Zanim włączyłem sobie ten album, dłuższą chwilę
zastanawiałem się, co też autor okładki miał na myśli. Księżyc, jakiś lodowy
pałac z „Krainy Mrozu”, chyba smok, norweskie szczyty, kościółek, jakieś chaty
i gołe drzewa w krajobrazie zimowym. Nie wiem, może mu się klisze skleiły i
wyszła przypadkowo mozaika, albo ja głupi jestem i nie czaję bazy. Zanim
jeszcze przejdę do zawartości muzycznej „Bluefgraf”, wspomnę, że projekt ten to
współdzieło jakiegoś kolejnego nadpobudliwego muzyka, bowiem odpowiedzialny za
wszystko poza wokalami J. , poza Ghörnt udziela się także w dziesięciu (jeśli
dobrze policzyłem) innych, aktywnie działających zespołach, by wymienić (z tych
bardziej znanych) jedynie Aara, Porta Nigra czy Forgotten Tomb. A mimo to, „Bluetgraf”
jest już trzecim na przestrzeni czterech lat pełniakiem tworu, o którym dziś
mowa. Posłuchałem sobie tego krążka dosłownie dwa razy, i powiem tak. Jest to
black metal. Czysty, niczym nie skażony. Jednocześnie, gdyby materiał ten się
nie ukazał, nikomu na świecie nie stała by się krzywda. No chyba że samemu
autorowi, bo by się, w myśl przysłowia, „udusił”. Nie ma tutaj w sumie żadnego
obciachu, bo wszystkie wkładane do maszyny produkcyjnej składniki się zgadzają.
Są całkiem niezłe wokale, gdzieś na pograniczy growla i blackmetalowego krzyku,
są nawet płynne melodie w stylu bardzo skandynawskim, jest w nich
nieprzesłodzona melodia, czasem jakaś solówka, sporo blastów i mroźnych
tremolo. Wszystko w sumie nawiązujące do klasyki drugiej fali i najbliżej kojarzące
się chyba z Mardukiem. Tylko że jakieś to takie… nijakie. Po prostu kiedy płyta
się kończy, to zupełnie nic nie zostaje w głowie, bo wiatr bardzo szybko
rozwiewa te harmonie i momentalnie milknie. Ponadto in minus działa na tych
nagraniach brzmienie. Na moje ucho trochę za sterylne i skomputeryzowane,
zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę centrale, brzmiące jak striggerowane.
Brakuje mi w tym choćby odrobiny naturalnego brudu czy organiczności. Myślę
sobie, że gdyby zespół ten miał za sobą jakąś tam historię i kilka znaczących
coś w historii gatunku płyt, to by sobie mógł na takie mizerne wydawnictwa
pozwolić, bo fani i tak by to kupili (patrz: choćby nasz Behemoth). Jednak
start z takiego poziomu w dzisiejszych czasach sukcesu gwarantować nie może. Bo
podobnych płyt jest pod dostatkiem, i raczej nikt sobie średniactwem głowy
zawracać nie będzie. No chyba, że się mylę…
Ci
dwaj Niemcy założyli tą kapelę w 2018 roku. Obecnie wydają drugą płytę, która
jest kontynuacją ich debiutu sprzed czterech lat. To niezwykle nośny
black-death metal, który bez problemu można przyrównać do tego, który święcił
swoje triumfy w latach dziewięćdziesiątych. Całość oparta o thrashowe i
delikatnie punkowe nuty, wymieszana z zimnymi tremolando i kilkoma heavy
metalowymi patentami oraz solówkami bardzo łatwo wpada do uszu. Jednocześnie
jest to zagrana z sercem i siarczystością muzyka, którą napędzają zmieniające
się tempa i rodzaje kostkowania. Duży udział w łatwości odbioru „The True
Harmful Black” mają także melodie, które występują tutaj w dość znacznej
liczbie i wciągają do świata tej płyty niemalże od pierwszych jej taktów. Sprawnie
poprowadzona, dźwiękowa narracja, która proponuje szereg zwrotów akcji,
oferując chwytliwe i nieco nostalgiczne kombinowanie na strunach wiolinowych,
burzliwe ataki, sypiące szronem wysokotonowe galopady i przysadziste
zwolnienia. Poszczególne partie każdego z zawartych na tym krążku utworów
odznaczają się wysoką energią i w odpowiednich chwilach posępnym klimatem, co
czyni z tego wydawnictwa całkiem atrakcyjną produkcję, która jawi się mainstreamowo,
lecz nie pozbawiona jest szorstkości i agresywności. Pomaga jej w tym ostre
brzmienie i ponure wokale, które wprowadzają do tego materiału znaczny,
blackowy pierwiastek, rozrzedzając wyraźnie śmierć metalowe riffy w harmonijnym
wydaniu. Dynamiczna muza, którą określiłbym jako współczesny odpowiednik
Necrophobic bądź Sacramentum, w której mieszają się majestatyczne melodie z
kłującym mrozem północy, a spomiędzy nich zalatuje delikatnie mdłym, morowym
powietrzem. Powiew przeszłości w odświeżonej i autentycznej formie dla
miłośników wspomnianych wyżej kapel.
Jakieś dwa lata temu przedstawiałem wam na łamach
Apocalyptic Rites kolaboracyjne wydawnictwo Demonologists z ORD. Teraz,
nakładem tej samej wytwórni, ukazuje się najnowszy krążek Amerykanów z Indiany.
Co ciekawe, takich solowych albumów zespół ten ma niewiele, a na pewno
zdecydowanie mniej niż wspomnianych przed chwilą kolaboracji, splitów i innych
materiałów „dzielonych”. Jest to, przyznacie sami, sprawa na pewno
niecodzienna, nawet dziwna. Zostawmy jednak te dywagacje i przejdźmy do rzeczy,
czyli zawartości „Rakshasa”. Album ten zawiera dziesięć, trwających razem
niespełna czterdzieści minut kompozycji, będących podróżą na dno koszmaru.
Demonologists zdają się ordynarnie igrać swoimi dźwiękami z ludzką psychiką. Co
mam na myśli? To, że jeśli sesje terapeutyczne przy muzyce relaksacyjnej, albo
elektroterapia, powodują przywrócenie równowagi umysłu i ciała, tak „Rakshasa”
może wywołać efekt przeciwny i obudzić drzemiące w człowieku demony. Zawarte na
tym krążku utwory to niezwykle chora i mroczna
mieszanka industrialu z muzyką z gatunku noise i drone. Słowo „muzyka”
zresztą nie do końca odzwierciedla to, z czym się w tym przypadku stykami. To
bardziej dźwięki. Dźwięki, które nie rodzą melodii w sensie stricte. To
odgłosy, które mogłyby stanowić podkład do wizualizacji piekła (gdyby takie
istniało) albo zobrazowanie myśli seryjnego mordercy. Myślicie, że wszystko już
w życiu słyszeliście i nic nie jest w stanie was przerazić? Zanurzcie się zatem
w „Rakshasa”, a przekonacie się, że nie jest to takie oczywiste. Ten album ma w
sobie więcej czystego zła i negatywnych emocji niż umysły Tedda Bundy i Jeffrey
Dahmera razem wzięte. Sposób w jaki Demonologists budują w swoich kompozycjach
napięcie, poczucie niepewności i zagrożenia jest dla mnie czymś ledwo
pojmowalnym. Zarazem czymś, co po pierwszym zażyciu uzależnia i odurza bardziej
niż fentanyl. Jednocześnie nie jest to twórczość dla każdego. Powiedziałbym
wręcz, że jej przekaz skierowany jest do słuchacza nastawionego na określoną
częstotliwość przekazu. U mnie odbiornik w głowie ustawiony jest na 66,6 MHz, i
może dlatego odbieram każdy pojedynczy dźwięk tego albumu całym sobą. Ktoś
bowiem kiedyś powiedział, że w wydawnictwach Cold Meat Industry więcej jest
Szatana niż w całym black metalu podniesionym do kwadratu. Słuchając „Rakshasa”
możecie to stwierdzenie skonfrontować ze stanem faktycznym. Ja to już zrobiłem,
wynik jest jednoznaczny.
-
jesusatan
Demonologists
“Rakshasa”
Aesthetic Death
2025
About two years
ago I introduced you on Apocalyptic Rites to the Demonologists' collaboration
release with ORD. Now, the newest album from the Indiana-based Americans is
being released on the same label. Interestingly, the band has few such solo
albums, certainly far fewer than forementioned collaborations, splits and other
“shared” materials. This is, you have to admit, an unusual, even strange case.
However, let's leave these divagations and get to the point, meaning the
content of “Rakshasa”. This album contains ten compositions, lasting less than
forty minutes in total, which are a journey to the bottom of a nightmare.
Demonologists seem to grossly play with the human psyche with their sounds.
What do I mean? That if therapy sessions with relaxing music, or electrotherapy,
cause the restoration of balance of mind and body, so “Rakshasa” can have the
opposite effect and awaken the dormant demons in man. The tracks on this album
are an extremely sick and dark mixture of industrial with noise and drone
music. The word “music”, by the way, does not quite reflect what we are dealing
with in this case. It's more like “sounds”. Sounds that don’t give birth to
melody in the strict sense.These are sounds
that could serve as a primer for visualizing hell (if such existed) or depicting
the thoughts of a serial killer. Think you've heard everything in your life and
nothing can scare you? Dive into “Rakshasa” then, and you'll see that it's not
so obvious. This album has more pure evil and negativity in it than the minds
of Tedd Bundy and Jeffrey Dahmer combined together. The way Demonologists build
tension, a sense of uncertainty and danger in their compositions is something
barely comprehensible. At the same time, something that, after the first
intake, is more addictive and intoxicating than fentanyl. At the same time,
this is not an album for everyone. I would even say that its transmission is
aimed at a listener tuned to a certain frequency. In my case, the receiver in
my head is set to 66.6 MHz, and maybe that's why I’m getting every single sound
of this album with my whole self. After all, someone once said that there is
more Satan in Cold Meat Industry's releases than in all black metal squared.
Listening to “Rakshasa” you can confront this statement with the facts. I have
already done it, the result is unambiguous.
Tetramorphe
Impure to solowe przedsięwzięcie włoskiego muzyka Damiena Dell’Amico, który w
latach 2001-2009 uczestniczył w poczynaniach Mortuary Drape. Ten projekt
powołał do życia w 2006 roku, ale do dziś zarejestrował jedno demo, pojawił się
na splicie z Black Oath i wypuścił kompilację. Obecnie wydaje debiutancką
płytę, na której zamieścił cztery długie utwory, dające bez osiemnastu sekund,
czterdzieści minut muzyki. Gatunek jakim para się Damien to doom-death metal, w
którym się dość sporo dzieje. Za sprawą kilku wpływów z różnych ujęć tego typu
muzykowania, Włoch skonstruował złożoną formę przysadzistego grania, na którą
oprócz zwyczajowych dla doom-death metalu elementów składają się również
pierwiastki funeralne, gotyckie oraz zaczerpnięte ze skandynawskiego,
klasycznego metalu śmierci, a zwłaszcza z jego fińskich przedstawicieli. Zatem
każda z tutejszych kompozycji jest „zbiorem wspólnym”, sękatych akordów, monumentalnych
zwolnień i zawiesistych, pogrzebowych rytmów. Wszystko zgrabnie połączone
generuje aranżacje, które przytłaczają swą ciężkością i przygnębiającym
klimatem, ale podczas ich słuchania nie może być mowy o nudzie. Ten ponury doom
ma bowiem do zaoferowania nie tylko ślimacze i gęste riffy. Tetramorphe Impure
potrafi również zerwać się do żwawszego tempa, aby tym samym poczęstować
szybszym, gruboziarnistym kostkowaniem w towarzystwie miarowo bijącej sekcji.
Nie da się ukryć, że słychać w nich oldschoolową manierę, z którą można było
obcować za pośrednictwem Convulse czy Abhorrence. Przechodzą one płynnie w
wolniejsze i atmosferyczne granie, z którego snują się smutne i atmosferyczne
melodie, przypominające muzykowanie My Dying Bride i wprowadzają nieco
melancholijnego klimatu. Ten z kolei, niemalże niezauważalnie, przeradza się w
głębsze i grobowe pływy, które za sprawą cmentarnego zapachu i żałobnych
harmonii powiązać można z Evoken, zaś ich duszność i sączące się z nich trujące
miazmaty to czysty Disembowelment. Całość umiejętnie zespolona owocuje
przebogatą, ale i brutalną muzyką o wielu zwrotach akcji, które dostrojone
zostały świetną, klawiszową ornamentyką. Idealnie uzupełnia ona dźwiękowo ten
album, zagęszczając główne tekstury i windując jego atmosferyczność całkiem
wysoko w czym pomagają także dark-ambientowe wtręty i specyficznie poprowadzone
chwytliwości, w których czuć aurę zainteresowania twórcy takimi grupami jak
Dead Can Dance i Swans. Cóż, myślę, że warto sięgnąć po „The Sunset Of Being”,
ponieważ znajdziecie na nim fantastyczny doom-death metal o różnych obliczach i
który nieustannie zaskakuje przez prawie trzy kwadranse.
Przegapiłem premierę drugiego albumu Gryla, która to
miała premierę w marcu tego roku, ale czasem jednak warto się obejrzeć, bo
można niezamierzenie przegapić kilka wartościowych rzeczy. A taką jest
niewątpliwie „The Redeemer’s Festering Carcass” tego norweskiego projektu, za
który w całości odpowiada niejaki Torbjorn Kirby Torbo. Człowiek to niezwykle
młody, bo nie dobił jeszcze nawet do dwudziestki, a już zdążył zanurzyć paluchy
w czterech różnych zespołach. Zajmijmy się jednak „Ropiejącym Truchłem
Odkupiciela”. Sam tytuł już wiele mówi o tym, czego możemy po muzyce oczekiwać.
A gdyby ktoś miał wątpliwości, niech rzuci okiem na powyższą okładkę.
Wydawnictwo to zawiera czterdzieści minut obrazoburczego, surowego i jadowitego
black metalu. Mówiąc „surowego” nie mam jednak na myśli jego minimalistycznej
produkcji, gdyż ta jest na całkiem przyzwoitym poziomie. Albo mówiąc inaczej,
spełnia wszelkie standardy drugiej fali, zwłaszcza tej, która napłynęła z kraju
muzykowi rodzimego. Bardziej chodzi mi i samą strukturę kompozycji, gdzie
rządzą niepodzielnie szorstkie riffy, i to zarówno te z gatunku tremolo, jak i
bardziej klasyczne, oraz spowijający wszystko mróz. Naprawdę, chwilami w
zderzeniu z muzyką Gryla ma się wrażenie, jakbyśmy szli pod wiatr podczas
szalejącej zimowej zamieci. Intensywność riffowania jest tutaj chwilami na
naprawdę wysokim poziomie, a jeśli dodatkowo towarzyszą jej rozpędzone do
sporych szybkości beczki, to jest to naprawdę srogie doznanie. Oczywiście nie
cały album stanowi taką rozszalałą zawieruchę. Mniej więcej w jego połowie
nastrój kompozycji zmienia się w bardziej stonowany, a utwory zaczynają
rozkwitać bogactwem pomysłów. Jednak nawet w wolniejszych partiach biczujące
riffy powodują rany kłute, podobne do tych, których doznał Chrystus po
ukoronowaniu. Równoważenie tempa nie jest jednak tym, co stanowi największą
zaletę tej płyty. Są nią niebywale wciągające melodie. Bynajmniej proste.
Owszem zaznaczające swoją obecność, często jednak zmieniające się zupełnie
niespodziewanie, a nawet wywołujące lekką konsternację. Sprawdźcie choćby
„Imposer”, numer, w którym akordy szaleją niczym planety w piosence Maanamu, a
wokal z mocno panicznego wrzasku przechodzi w głęboki growl. Dla przeciwwagi,
kolejny, „Carnal Beast”, zalatuje odrobinę prostym thrashowym punkiem i daleko
mu do jakiejkolwiek finezji, mimo iż oparty jest na niezłym, wkręcającym się w
głowę riffowaniu. W wieńczącym całość „Spewing Facial Abjurations” dosłuchamy
się z kolei melodii wręcz folkowych, lecz temperatura otoczenia nie wzrasta
przez to ani o jeden stopień. Bardzo dobry to materiał, i zaskakujący. Pozornie
szorstki i nienawistny, ostatecznie odkrywający skrywane pod śnieżnym płaszczem
wdzięki. Podpowiem wam, żebyście pod ten płaszczyk zajrzeli, bo szybko spod
niego nie wyjdziecie. Tylko załóżcie czapkę, bo odmrozicie sobie uszy.
Fiński
Moonfall istnieje już ładnych parę lat, bo powstał w 2008 roku. Co prawda po
zarejestrowaniu demosa w 2010, ta kapela rozpadła się, ale pięć lat temu
została reaktywowana i wydaje debiutancką płytę. Trwa ona niecałe pół godziny,
a kompozycje, które ją otwierają i zamykają są utworami instrumentalnymi,
odegranymi na syntezatorach. Pozostałe dwa kawałki to już muzyka właściwa więc
z tym czy „Odes To The Ritual Hills” jest pełnoprawnym albumem można by było
trochę popolemizować. Jednak wydawnictwo to broni się bez trudu, bo to klasyczny
black-doom w ujęciu piwniczno-mistycznym. Pamiętacie Lullaby lub Xantotol? Otóż
Moonfall gra bardzo podobnie. Pomijając wspomniane, pierwszy i ostatni numer, z
których nastrojowości wieje starożytną energią, to „Countes Carody” i „Odes To
The Ritual Hills” zabierają nas w mroczne rejony, gdzie zalatuje magią i
stęchlizną. To powolne aranżacje, w których na pierwszy plan wysuwa się
pulsujący bas. Z pomocą perkusji kreśli on szamańskie rytmy, którym wtóruje
gruboziarnista gitara wraz z obskurnymi wokalizami sowicie potraktowanymi
pogłosem. Całość wspomagają podkłady klawiszowe, które zagęszczają atmosferę do
reszty i podbijają rytualny charakter tych dwóch kompozycji. Muzyka tego duetu
jest prosta i surowa. Riffy generują złowieszcze melodie, które wraz z
„mszalnym” parapetem stanowią podkład dźwiękowy pod bluźnierstwa jakie
wydobywają się w upiornej formie z gardła Goatprayer’a. Pierwsza oficjalna
produkcja Finów to black-doom metal, który zsyła mrok i przerażenie. Muzyka w
pełni oparta o okultystyczne wzorce z początku lat dziewięćdziesiątych. Nic
modnego i wysublimowanego. Tylko czysty kult Diabła! Wiecie, wilgotne
katakumby, kadzidła i czarne świece.
Hexekration Rites to nowy narybek naszego krajowego
labelu. Panowie pochodzą z Francji, i przez kilka lat działalności dochrapali
się demówki oraz dwóch EP-ek. „Misanthropic Path of Carnal Deliverance” jest
ich pełnowymiarowym debiutem, zawierającym niemal trzy kwadranse muzyki w
dziewięciu odsłonach. Jest to klasyczny amalgamat death i black metalu, gdzie
oba te gatunki odgrywają w zasadzie równorzędną rolę. Założę się, że kiedy po
raz pierwszy włączycie tę płytę, momentalnie najdą was skojarzenia z Archgoat.
I bardzo słusznie, bo muzyka obu zespołów na pewno posiada elementy wspólne. A
należą do nich duszne, nieco przytłumione brzmienie i charakterystyczna
rytmika. Tutaj jednak podobieństwa się kończą, bo Francuzi bardzo umiejętnie
styl Finów rozwijają. O wiele więcej na tej płycie melodii. Trochę w stylu
krainy tysiąca jezior, trochę w stylu brytyjskim, a na pewno na wskroś
klasycznej. Aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że materiał ten zawiera także
kapkę zagrywek zespołowi rodzimych, co bardzo sprytnie całość wzbogaca.
Ciekawym faktem jest, iż album ten skonstruowany został w sposób dość
schematyczny. Struktura poszczególnych kompozycji nie różni się od siebie jakoś
drastycznie, a na pewno elementem często powtarzanym są pędzące na oślep
centrale, nawet w wolniejszych partiach, oraz zamykanie niemal każdego
gitarowego wersetu swojego rodzaju chwytliwym, melodyjnym wykończeniem. Właśnie
ten element z marszu czyni Hexekration Rites tworem rozpoznawalnym i na swój
sposób oryginalnym. Wspomniana przed chwila schematyczność nie jest z kolei z
mojej strony żadnym zarzutem. Wręcz przeciwnie. Dzięki owej konsekwencji album
ten uparcie sunie przed siebie, niczym buldożer, którego zdaje się nie być w
stanie powstrzymać nic. Osobiście mam przy tych nagraniach wrażenie, jakbym
przebywał w maszynowni na jakimś gigantycznym statku. Tylko że w rzeczonym
pomieszczeniu na pewno nie da się usłyszeć takich solówek, jakimi częstują
Hexekration Rites, a które to są kolejnym fragmentem ich autorskiej układanki.
Schematom nie wymykają się także linie wokalne. Nie ma w nich żadnych
eksperymentów i chwilami można je uznać wręcz za monotonne. Oczywiście jeśli za
takowe uznacie wokale na płytach, dla przykładu, Vomitory. Idealnie wpasowują
się one do konceptu całości, i chyba właśnie o to chodziło. Zresztą krążek ten,
jako całość, stanowi solidny monolit, spójną nierozerwalną bryłę. I raz jeszcze
podkreślić muszę jego ukrytą chwytliwość, dzięki której po kilka okrążeniach
nie sposób się od „Misanthropic Path of Carnal Deliverance” uwolnić. Czyli niby
rzecz prosta, grubo ciosana, a jednak ze sporą ilością smaczków i elementów
nieoczywistych. Na pewno jest to album godny polecenia. Gwarantuję, że niejednemu
zrobi we łbie prawdziwe spustoszenie. Ja jestem kupiony.
Silver
Knife na nowym, drugim albumie pozostał wierny swoim założeniom na post-black
metal. Sześć tutejszych numerów, dających łącznie nieco ponad trzy kwadranse
muzyki jest rozwinięciem epki, która ukazała się trzy lata temu. Ten
paneuropejski kwartet nagrał ponownie bleczura, na który składają się
jednostajne riffy poprzeplatane z hipnotycznymi tremolo. Płyną one w dość szybkim
tudzież średnim tempie i gdzieniegdzie spowalniają je nastrojowe wtręty zagrane
na klasycznych strunach. Tym razem panowie oprócz pokrywania wszystkiego wokół
szronem, postawili na wyraźnie epicką melodyjność, która „rozanieliła” ich
rzępolenie, nadając jemu melancholijnego wyrazu. Jednakże tą szczególną
atmosferyczność „Silver Knife” bardzo mocno rozbijają histeryczne wokale, które
momentami wydają się zupełnie nie pasować do linii chłodnych gitar wspomaganych
przez wyraźną sekcję rytmiczną. Być może jest to zabieg celowy, który ma podkreślić
delikatną progresywność black metalu w ujęciu tej czwórki, ale w moim odczuciu
zupełnie chwilami się to nie zgrywa i zaburza odsłuch tego materiału, powodując
mały dyskomfort. Nie da się ukryć, że ten Belgijsko-Francusko-Holenderski
zespół za wszelką cenę chce wprowadzić do tego gatunku własną jakość i
przełamywać granice jednocześnie trzymając się fundamentalnych wzorców, ale
wydaje się robić to trochę na siłę, zatracając płynność przekazu poprzez zbyt
duży kontrast między depresyjnymi wrzaskami i bajronicznymi harmoniami. Poza tym,
jeśli w przypadku poprzedniego, dużo krótszego wydawnictwa „Ring”, gdzie miałem
do czynienia tylko z dwoma kawałkami nużący w gruncie rzeczy charakter
rzępolenia Silver Knife nie był odczuwalny, tak tutaj niestety nazbyt rzuca się
na uszy. Numery są do siebie podobne i zlewają się w jedną, na dłuższą metę
bezbarwną całość. Fani klimatycznego post-black metalu powinni być zadowoleni.
Ja nie muszę… i dobrze.
Dawno już przestałem liczyć, ileż to projektów, czy
tam zespołów (zwał jak zwał), zapoczątkował człowiek o nazwisku Johansson.
Dawno też straciłem rachubę, z kim już, a z kim jeszcze nie, zarejestrował
wspólnie album lub dwa. Tym bardziej, że te jego coraz to nowsze wynalazki i
tak szybko umierają śmiercią naturalną. Nie ma się w sumie temu co dziwić,
skoro chłop wałkuje w kółko te same riffy, raz wprzód, raz w tył, pod skosem
czy na krzyż. Zabierając się za drugi album Leper Colony nawet nie wiedziałem,
czyjego jest autorstwa, ale po dwóch numerach podejrzliwie zerknąłem do
informacji prasowej. No tak, znowu Rogga… Tym razem w duecie z Markiem Grewe,
bo pozostali członkowie to raczej na zasadzie przystawki. „Those of the Morbid”
to nic innego jak typowy Rogga. Szwedzki death metal, choć tym razem nieco
bardziej chwytliwy, chwilami wpadający lekko w Edge of Sanity, zwłaszcza w tych
bardziej melodyjnych partiach. Nadal jest to jednak siódma woda po kisielu,
płyta która gdzieś tam sobie gra w tle, jednym uchem wpada, drugim wylatuje.
Zatrzymuje się pomiędzy w nielicznych momentach jedynie na chwilę, a to tylko i
wyłącznie dlatego, że Marc chyba celowo stara się zaśpiewać po Morgothowemu
(patrz: „Flest to Rot to Ashes”). A jak już o tym utworze wspomniałem, to
kończący go akord jest według mnie szczytem tandety, jednym z wielu przykładów
udowadniających, że Rogga to taki typ, co sobie wymyśli dwa riffy i buduje na
nich od razu całą piosenkę, zapychając dziury czym się da. Bardzo lubię w
szwedzkim death metalu d-beaty. Przypominają mi punkowe pochodzenie metalu jako
gatunku w sensie ogólnym. Jednak na płytach wymienionego już z imienia i
nazwiska pana, są one kolejna zapchajdziurą, elementem tak oczywistym, że nie
wiem, czy śmiać się czy płakać. Gdyby zorganizować zawody na najbardziej
przeciętną muzykę, to Szwed mógłby w tej konkurencji dojść naprawdę wysoko. I
to jeden chuj, z kim się dogada, kto mu zaśpiewa czy poplumka na basie, albo
obsłuży beczki. Z jednej strony kolesia podziwiam, że mu się nadal chce. Z
drugiej, nie mam z nim związanych kompletnie żadnych nadziei, a nowy album
Leper Colony jeszcze mocniej mnie w moim przekonaniu uświadamia. Chcecie sobie
posłuchać death metalu który jest równiusi jak linia na wyświetlaczu
kardiomonitora w chwili zaniknięcia funkcji życiowych? Nie schodzi poniżej
średniego poziomu, a jednocześnie ani na milimetr nie podskoczy? To
posłuchajcie sobie Leper Colony. Albo którejkolwiek z pozostałych kapel
Johanssona. Dla mnie strata czasu.
Tak
jak długo nie miałem okazji ani ochoty sięgać po nagrania tej grupy, tak od
jakiegoś czasu co rusz jakiś materiał Profanatica ląduje w mojej skrzynce. Tym
razem jest to najnowszy mini tego amerykańskiego tercetu, którego premiera
przewidziana jest na 25 kwietnia. Sześć kawałków zagranych na gruboziarnistych
gitarach, które wspierane są przez linie mięsistego basu i zdrowo dudniącą
perkusję. Instrumentom towarzyszą oczywiście plugawe wokalizy Paul’a Ledney’a,
który zapamiętale wypluwa z siebie bluźnierstwa. Całość sunie w średnim tempie
i częstuje dość jednostajnie poprowadzonymi akordami, z których okresowo
wyskoczy wysokotonowa zagrywka. Utwory podobnie jak na poprzedniej produkcji są
nieco monotonne, ale Amerykanie radzą sobie z tym doskonale, przełamując od
czasu do czasu ich liniowość schizoidalną solówką, przejściem w d-beatowe rytmy
oraz dołożeniem do głównych tekstur odrobiny syntezatorów. Jak już Profanatica
zdążyła do tego przyzwyczaić, najnowsza produkcja od tego zespołu to toporny i
brutalny black-death metal, który gęstymi dźwiękami zasypuje świat blasfemią,
bo ma najzwyczajniej na to ochotę. Wydawnictwo, z którego sączy się
niewyobrażalna ilość brudu, inwektyw i zepsutej krwi. Obskurne i bezbożne
rzępolenie, które jest niczym maszynka do mięsa, mieląca ciało Chrystusa i
wszystkich świętych. Będzie ono gnić i śmierdzieć podobnie jak powietrze
podczas słuchania „Wreathed In Dead Angels”, bo ładnych melodyjek i zapachu
fiołków nie należy się spodziewać po tym krążku. Zapraszam więc do zabawy w
senseliera i powdychać ostatni wyziew tych trzech wykolejeńców. Miłych wrażeń
życzę.
Ze Zmarłym mam tak, że poprzednie wydawnictwa
pokręciły się u mnie w odtwarzaczu chwilę czy dwie, były całkiem niezłe, ale
nigdy ani razu do nich nie wróciłem. I to nie dlatego, że miesięcznie dostaję do
odsłuchu kilkadziesiąt nowości, z których nawet ćwiartki w całości nie przerabiam.
Po prostu nie miałem ochoty. Przy okazji nowego albumu obiecałem sobie, że nie
napiszę o nim ani słowa zanim nie przemielę go wzdłuż i wszerz. No i chyba już
to nastąpiło, a ja… nadal mam o Zmarłym takie samo zdanie jak dotychczas.
Zespołów kombinujących z black metalem mamy na krajowym podwórku prawdziwe
zatrzęsienie. Jedni idą w czysty „post”, inni mieszają z wpływami francuskimi,
głównie dysonansowymi, tudzież starają się naśladować (może bardziej elegancko
zabrzmiało by „czerpać”) Mgłę zabarwioną Furią. Zmarłym też dbają o to, by ich
black metal nie był tym, czym gatunek ów był w latach dziewięćdziesiątych.
Kwestia, czy ktoś lubi dokonania spod znaku Gruzja, Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi czy
nawet Sznur. Nie, nie mam na myśli, że te zespoły inspirują dźwięki płynące z
„Wielkie Zanikanie”, jednak sposób swoistego „wyjebania” na black metal jest tu
podobny. Dobrze to i źle. Chłopaki w sumie nie śpiewają o Szatanie, nie malują
twarzy i nie biegają z mieczami po lasach (choć w ich przypadku chyba bardziej
po blokowiskach, bo Zmarłym to zdecydowanie bardziej miejski metal niż leśny).
Może nawet nie uważają swojej twórczości za black metal. Jednak ten black metal
w ich kompozycjach się pojawia, w takiej czy innej formie. Z drugiej strony, daleki
też jestem, by nazwać tę muzykę awangardową. Bo za mało w niej awangardy. Jest
na tej płycie na pewno wiele elementów, które zaskakują, wiele inspiracji
płynących nie tylko z metalu stricte. I nie mówię tutaj jedynie choćby o
pojawiającym się gdzieś tam saksofonie, robiącym tło jak w starych polskich
filmach, bo to wyłącznie pierwszy z brzegu przykład. Ten krążek to prawdziwy
przeplataniec, i gdyby rozłożyć go na czynniki pierwsze, to naprawdę można
zastanawiać się, jak Zmarłym to wszystko poskładali do kupy. A że nie wszystkie
puzzle wydają mi się tutaj z tego samego zestawu, to i chwilami, poza szerokim
i szczerym uśmiechem zadowolenia, pojawia się na mojej twarzy także lekki,
kwaśny grymas. Dokładnie takie same wrażenia mam przy wokalach. Chwilami są
naprawdę ostre i jadowite, a chwilę później męczą bułę, tak jakby muzycy
chcieli by były na siłę inne. Przykład? Numer tytułowy. Pytam, dlaczego owo
„Zanikanie świata” jest bardziej nucone pod nosem niż zaśpiewane pełną gębą?
Dla kontrastu rozpierdala mnie zastosowana w tym utworze elektronika, bardzo
odważna i wyrazista. No cóż, chyba już zawsze w stosunku do Zmarłym będę stał w
rozkroku. Nie wiem, czy jest sens powtarzać, że zespół ma potencjał, bo ileż
można. Nadal jednak nie doczekałem się od nich albumu, który by mnie poskładał.
Bo fakt, że chodzę i nucę fragmenty „Wielkiego Zanikania” jest chyba efektem
podobnym do podśpiewywania „Abrakadabra” Lady Gagi, którą to słyszę w radio
podczas jazdy autem co kilka chwil. Jeśli dotychczas zdążyliście się ze Zmarłym
zaprzyjaźnić, to nowy materiał też wam wejdzie leciutko, bo na pewno nie jest
słabszy niż poprzednie. Ja sobie posłuchałem, bawiłem się całkiem nieźle, ale
pewnie znów nie wrócę.
Teraz
coś ambitnego, bo ten belgijski projekt gra muzykę dla wysublimowanych odbiorców bądź
takich, którzy coś na kształt tego co nagrał Neptunian Maximalism po prostu
lubią. Zespół ten powstał w 2018 roku w Brukseli i nagrał już parę płyt, a „Le
Sacre Du Soleil Invaincu (LSDSI)” jest ich siódmą produkcją. Panowie
zaprezentowali na niej wysoce pojechaną wersję dronowego metalu, za pomocą
którego funduje nam mistyczną jazdę w przestrzeń kosmiczną lub spowite mrokiem
indyjskie rejony. To jedenaście hipnotycznych kompozycji, które wprowadzają w
sataniczno-mantryczny trans przy wykorzystaniu usypiających i dusznych dronów,
potężnych bębnów i szeregu innych, egzotycznych instrumentów. To nastrojowe,
posępne i psychodeliczne utwory, które często przechodzą w narkotyczne i
uduchowione improwizacje. Odznaczają się one momentami dość złożoną
architekturą, która zachwyca surowością, zadziwia ciężkością oraz omamia
subtelnością. Kłębiące się różnorakie formy zaskakują zmieniającą się
intensywnością, a budujące je dźwięki zdają się niczym ożywione byty, które
oddziałują na zmysły z różnoraką energią, wahającą się między monumentalnie
przytłaczającymi najazdami, ekstatycznymi wybuchami oraz wręcz zatopionymi w
modlitwie, dryfującymi bezwiednie w przestrzeń ambientowymi pływami. Drone-metal
pełen diabolicznej ekspresji i medytacyjnego spokoju, do którego Neptunian
Maximalism dołożył sporo wpływów free jazzu, doomu, transowych rytmów, a także
klasycznej muzyki hinduskiej. Wszystko to przy wykorzystaniu gitar, perkusji,
basu, gongu i syntezatorów. Ten niezwykły i chwilami upiorny oraz metafizyczny
kolaż dźwiękowy wzbogacono udziałem śladowych wokaliz, elektrycznego sazu, dafu
i gitary potraktowanej smyczkiem. Aby dopełnić obrazu tego albumu należy
wymienić również trąbkę, surmę i surbahar. Mało? Mi wystarczy. Zainteresowani?
To uderzajcie do I, Voidhanger Records.
Mam właśnie przed sobą drugi krążek węgierskiego
Rothadás. Jest to twór, za który odpowiedzialnych jest dwóch muzyków,
udzielających się także w Coffinborn, a także Cryptworm czy Tyrant
Goatgaldrakona, by wymienić te najbardziej znane nazwy. Materiał, który ukazał
się dosłownie kilka dni temu to ich kolejne spojrzenie na muzykę staroszkolną,
tym razem spod znaku death / doom metalu. Powiem od razu szczerze, że o ile
wymienione powyżej zespoły prezentują całkiem wysoki poziom, tak Rothadás to
już wyższa liga. “Töviskert a kísértés örök érzete lidércharang” to materiał
tak cholernie wciągający i uzależniający, że kiedy się w niego wsiąknie, to nie
ma ratunku. Panowie w sposób mistrzowski łączą tutaj zarówno masywne walce, o
silnie grobowym zabarwieniu, jak i klasyczne deathmetalowe harmonie. Czynią to
jednak z takim wyczuciem, że co chwilę zaskakiwani jesteśmy coraz ciekawszą
melodią. Tak, tej na tym krążku nie brakuje, a jej spektrum rozpościera się od
Szwecji po Antypody (nie będę pokazywał palcem, kogo mam na myśli, sprawdźcie
sami). Węgrzy potrafią mocno poznęcać się nad słuchaczem, dobijając go niemal
funeralnym klimatem, by po chwili poderwać do headbangingu. Bez znaczenia
jednak w jakim aktualnie poruszamy się tempie, każda minuta tego albumu niesie
ze sobą odór katakumb i fetor cmentarnej ziemi. Brzmienie tych kompozycji jest prawdziwie
organiczne i staroszkolne, zresztą jak sama muzyka. Do tego świetnie wkomponowuje
się w nią głęboki, guturalny wokal, o
dziwo dość czytelny, a nie jedynie bulgoczący. Fantastyczną różnicę robią tu
kontrastujące ze sobą gitary, z linią główną o ołowianym wydźwięku, równoważoną
przez pojawiające się w tle melodie. Co ciekawe, Rothadás wcale nie silą się na
jakieś popisy czy przesadne kombinacje. Poszczególne składowe tego krążka są stosunkowo
proste, wręcz pospolite. Dopiero złożone w całość zaczynają jednak silnie ze
sobą współpracować i tworzyć odrażający, tętniący własnym życiem obraz. “Töviskert
a kísértés örök érzete lidércharang” to zdecydowanie najlepszy materiał z
Węgier jaki słyszałem od lat. Sprawdźcie go koniecznie, bo gwarantuję, że
reklamacji nie będzie.
To
świeży, solowy projekt z Portugalii, który do życia został powołany w 2021 roku
przez niejakiego Perversusa, aby niecić szatańską pożogę i siać zamęt. Trzy
lata temu zarejestrował on podobno entuzjastycznie przyjęte demo „Sangue
Velho”, a teraz wydaje debiutancką płytę. Składa się ona z dziesięciu utworów,
wśród których odnajdziecie świetnie zagrany cover Discharge „The Possibility Of
Life’s Destruction”. Reszta numerów to już czysty i dość szybki black metal wyrosły
na fundamencie tego stylu z lat dziewięćdziesiątych. Kompozycje Vetus Sanguis
oparte są na żwawych tremolo, które brutalnie wżerają się między zwoje mózgowe
oraz na klasycznych, korespondujących z thrash metalem riffach. Ostra muzyka,
mknąca przed siebie niczym huragan, która sowicie została okraszona melodią.
Chwytliwości te nie są jednak zbyt nachalne i swym okrutnym i jednostajnym
usposobieniem hipnotyzują skutecznie. Twórczość Perversusa nie jest niczym
nowym czy odkrywczym. To tradycyjny bleczur, który z powodzeniem broni się swą
siarczystością i niesamowitą nośnością. Wchodzi bowiem bez popitki,
a speed-thrashowe momenty, które zalatują nieco Slayer’em tyle, że na
przyspieszonych obrotach, zajadłością biczują do krwi. Mroźne gitary wspomaga
dobrze naoliwiona sekcja rytmiczna i zaciekłe wokale. Całość brzmi tradycyjnie,
przypominając skandynawskie produkcje z małym powiewem z południowo-zachodnich
krańców Europy, na który wpłynęły między innymi teksty wykrzykiwane w rodzimym
języku twórcy jak i specyficzny klimat, sączący się z harmonijnych akordów. Klasyczny
black metal, odznaczający się dużą ekspresją i plujący gniewem. Zagrany z
niebywałą agresją, terroryzuje rozkosznie.
Mimo iż Postmortal działalność swoją zapoczątkował
niemal dekadę temu, o jego istnieniu dowiedziałem się dopiero z chwilą wydania
przez nich debiutanckiej płyty o widocznym powyżej tytule. Z drugiej strony
żadna to dziwota, skoro dotychczas Krakowiaki zarejestrowali jedynie EP-kę i
split. Najwyraźniej jednak w chwili, kiedy członkowie Rites of Daath rozjechali się po świecie, Michał, czyli człowiek
odpowiedzialny w tamtym zespole za obsługę gitary, mógł skupić się na
Postmortal właśnie. Wynikiem tego jest trwający niemal godzinę kolos na
ołowianych nogach z gatunku doom metal, albo funeral doom, jak sobie wolicie.
Nie nazewnictwo jest tutaj bowiem istotne, a same dźwięki. A te są
niemiłosiernie masywne i ospałe, niemal drone’owe. Przede wszystkim dlatego, że
kolejne akordy sączą się bardziej na zasadzie ropy z gnijącej rany niż otwartej
aorty. Ponadto piosenki Postmortal często oparte są o powtarzane wielokrotnie
motywy, wprowadzające słuchacza w swoisty pogrzebowy trans. Nie znajdziecie w
nich ani kszty melancholii czy smutku, jedynie staroszkolny, cuchnący odorem
śmierci ciężar. Jeśli pomyślicie o takich klasykach jak Thergothon, Dolorian
(chwilami linie gitar i ich brzmienie bardzo mocno przypominają Finów) czy The
Funeral Orchestra, to będziecie na dobrym tropie. Nie znaczy to, że Postmortal
stronią od dokładania do tych inspiracji swojej własnej cegiełki. Mimo iż
naprawdę trudno w ramach gatunku wymyśleć cokolwiek innowacyjnego, ich nagrania
brzmią dość autorsko, mimo iż barier nie przełamują. Zatapianie się w nich
przypominać może powolne, bezwładne opadanie wgłąb oceanu, gdzie z każdym
kolejnym utworem jesteśmy coraz intensywniej poddawani procesowi kompresji,
doświadczając po drodze przedśmiertnych wizji. Czymś na podobiznę syreniego
śpiewu, zwiastującego zbliżający się koniec żywota, może być „Decay of
Paradise”, utwór w połowie płyty, z żeńską linią wokalną, ograniczająca się w
zasadzie do monotonnego powtarzania tego samego zaśpiewu, niesamowicie
czarująca i wywołującą dreszcze. Trochę żałuję, że temat ten został tak bardzo
na płycie ograniczony, bowiem jest to bez wątpienia najciekawszy moment albumu.
Jak nietrudno zgadnąć, dźwięki Postmortal nie są łatwe w odbiorze.
Stwierdziłbym wręcz, że odpychające, a dla przypadkowego odbiorcy absolutnie
niestrawne. Muzyka ta odkrywa bowiem swoje piękno dopiero po trzeciej /
czwartej randce, kiedy to doszukamy się w niej głębiej skrywanych przez nią
sekretów. Niezmiernie intrygujący to materiał, choć brakuje mi na nim jakby
odrobiny odwagi. Gdyby wrzucić do kotła „Profundis Omnis” kapkę więcej efektów,
czy elementów bardziej transowych, tudzież awangardowych,, to mogłoby z tego
być prawdziwe objawienie. Wszystko jednak jeszcze przed nimi, dlatego będę
śledził poczynania Postmortal z uwagą. Pierwszy poczyniony przez nich krok jest
bowiem nader obiecujący.
-
jesusatan
Postmortal
“Profundis
Omnis”
Aesthetic Death
2025
Although Postmortal
started almost a decade ago, I’ve only became aware of their existence when
they released their debut album with the above-visible title. On the other
hand, it's no surprise, since so far the Krakovians have only recorded an EP
and a split. Apparently, however, the moment the members of Rites of Daath scattered
around the world, Michał, the man
responsible for handling the guitar in that band, was able to focus on his own Postmortal
precisely. The result is nearly an hour-long colossus on leaden legs of the
doom metal genre, or funeral doom, as you prefer. For it is not the question of
labeling that is important here, but the sounds themselves. And these are
unmercifully massive and sluggish, almost drone-like. Mainly because the
successive chords ooze more like pus from a rotting wound than blood from an open
aorta. Moreover, Postmortal's songs are often based on motifs repeated many
times, putting the listener into a kind of funeral trance. You won't find a
hint of melancholy or sadness in them, just an old-school heaviness that reeks
of the stench of death. If you think of
classics like Thergothon, Dolorian (at times the guitar lines and their
sound are very reminiscent of the Finns) or The Funeral Orchestra, you'll be on
the right track. This is not to say that Postmortal shy away from adding their
own contribution to these inspirations. Although it's really hard to come up
with anything innovative within the genre, their recordings sound quite
authorial, even though they don't break any bourders. Sinking into them can
resemble a slow, inert falling into the depths of the ocean, where with each
successive track we are subjected to an increasingly intense process of
compression, experiencing pre-mortal visions along the way. Something in the
likeness of a mermaid's chant, heralding the impending end of your life, may be
“Decay of Paradise,” a track marking the half way of the album, with a female
vocal line, basically limited to the monotonous repetition of the same chant,
incredibly enchanting and chill-inducing. I somewhat regret this theme was
limited so much here, as it is undoubtedly the album's most interesting moment.
As you can easily guess, the sounds of Postmortal are not easy to listen to. I
would even state that they’re repulsive, and for the casual listener absolutely
indigestible. After all, the music reveals its beauty only after the
third/fourth date, when we reach the deeper secrets it conceals. Extremely
intriguing material, although it seems to me to lack a bit of courage. If they
had thrown into the cauldron of “Profundis Omnis” some more effects, or more
trance-like or avant-garde elements, it could have been a real revelation.
However, everything is still ahead of the band, so I will be following
Postmortal's next steps closely. After all, their first one is very promising.
Versatile
to kwartet z Genewy, który powstał w 2019 roku i po wydaniu epki i singla w
wersji digital postanowił zaprezentować światu swój fizyczny debiut. Płyta ta
to dziesięć numerów, które łącznie dają ponad czterdzieści minut muzyki o
industrialno-black metalowym sznycie. Jednakże zanim sympatycy tego nurtu
rozlecą się z podniecenia muszą wiedzieć, że ujęcie to w wykonaniu Szwajcarów
jest totalnie pompatyczne. Oprócz mechanicznie bijącej perkusji, miarowo
tnących akordów, dysonansowych zapętleń i sporej obecności przytłaczającej
elektroniki mamy tu coś jeszcze. Mianowicie są to groteskowe melodyjki,
teatralne melodeklamacje, różnorakie wokalizy oraz wzniosłe wręcz chóralne, syntezatorowe
„zalewajki”, w których momentami ta produkcja po prostu tonie. Gdyby ogołocić
lub odrobinę odchudzić „Les Litanies Du Vide” z tych moim zdaniem zbędnych
wypełniaczy, to mielibyśmy do czynienia z całkiem ciekawym i eksperymentalnym
industrialnym black metalem, który częstowałby nas automatycznymi riffami,
dusznymi atonalnościami w między które Versatile wplatają pokaźną ilość
powykręcanych zagrywek oraz lawinowych, gitarowych ataków na zmysły. Wszystko w
klawiszowej i cyfrowej otulinie, które okresowo przeobraża muzę Szwajcarów w stronę
mrocznego i skomputeryzowanego ambientu, który przechodzi nawet w agresywnie
płynące, post-punkowe rytmy. Tymczasem otrzymaliśmy muzykę o trywialnym
wyrazie, którą z powodzeniem można by było określić jako współczesny i
industrialny Cradle Of Filth. Pełno tu bowiem przeróżnych, kuglarskich
sztuczek, karkołomnych i nieudanych wygibasów i nikomu niepotrzebnych świecidełek.
Gdyby twórcy tego albumu zdecydowaliby się na mniej „Wersalu”, to mogłoby być
całkiem nieźle, a tak powstało dzieło kabotyńskie i chwilami mocno zalatujące
tanią bufonadą. Zupełnie nie dla mnie, ale dla kogoś na pewno.