wtorek, 2 grudnia 2025

Recenzja Burning Death „Burning Death”

 

Burning Death

„Burning Death”

Caligari Rec. 2025

Z Nashville, w stanie Tennesee, uderza trio weteranów tamtejszej sceny, kryjące się tutaj pod nazwą Burning Death. Twór ten został powołany do życia w roku dwudziestym pierwszym by eksplorować meandry staroszkolnego thrash metalu lat osiemdziesiątych. To, że panowie scenę z tamtych lat, zwłaszcza tą teutońską, mają w małym paluszku, słychać w zasadzie od pierwszej nutki. I bynajmniej nie starają się jej redefiniować, tylko jadą z ogniem w stylu, który wykreowały takie bandy chuja jak Desaster, wczesny Kreator, ale także Slayer z najlepszych lat. Debiutancki krążek Amerykanów, zatytułowany po prostu „Burning Death”, to prawie równie pół godziny jazdy pełnej siarczystych riffów, ostrych jak brzytwa melodii, i gotującego się, niemal kipiącego wkurwu, którym to zazwyczaj charakteryzują się zespoły znacznie młodsze, a którym zionęła scena thrashowa czterdzieści lat temu. Tutaj nie ma żadnego udawania kogoś, kim się nie jest, żadnych nędznych podróbek czy uśmiechów w kierunku szerszej publiczności. Ta muzyka brzmi ze wszech miar szczerze i kopie dupsko aż trzeszczą kości. Każdy, dosłownie każdy numer na tej płycie to eksplozja buntu, środkowy palec wyciągnięty w kierunku współczesnej sceny, oraz, przede wszystkim, wielki hołd dla klasyków gatunku. Panowie nawet nie starają się maskować swoich inspiracji w jakikolwiek sposób, lecz jednocześnie ich rajdu po dawno wydeptanej ścieżce słucha się z niezaprzeczalną przyjemnością i zaciśniętą, wzniesioną w górę pięścią. Nie da się rozkładać tego wydawnictwa na czynniki pierwsze, bowiem nie ma na nim ani nic, czego byśmy przez lata nie słyszeli. Nie ma też najmniejszych wzlotów i upadków. „Burning Death” to monolit, niesamowicie równy, mogący ze spokojem leżeć na najwyższej półce wśród dzisiejszych kontynuatorów oldskulowego grania. Porażające riffy, ostre, chropowate wokale, świetne, organiczne brzmienie, a do tego bardzo wymowna okładka. Czy można chcieć czegoś więcej? Nie wydaje mnie się. Ja tą płytę łykam jednym haustem tylko po to, by wciągnąć następny kiedy tylko wybrzmi ostatni takt zamykającego całość „Final Sacrament”. Wyśmienity materiał!

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz