Hooded Manace
“Lachrymose Monuments of
Obscuration”
Season of Mist 2025
Hooded Menace to kolejny zespół do którego wracam po
latach rozłąki. Dokładnie po trzynastu, bowiem ostatnim krążkiem zespołu, który
odsłuchałem w całości był „Effigies of Evil”. Jako iż mi się średnio podobał, i
poczułem tendencję spadkową, położyłem na Finach lachę. Czy słusznie? No cóż,
to zależy, jak na to spojrzeć. Nowy, siódmy już w dorobku tej brygady krążek to
pond trzy kwadranse muzyki dalece różnej od tego, co można było znaleźć na
najwcześniejszych wydawnictwach. Zacznę może od strony technicznej. Tutaj
wszystko się zgadza. Słychać, że muzycy doszlifowali swoje umiejętności, poprawili
produkcję, a także poszerzyli horyzonty. I to jest OK., pod warunkiem, że się
tego typu granie lubi. A u mnie z tym już nie do końca. Z muzyki Hooded Menace
ulotnił się gdzieś ten klimat grobu, którym można było się onegdaj napawać,
zniknęła też gdzieś ta zakażona latami dziewięćdziesiątymi autentyczność. I choć
szkielet death / doom metalowy w cząstkach nadal jest tu wyczuwalny, to jednak
to, co się na nim znajduje dalekie jest od cmentarza czy kostnicy. Na nowym
longu więcej jest elementów płaczliwych i smutnych, więcej deszczowych harmonii
w stylu My Dying Bride, Paradise Lost (idealnym przykładem tego niech będzie
„Save a Prayer”), czy nawet Cathedral, niż faktycznego, miażdżącego ciężaru. Na
tym chyba zresztą Finom przestało całkowicie zależeć, bo wprowadzili do swoich
kompozycji także elementy (i to na pewno nie nieliczne) heavymetalowe, chwilami
wręcz radosne i skoczne. Jak to się ma do wspomnianego chwilę wcześniej
smęcenia? Według mnie nijak, bo mi się takie połączenie w ogóle nie przegryza.
I nie powiem, że kontrasty są złe, bo absolutnie nie! Tylko że ten akurat
mocno, w moim odczuciu, zgrzyta. Kolejnym wątkiem są partie klawiszy. W
zasadzie robiące za tło, pojawiające się w najbardziej melancholijnych
partiach, ale według mnie całkowicie zbędne, bo niczego tak naprawdę nie
wnoszące. Fajne są natomiast wokale, mocno przypominające mi LG Petrova, tylko
co z tego, skoro cała reszta jest jakaś taka… rozmemłana, nijaka i pełna
drażniących przeskoków między gatunkami. Szczerze, to zmęczyło mnie te
czterdzieści sześć minut, zwłaszcza przy trzecim podejściu, które to ledwo
przetrwałem. Za grzeczne to dla mnie, za czysto brzmiące, no nie moja bajka.
Jeśli jednak macie ochotę sobie ten album sprawdzić, to odradzał nie będę, bo
patrząc obiektywnie, jest szansa, że takie muzykowanie komuś może podejść
bardziej niż mi.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz