Epitome
„Goodbye My ROT”
Deformeating Prod. 2025
Tak się akurat trafiło, że siedziałem na kanapie, i
zastanawiałem się, co by sobie tutaj zapierdolić, żeby było krótko, mocno, i
treściwie. I dosłownie chwilę później zapukał listonosz (oczywiście dwa razy),
i dostarczył mi najnowsze wydawnictwo z Deformeating Productions, w postaci
szóstego krążka Epitome. Zespół ten, co prawda, zawsze stał u mnie gdzieś tam
na uboczu, nawet jeśli z ich dyskografią jestem na bieżąco. Chodzi mi o to, że
taką moją małą tradycją, bynajmniej nie celową, było odsłuchanie każdej ich
kolejnej płyty raz, może dwa, i puszczenie jej na boczny tor, na zasadzie, że
może kiedyś wrócę. „Goodbye My ROT” (oczywiście z tradycyjnie podkreślonym
gniciem w tytule) kręci się u mnie w chwili obecnej już po raz ósmy, i za
cholerę nie mogę się od tych piosenek oderwać. Nie dlatego, że nagle chłopaki
odkryli po raz dwunasty Amerykę. Na tej płycie, tak na dobrą sprawę, nie ma nic,
czego byśmy w ich wykonaniu nie słyszeli na poprzednich wydawnictwach. Jest to
w bardzo prostej linii kontynuacja stylu, z którym brygada ta związana jest od
zarania twórczości. Tutaj nie ma litości, tutaj jest totalny grindowy wpierdol.
Przez pół godziny jedziemy niemal bez przerwy w tempach, jeśli nie
blastujących, to przynajmniej bardzo szybkich. Owszem, często na oklepanych
tematach, z typową dla lekko deathującego odłamu gatunku rytmiką, i mocno już
wyeksploatowanymi patentami, ale mimo to zabawy ta płyta sprawia co nie miara.
Ta banalnie prosto napierdalająca perkusja, te linie gitarowe, raz rozszalałe,
pędzące na oślep, by za chwilę zaserwować bardziej chwytliwy, skłaniający do
pomachania łbem riff (a takich na tym krążku bynajmniej nie brakuje), te
wściekłe wokale, przy których aż się chce wspólnie podrzeć mordę, no i wisienka
na torcie… saksofonowe wstawki, które to co prawda pojawiły się u Epitome
wcześniej, ale było to lata świetlne temu.
Jest ich może niewiele, ale to dobrze, bo, po pierwsze, nie sprawiają
wrażenia wciskanych na siłę, a po drugie, jak już się na chwilę pojawią to
robią naprawdę schizofreniczny klimat. Jest tu też kapka humoru w postaci
zakończenia otwierającego album „ROT”. A że całość, jak na standardy gatunku,
brzmi legancko, to słucha się tego półgodzinnego nakurwu praktycznie na jednym
wdechu. Nawet nie muszę się zbyt długo zastanawiać, by stwierdzić, że od dziś
moim ulubionym krążkiem Epitome jest właśnie „Goodbye My ROT”. To chyba
najbardziej dojrzały, i najbardziej kompletny materiał od Rzeszowian.
Zdecydowanie polecam.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz