też dbają o to, by ich black metal nie był tym, czym gatunek ów był w latach dziewięćdziesiątych. Kwestia, czy ktoś lubi dokonania spod znaku Gruzja, Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi czy nawet Sznur. Nie, nie mam na myśli, że te zespoły inspirują dźwięki płynące z „Wielkie Zanikanie”, jednak sposób swoistego „wyjebania” na black metal jest tu podobny. Dobrze to i źle. Chłopaki w sumie nie śpiewają o Szatanie, nie malują twarzy i nie biegają z mieczami po lasach (choć w ich przypadku chyba bardziej po blokowiskach, bo Zmarłym to zdecydowanie bardziej miejski metal niż leśny). Może nawet nie uważają swojej twórczości za black metal. Jednak ten black metal w ich kompozycjach się pojawia, w takiej czy innej formie. Z drugiej strony, daleki też jestem, by nazwać tę muzykę awangardową. Bo za mało w niej awangardy. Jest na tej płycie na pewno wiele elementów, które zaskakują, wiele inspiracji płynących nie tylko z metalu stricte. I nie mówię tutaj jedynie choćby o pojawiającym się gdzieś tam saksofonie, robiącym tło jak w starych polskich filmach, bo to wyłącznie pierwszy z brzegu przykład. Ten krążek to prawdziwy przeplataniec, i gdyby rozłożyć go na czynniki pierwsze, to naprawdę można zastanawiać się, jak Zmarłym to wszystko poskładali do kupy. A że nie wszystkie puzzle wydają mi się tutaj z tego samego zestawu, to i chwilami, poza szerokim i szczerym uśmiechem zadowolenia, pojawia się na mojej twarzy także lekki, kwaśny grymas. Dokładnie takie same wrażenia mam przy wokalach. Chwilami są naprawdę ostre i jadowite, a chwilę później męczą bułę, tak jakby muzycy chcieli by były na siłę inne. Przykład? Numer tytułowy. Pytam, dlaczego owo „Zanikanie świata” jest bardziej nucone pod nosem niż zaśpiewane pełną gębą? Dla kontrastu rozpierdala mnie zastosowana w tym utworze elektronika, bardzo odważna i wyrazista. No cóż, chyba już zawsze w stosunku do Zmarłym będę stał w rozkroku. Nie wiem, czy jest sens powtarzać, że zespół ma potencjał, bo ileż można. Nadal jednak nie doczekałem się od nich albumu, który by mnie poskładał. Bo fakt, że chodzę i nucę fragmenty „Wielkiego Zanikania” jest chyba efektem podobnym do podśpiewywania „Abrakadabra” Lady Gagi, którą to słyszę w radio podczas jazdy autem co kilka chwil. Jeśli dotychczas zdążyliście się ze Zmarłym zaprzyjaźnić, to nowy materiał też wam wejdzie leciutko, bo na pewno nie jest słabszy niż poprzednie. Ja sobie posłuchałem, bawiłem się całkiem nieźle, ale pewnie znów nie wrócę.

- jesusatan





Recenzja Neptunian Maximalism „Le Sacre Du Soleil Invaincu (LSDSI)”

 

Neptunian Maximalism

„Le Sacre Du Soleil Invaincu (LSDSI)”

I, Voidhanger Records 2025

Teraz coś ambitnego, bo ten belgijski projekt gra muzykę dla wysublimowanych odbiorców bądź takich, którzy coś na kształt tego co nagrał Neptunian Maximalism po prostu lubią. Zespół ten powstał w 2018 roku w Brukseli i nagrał już parę płyt, a „Le Sacre Du Soleil Invaincu (LSDSI)” jest ich siódmą produkcją. Panowie zaprezentowali na niej wysoce pojechaną wersję dronowego metalu, za pomocą którego funduje nam mistyczną jazdę w przestrzeń kosmiczną lub spowite mrokiem indyjskie rejony. To jedenaście hipnotycznych kompozycji, które wprowadzają w sataniczno-mantryczny trans przy wykorzystaniu usypiających i dusznych dronów, potężnych bębnów i szeregu innych, egzotycznych instrumentów. To nastrojowe, posępne i psychodeliczne utwory, które często przechodzą w narkotyczne i uduchowione improwizacje. Odznaczają się one momentami dość złożoną architekturą, która zachwyca surowością, zadziwia ciężkością oraz omamia subtelnością. Kłębiące się różnorakie formy zaskakują zmieniającą się intensywnością, a budujące je dźwięki zdają się niczym ożywione byty, które oddziałują na zmysły z różnoraką energią, wahającą się między monumentalnie przytłaczającymi najazdami, ekstatycznymi wybuchami oraz wręcz zatopionymi w modlitwie, dryfującymi bezwiednie w przestrzeń ambientowymi pływami. Drone-metal pełen diabolicznej ekspresji i medytacyjnego spokoju, do którego Neptunian Maximalism dołożył sporo wpływów free jazzu, doomu, transowych rytmów, a także klasycznej muzyki hinduskiej. Wszystko to przy wykorzystaniu gitar, perkusji, basu, gongu i syntezatorów. Ten niezwykły i chwilami upiorny oraz metafizyczny kolaż dźwiękowy wzbogacono udziałem śladowych wokaliz, elektrycznego sazu, dafu i gitary potraktowanej smyczkiem. Aby dopełnić obrazu tego albumu należy wymienić również trąbkę, surmę i surbahar. Mało? Mi wystarczy. Zainteresowani? To uderzajcie do I, Voidhanger Records.

shub niggurath




 

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Recenzja Rothadás “Töviskert a kísértés örök érzete lidércharang”

 

Rothadás

“Töviskert a kísértés örök érzete lidércharang”

Me Saco Un Ojo / Pulverised Rec. 2025

 


Mam właśnie przed sobą drugi krążek węgierskiego Rothadás. Jest to twór, za który odpowiedzialnych jest dwóch muzyków, udzielających się także w Coffinborn, a także Cryptworm czy Tyrant Goatgaldrakona, by wymienić te najbardziej znane nazwy. Materiał, który ukazał się dosłownie kilka dni temu to ich kolejne spojrzenie na muzykę staroszkolną, tym razem spod znaku death / doom metalu. Powiem od razu szczerze, że o ile wymienione powyżej zespoły prezentują całkiem wysoki poziom, tak Rothadás to już wyższa liga. “Töviskert a kísértés örök érzete lidércharang” to materiał tak cholernie wciągający i uzależniający, że kiedy się w niego wsiąknie, to nie ma ratunku. Panowie w sposób mistrzowski łączą tutaj zarówno masywne walce, o silnie grobowym zabarwieniu, jak i klasyczne deathmetalowe harmonie. Czynią to jednak z takim wyczuciem, że co chwilę zaskakiwani jesteśmy coraz ciekawszą melodią. Tak, tej na tym krążku nie brakuje, a jej spektrum rozpościera się od Szwecji po Antypody (nie będę pokazywał palcem, kogo mam na myśli, sprawdźcie sami). Węgrzy potrafią mocno poznęcać się nad słuchaczem, dobijając go niemal funeralnym klimatem, by po chwili poderwać do headbangingu. Bez znaczenia jednak w jakim aktualnie poruszamy się tempie, każda minuta tego albumu niesie ze sobą odór katakumb i fetor cmentarnej ziemi. Brzmienie tych kompozycji jest prawdziwie organiczne i staroszkolne, zresztą jak sama muzyka. Do tego świetnie wkomponowuje się w nią głęboki, guturalny wokal,  o dziwo dość czytelny, a nie jedynie bulgoczący. Fantastyczną różnicę robią tu kontrastujące ze sobą gitary, z linią główną o ołowianym wydźwięku, równoważoną przez pojawiające się w tle melodie. Co ciekawe, Rothadás wcale nie silą się na jakieś popisy czy przesadne kombinacje. Poszczególne składowe tego krążka są stosunkowo proste, wręcz pospolite. Dopiero złożone w całość zaczynają jednak silnie ze sobą współpracować i tworzyć odrażający, tętniący własnym życiem obraz. “Töviskert a kísértés örök érzete lidércharang” to zdecydowanie najlepszy materiał z Węgier jaki słyszałem od lat. Sprawdźcie go koniecznie, bo gwarantuję, że reklamacji nie będzie.

- jesusatan




 

Recenzja Vetus Sanguis „Capitulo I-Dimensao Horrenda”

 

Vetus Sanguis

„Capitulo I-Dimensao Horrenda”

Helldprod Records 2025

To świeży, solowy projekt z Portugalii, który do życia został powołany w 2021 roku przez niejakiego Perversusa, aby niecić szatańską pożogę i siać zamęt. Trzy lata temu zarejestrował on podobno entuzjastycznie przyjęte demo „Sangue Velho”, a teraz wydaje debiutancką płytę. Składa się ona z dziesięciu utworów, wśród których odnajdziecie świetnie zagrany cover Discharge „The Possibility Of Life’s Destruction”. Reszta numerów to już czysty i dość szybki black metal wyrosły na fundamencie tego stylu z lat dziewięćdziesiątych. Kompozycje Vetus Sanguis oparte są na żwawych tremolo, które brutalnie wżerają się między zwoje mózgowe oraz na klasycznych, korespondujących z thrash metalem riffach. Ostra muzyka, mknąca przed siebie niczym huragan, która sowicie została okraszona melodią. Chwytliwości te nie są jednak zbyt nachalne i swym okrutnym i jednostajnym usposobieniem hipnotyzują skutecznie. Twórczość Perversusa nie jest niczym nowym czy odkrywczym. To tradycyjny bleczur, który z powodzeniem broni się swą siarczystością i niesamowitą nośnością. Wchodzi bowiem bez popitki, a speed-thrashowe momenty, które zalatują nieco Slayer’em tyle, że na przyspieszonych obrotach, zajadłością biczują do krwi. Mroźne gitary wspomaga dobrze naoliwiona sekcja rytmiczna i zaciekłe wokale. Całość brzmi tradycyjnie, przypominając skandynawskie produkcje z małym powiewem z południowo-zachodnich krańców Europy, na który wpłynęły między innymi teksty wykrzykiwane w rodzimym języku twórcy jak i specyficzny klimat, sączący się z harmonijnych akordów. Klasyczny black metal, odznaczający się dużą ekspresją i plujący gniewem. Zagrany z niebywałą agresją, terroryzuje rozkosznie.

shub niggurath




niedziela, 6 kwietnia 2025

Recenzja / A review of Postmortal „Profundis Omnis”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -



Postmortal

„Profundis Omnis”

Aesthetic Death 2025

Mimo iż Postmortal działalność swoją zapoczątkował niemal dekadę temu, o jego istnieniu dowiedziałem się dopiero z chwilą wydania przez nich debiutanckiej płyty o widocznym powyżej tytule. Z drugiej strony żadna to dziwota, skoro dotychczas Krakowiaki zarejestrowali jedynie EP-kę i split. Najwyraźniej jednak w chwili, kiedy członkowie Rites of Daath  rozjechali się po świecie, Michał, czyli człowiek odpowiedzialny w tamtym zespole za obsługę gitary, mógł skupić się na Postmortal właśnie. Wynikiem tego jest trwający niemal godzinę kolos na ołowianych nogach z gatunku doom metal, albo funeral doom, jak sobie wolicie. Nie nazewnictwo jest tutaj bowiem istotne, a same dźwięki. A te są niemiłosiernie masywne i ospałe, niemal drone’owe. Przede wszystkim dlatego, że kolejne akordy sączą się bardziej na zasadzie ropy z gnijącej rany niż otwartej aorty. Ponadto piosenki Postmortal często oparte są o powtarzane wielokrotnie motywy, wprowadzające słuchacza w swoisty pogrzebowy trans. Nie znajdziecie w nich ani kszty melancholii czy smutku, jedynie staroszkolny, cuchnący odorem śmierci ciężar. Jeśli pomyślicie o takich klasykach jak Thergothon, Dolorian (chwilami linie gitar i ich brzmienie bardzo mocno przypominają Finów) czy The Funeral Orchestra, to będziecie na dobrym tropie. Nie znaczy to, że Postmortal stronią od dokładania do tych inspiracji swojej własnej cegiełki. Mimo iż naprawdę trudno w ramach gatunku wymyśleć cokolwiek innowacyjnego, ich nagrania brzmią dość autorsko, mimo iż barier nie przełamują. Zatapianie się w nich przypominać może powolne, bezwładne opadanie wgłąb oceanu, gdzie z każdym kolejnym utworem jesteśmy coraz intensywniej poddawani procesowi kompresji, doświadczając po drodze przedśmiertnych wizji. Czymś na podobiznę syreniego śpiewu, zwiastującego zbliżający się koniec żywota, może być „Decay of Paradise”, utwór w połowie płyty, z żeńską linią wokalną, ograniczająca się w zasadzie do monotonnego powtarzania tego samego zaśpiewu, niesamowicie czarująca i wywołującą dreszcze. Trochę żałuję, że temat ten został tak bardzo na płycie ograniczony, bowiem jest to bez wątpienia najciekawszy moment albumu. Jak nietrudno zgadnąć, dźwięki Postmortal nie są łatwe w odbiorze. Stwierdziłbym wręcz, że odpychające, a dla przypadkowego odbiorcy absolutnie niestrawne. Muzyka ta odkrywa bowiem swoje piękno dopiero po trzeciej / czwartej randce, kiedy to doszukamy się w niej głębiej skrywanych przez nią sekretów. Niezmiernie intrygujący to materiał, choć brakuje mi na nim jakby odrobiny odwagi. Gdyby wrzucić do kotła „Profundis Omnis” kapkę więcej efektów, czy elementów bardziej transowych, tudzież awangardowych,, to mogłoby z tego być prawdziwe objawienie. Wszystko jednak jeszcze przed nimi, dlatego będę śledził poczynania Postmortal z uwagą. Pierwszy poczyniony przez nich krok jest bowiem nader obiecujący.

- jesusatan


 

Postmortal

“Profundis Omnis”

Aesthetic Death 2025

 

Although Postmortal started almost a decade ago, I’ve only became aware of their existence when they released their debut album with the above-visible title. On the other hand, it's no surprise, since so far the Krakovians have only recorded an EP and a split. Apparently, however, the moment the members of Rites of Daath scattered around the world, Michał,  the man responsible for handling the guitar in that band, was able to focus on his own Postmortal precisely. The result is nearly an hour-long colossus on leaden legs of the doom metal genre, or funeral doom, as you prefer. For it is not the question of labeling that is important here, but the sounds themselves. And these are unmercifully massive and sluggish, almost drone-like. Mainly because the successive chords ooze more like pus from a rotting wound than blood from an open aorta. Moreover, Postmortal's songs are often based on motifs repeated many times, putting the listener into a kind of funeral trance. You won't find a hint of melancholy or sadness in them, just an old-school heaviness that reeks of the stench of death. If you think of  classics like Thergothon, Dolorian (at times the guitar lines and their sound are very reminiscent of the Finns) or The Funeral Orchestra, you'll be on the right track. This is not to say that Postmortal shy away from adding their own contribution to these inspirations. Although it's really hard to come up with anything innovative within the genre, their recordings sound quite authorial, even though they don't break any bourders. Sinking into them can resemble a slow, inert falling into the depths of the ocean, where with each successive track we are subjected to an increasingly intense process of compression, experiencing pre-mortal visions along the way. Something in the likeness of a mermaid's chant, heralding the impending end of your life, may be “Decay of Paradise,” a track marking the half way of the album, with a female vocal line, basically limited to the monotonous repetition of the same chant, incredibly enchanting and chill-inducing. I somewhat regret this theme was limited so much here, as it is undoubtedly the album's most interesting moment. As you can easily guess, the sounds of Postmortal are not easy to listen to. I would even state that they’re repulsive, and for the casual listener absolutely indigestible. After all, the music reveals its beauty only after the third/fourth date, when we reach the deeper secrets it conceals. Extremely intriguing material, although it seems to me to lack a bit of courage. If they had thrown into the cauldron of “Profundis Omnis” some more effects, or more trance-like or avant-garde elements, it could have been a real revelation. However, everything is still ahead of the band, so I will be following Postmortal's next steps closely. After all, their first one is very promising.

- jesusatan



Recenzja Versatile „Les Litanies Du Vide”

 

Versatile

„Les Litanies Du Vide”

Les Acteurs De L’Ombre Productions 2025

Versatile to kwartet z Genewy, który powstał w 2019 roku i po wydaniu epki i singla w wersji digital postanowił zaprezentować światu swój fizyczny debiut. Płyta ta to dziesięć numerów, które łącznie dają ponad czterdzieści minut muzyki o industrialno-black metalowym sznycie. Jednakże zanim sympatycy tego nurtu rozlecą się z podniecenia muszą wiedzieć, że ujęcie to w wykonaniu Szwajcarów jest totalnie pompatyczne. Oprócz mechanicznie bijącej perkusji, miarowo tnących akordów, dysonansowych zapętleń i sporej obecności przytłaczającej elektroniki mamy tu coś jeszcze. Mianowicie są to groteskowe melodyjki, teatralne melodeklamacje, różnorakie wokalizy oraz wzniosłe wręcz chóralne, syntezatorowe „zalewajki”, w których momentami ta produkcja po prostu tonie. Gdyby ogołocić lub odrobinę odchudzić „Les Litanies Du Vide” z tych moim zdaniem zbędnych wypełniaczy, to mielibyśmy do czynienia z całkiem ciekawym i eksperymentalnym industrialnym black metalem, który częstowałby nas automatycznymi riffami, dusznymi atonalnościami w między które Versatile wplatają pokaźną ilość powykręcanych zagrywek oraz lawinowych, gitarowych ataków na zmysły. Wszystko w klawiszowej i cyfrowej otulinie, które okresowo przeobraża muzę Szwajcarów w stronę mrocznego i skomputeryzowanego ambientu, który przechodzi nawet w agresywnie płynące, post-punkowe rytmy. Tymczasem otrzymaliśmy muzykę o trywialnym wyrazie, którą z powodzeniem można by było określić jako współczesny i industrialny Cradle Of Filth. Pełno tu bowiem przeróżnych, kuglarskich sztuczek, karkołomnych i nieudanych wygibasów i nikomu niepotrzebnych świecidełek. Gdyby twórcy tego albumu zdecydowaliby się na mniej „Wersalu”, to mogłoby być całkiem nieźle, a tak powstało dzieło kabotyńskie i chwilami mocno zalatujące tanią bufonadą. Zupełnie nie dla mnie, ale dla kogoś na pewno.

shub niggurath