Blood
Red Throne
„Siltskin”
Soulseller Records 2025
Nic
nowego na podstawie najnowszego albumu, tego od trzech dekad działającego
kwintetu, napisać się nie da, bowiem Norwedzy cały czas i z uporem maniaka,
rzeźbią w death metalowej materii, która oprócz dużej energii, posiada w sobie
sporo technicznych zawijasów. Dwunasty krążek Blood Red Throne, to znów
dziewięć numerów, które częstują mięsistymi riffami, miażdżącymi zwolnieniami
oraz szalonymi blastami. W brutalne i klimatyczne struktury panowie wplatają
mnóstwo przejść w powykręcane, wysokotonowe formy, które wiją się jak węże,
bądź swym surrealistycznym wydźwiękiem potrafią trochę zamieszać w głowie. To
energetyczna gędźba, która tym razem nieco spuszcza z tonu, ponieważ umieszczono
tutaj więcej melodyjności niż na poprzednich albumach, lecz nie rozrzedza to za
bardzo zwartości muzyki Norwegów, gdyż jej moc wyraźnie czuć na klatce
piersiowej. Blood Red Throne poza silnymi i atmosferycznymi uderzeniami jak i
chorobliwymi wykrętasami, siecze obustronnie zdecydowanym i rytmicznym
kostkowaniem, które miejscami przechodzi w „rwane” tremolo o dość silnej
inwazyjności. W połączeniu z głębokim growlem Sindre Wathne Johnsena, który
posługuje się także szorstkimi wrzaskami na podobę Bentona, siłą rzeczy
materiał ten przypomina nieco właśnie wydawnictwa Deicide. Gdyby nie upiorny
klimat, sączący się z „Siltskin”, w którym z łatwością można odnaleźć
skandynawskie konotacje można by śmiało pokusić się o określenie najnowszego
krążka tej grupy o zrzynkę lub hołd dla ekipy z Florydy. Nie ma jednak o tym
mowy, bo dużo tutaj północno-europejskiej lekkości, która objawia się poprzez
charakterystyczne chwytliwości i atmosferyczne akordy. Płyta zarejestrowana
czysto, tak że poszczególne sekcje są wyraźnie słyszalne, co powoduje, że
maniak death metalu może w pełni rozkoszować się dźwiękiem każdego instrumentu.
Poza tym u Blood Red Throne bez zmian, ale z werwą i typowością znaną z
wcześniejszych produkcji.
shub
niggurath

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz