Fleshvessel
„Obstinacy: Sisyphean Dreams Unfolded”
I,
Voidhanger Records (2025)
Zawsze
miałem słabość do progmetalu naszpikowanego przepitolonymi solówkami
klawiszowo-gitarowymi i wszelkimi, rozbuchanymi formami. Z biegiem lat ta
miłość mocno osłabła, ale czym skorupka nasiąknie za młodu tym trąci na drugą
młodość (albo i wciąż pierwszą). Dlatego też Amerykański Fleshvessel mocno
zwrócił moją uwagę już na etapie pierwszego minialbumu – rozbudowane,
progmetalowe formy, upchane w gatunkowe ramy z pograniczna nieco sterylnego
death, black metalu a nawet jazzu w ich wykonaniu wypadały przekonywująco.
Bogate aranżacje pełne różnorodnego instrumentarium wcale nie epatowały
barokowym przepychem, a raczej stworzyły interesujące formy o lekkim
zabarwieniu masturbacyjno-matematycznym. Włoski label niedługo wrzuci na rynek
drugi już, pełny album sygnowany logiem Fleshvessel i z bólem serca muszę
przyznać, że moje odczucia są mocno ambiwalentne. Przede wszystkim środek
ciężkości ram gatunkowych został mocno przesunięty w stronę black metalu i to
raczej nie tego, lubianego przez ortodoksyjnych fanów. Cradle Of Filth i późny
Emperor wydają się tu być chyba najbliższymi rozpoznawalnymi tagami. Ekipa z
Luizjany poszła mocno w jakieś awangardowo-barokowe formy, okraszone szczyptą
gotyckiego chłodu, klinicznego instrumentarium i teatralnego blichtru. Gdyby
nasz rodzimy Asgaard miał w składzie wirtuozów, którzy lubią żonglować
dźwiękami, gdyby nasi krajanie z Eternal Deformity mocniej parło na
narracyjność, gdyby… tak, muzycy Fleshvessel grać potrafią i choć żabot i
blichtr się tu wylewają, to oddać im trzeba, że pograne jest tu fest. To co
ciągnie ten materiał mocno w dół to partie wokalne – komiczne, krindżowe,
nieporadne. Zupełnie niczym mocno upośledzony rezultat kopulacji Daniego Filtha
i Kinga Diamonda. Pełno tu okropnych falsetów śpiewanych przez kogoś, kogo
skala głosu i możliwości na to nie pozwalają. Czysta produkcja też raczej nie
działa tu in plus, zbliżając efekciarską megalomanie Fleshvessel do produkcji z
większych labeli, ukierunkowanych na bardziej masowego słuchacza. Bo to co
trzeba tu mocno podkreślić to fakt, że suma części składowych, ich jakość nie
przekłada się na finalny efekt. Ambitne, odważne, intrygujące niuanse nie
przekładają się na odbiór całości. A ten finalnie jest taki, że materiał jawi
się jako trochę płytki, w którym forma zdominowała treść. Wiele można mieć
zastrzeżeń do Emperor, ale Fleshvessel na swoim nowym wydawnictwie nie ma krzty
błysku „Prometheus” pomimo że miejscami dwoi się i troi aby być „bardziej”. A
ten moment pozostanę przy „Bile Of Man Reborn”, które może i mocniej i
dosadniej czerpie z klasyki, ale mniej w nim wyrachowania, kalkulacji i
przestrzelonych środków wyrazu.
Harlequin

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz