Fuck It
„No Rest”
Murder Rec. / Infermo Distro 2025
Jak u was z punkiem? Nie mówię tutaj o ewidentnych naleciałościach czy inspiracjach z tego gatunku w death, czy głównie black metalu, ale o „punku” – punku. Pod koniec lat osiemdziesiątych miałem w kolekcji kasety G.B.H. czy Sex Pistols, i choć bardzo szybko granie metalowe wzięło u mnie górę, to sentyment do tego gatunku pozostał do dziś. Zresztą uwielbiam sobie czasem odpalić jakąś torpedę, będącą stopem owego gatunku z grind, hard corem czy innym crossoverem. Fuck It (przy okazji, cóż za wysublimowana nazwa), to banda Portugalczyków, którzy pod rzeczonym szyldem zapragnęli sobie połupać właśnie najczystszego punka. Wydali w zeszłym roku demo , zatytułowane po prostu ”demo # 1”, a kilka dni temu, pod szyldem wyżej widocznych wytwórni, puścili współczesnej scenie zgniłe jajo pod tytułem „No Rest”. Dziewięć kawałków prostego, opartego na d-beacie punka, jak za dawnych, żeby nie powiedzieć, archaicznych, czasów. Proste linie gitarowe, ciepło chodzący w tle, doskonale słyszalny bas, numery trwające po dwie minuty (nie zawsze z haczykiem), powtarzalne harmonie i proste, krzyczane z werwą wokalizy. Przepis prosty jak na jajecznicę. Ale nawet w przydrożnych motelach takowa zawsze najchętniej na śniadanie dla kierowców schodzi. W zasadzie można snuć rozkminy, czy granie tego samego od niemal pięciu dekad ma jakiś sens, czy jeszcze jest na to zbyt, czy w ogóle ktoś się pofatyguje, żeby kolejny, milionowy punkowy band odsłuchać. Nie wiem, ale tak samo jak mogę w kółko poznawać kolejne klony Entombed / Dismember, tak światek punkowy zapewne ma swoich „jesusatanów”, dla których jedynym kryterium aprobaty jest nie innowacyjność, a jakość. Dla jakiegoś kolesia z irokezem na głowie „No Rest” może być tym, czym był dla mnie zeszłoroczny debiut szwedzkiego Impurity. Zresztą abstrahując od tych analogii, ten krótki, bo mieszczący się w osiemnastu minutach materiał, to po prostu solidny strzał w podbródek. Słychać, że kolesie grają to, co lubią najbardziej, nie dla poklasku czy sławy (zresztą, z taką nazwą…), tylko dla samych siebie, i dla dobrej zabawy. Ja przy Fuck It spędziłem kilka dłuższych chwil, odprężyłem się (bo ta niezobowiązująca do wysiłku umysłowego muzyczka idealnie się do relaksu nadaje), i z przyjemnością postawię sobie ten album na półce, by czasem sobie do niego wrócić. Jak macie wolny kwadransik, a nie za bardzo wiecie, co by tu włączyć, to se jebnijcie „No Rest”. Pozytywne wibracje gwarantowane.
- jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz