Burning
Death
„Burning
Death”
Caligari Rec. 2025
Z Nashville, w stanie Tennesee, uderza trio
weteranów tamtejszej sceny, kryjące się tutaj pod nazwą Burning Death. Twór ten
został powołany do życia w roku dwudziestym pierwszym by eksplorować meandry
staroszkolnego thrash metalu lat osiemdziesiątych. To, że panowie scenę z
tamtych lat, zwłaszcza tą teutońską, mają w małym paluszku, słychać w zasadzie
od pierwszej nutki. I bynajmniej nie starają się jej redefiniować, tylko jadą z
ogniem w stylu, który wykreowały takie bandy chuja jak Desaster, wczesny
Kreator, ale także Slayer z najlepszych lat. Debiutancki krążek Amerykanów,
zatytułowany po prostu „Burning Death”, to prawie równie pół godziny jazdy
pełnej siarczystych riffów, ostrych jak brzytwa melodii, i gotującego się,
niemal kipiącego wkurwu, którym to zazwyczaj charakteryzują się zespoły
znacznie młodsze, a którym zionęła scena thrashowa czterdzieści lat temu. Tutaj
nie ma żadnego udawania kogoś, kim się nie jest, żadnych nędznych podróbek czy
uśmiechów w kierunku szerszej publiczności. Ta muzyka brzmi ze wszech miar
szczerze i kopie dupsko aż trzeszczą kości. Każdy, dosłownie każdy numer na tej
płycie to eksplozja buntu, środkowy palec wyciągnięty w kierunku współczesnej
sceny, oraz, przede wszystkim, wielki hołd dla klasyków gatunku. Panowie nawet
nie starają się maskować swoich inspiracji w jakikolwiek sposób, lecz
jednocześnie ich rajdu po dawno wydeptanej ścieżce słucha się z niezaprzeczalną
przyjemnością i zaciśniętą, wzniesioną w górę pięścią. Nie da się rozkładać
tego wydawnictwa na czynniki pierwsze, bowiem nie ma na nim ani nic, czego byśmy
przez lata nie słyszeli. Nie ma też najmniejszych wzlotów i upadków. „Burning
Death” to monolit, niesamowicie równy, mogący ze spokojem leżeć na najwyższej
półce wśród dzisiejszych kontynuatorów oldskulowego grania. Porażające riffy,
ostre, chropowate wokale, świetne, organiczne brzmienie, a do tego bardzo
wymowna okładka. Czy można chcieć czegoś więcej? Nie wydaje mnie się. Ja tą
płytę łykam jednym haustem tylko po to, by wciągnąć następny kiedy tylko
wybrzmi ostatni takt zamykającego całość „Final Sacrament”. Wyśmienity
materiał!
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz