niedziela, 30 listopada 2025

Recenzja Nuclear Cult “A Beautiful Day... to Go Fuck Yourself”

 

Nuclear Cult

“A Beautiful Day... to Go Fuck Yourself”

Armageddon Label 2025

Ja pierdolę, siedemdziesiąt trzy kawałki w niespełna trzydzieści siedem minut... Żaden z nich nie przekracza stu dwudziestu sekund, a zbliżające się czasowo do tego limitu można policzyć na palcach jednej ręki. Stolarza.  Nuclear Cult grają… no jasne, że dzicz. Bo tak najprościej można określić to co się na tej płycie dzieje. Płycie, która mówiąc nawiasem jest wznowieniem, i jednocześnie kompilacją, bowiem poza debiutanckim albumem zawiera także, w formie bonusu, wszystkie sesje EP-ek i demówki. Stąd wspomniane siedemdziesiąt trzy kompozycje. Kurwa, kompozycje to zbyt wielkie słowo w tym przypadku, bo kto w gatunku siedzi, doskonale wie, jak czasami te grindcore’owe wybuchy wyglądają. Jak byś wpuścił szympansy do sklepu muzycznego. Oczywiście nie twierdzę, że twórczość Berlińczyków to bezcelowy chaos, choć schematyczności tych „piosenkom”, jak i zresztą całemu gatunkowi, zaprzeczyć się nie da. Na szczęście (!) Nuclear Cult wspomniany grind przeplatają w swoich utworach, zresztą w niemal równomiernych proporcjach, z hard corem i punkiem. Stąd też niejednokrotnie palną nas w łeb skocznym, chwytliwym akordem czy motywem do pogibania (acz w mocno podkręconym tempie). A i jakaś solóweczka się znajdzie tu i tam, i jakiś thrashowy riff, jeśli silnie nadstawimy ucha. W wyniku takiej mutacji powstał niezwykle energiczny crossoverowy rozpierdalator. O dziwo, przetrwałem całe to wydawnictwo od początku do końca bez ziewania, po czym jeszcze zażyczyłem sobie dokładkę, a biorąc pod uwagę, iż maniakiem tego typu łupania nie jestem, świadczy to niezaprzeczalnie o jednym. Że Niemcy w tym co robią są po prostu dobrzy. Nie będę się zatem dalej rozpisywał, bo tak naprawdę to chyba wszystko już wiadomo, i każdy, kto zainteresowany, po to wydawnictwo sięgnie. Antagoniści hałasu mogą natomiast trzymać się z daleka.

- jesusatan




Recenzja Hyver „Shaâtaunoâr”

 

Hyver

„Shaâtaunoâr”

Antiq 2025

Hyver to solowy projekt pewnego Francuza, który właśnie wydał swoją trzecią płytę. Cóż, facet gra tak jak wygląda na zdjęciu dołączonym do tego materiału, czyli radosny i bajkowy black metal. Jest on oparty o drugofalowe wzorce, lecz oprócz zwyczajowych tremolo charakteryzuje się niebywale przaśną i naiwną melodyką, która przypomina bale na średniowiecznych zamkach bądź beztroskie pląsy gawiedzi na ówczesnych odpustach. Akordy płyną w średnich i dość szybkich tempach, sypiąc, mieniącym się różnymi kolorami szronem, a wtórują im dźwięczne bębny i syntezatory, które zapewniły tutaj folklorystyczny pierwiastek, dopełniając ten baśniowy klimat. Klimat, który podczas odsłuchu „Shaâtaunoâr” wyciekał mi z uszu i nosa, ponieważ jego natężenie jest tak silne, że przedawkować go, to jak amen w pacierzu. Na domiar złego, Hyver pomiędzy „diabelskie” utwory wplata kompozycje dungeon synth, które w sumie szczęśliwie przerywają tęczowy blizzard, ale też mają pewne znaczenie, gdyż album ten ma zabrać słuchacza do przedziwnego zamczyska i to odbiorca ma zdecydować, którą drogą chce podążać, aby wydostać się z jego ponurych murów. Ja, osobiście nie chcę nigdy ponownie do niego trafić, choć dla mnie ucieczka z jego podwojów była dość prosta, bowiem wystarczyło wyłączyć odtwarzacz. Jeśli lubicie „poetyczny black metal” o epickich chwytliwościach, to nie pozostaje wam nic innego jak ubrać się w szaty i kapelusz à la Gandalf, a na stopy wdziać ciżmy, i udać się do pobliskiego distro, aby nabyć to wydawnictwo. Szesnaście kawałków, trwających blisko godzinę z pewnością przeniesie was do świata entuzjastycznie zagranego, „black metalu” w stylu fantasy. Dla mnie totalny absurd.

shub niggurath




 

Recenzja Wounded In Forest „Antihuman Artist”

 

Wounded In Forest

„Antihuman Artist”

Inverse Rec. 2025

Tak się zastanawiam, czy aby nazwa tej kapeli nie nawiązuje czasem do polskich myśliwych, którzy to w borach i lasach nie potrafią odróżnić dzika od człowieka, i coraz częściej strzelają do siebie nawzajem. No dobra, ale żarty na bok, bo i śmiać się tu nie ma z czego. Wounded In Forest to Finowie, którzy jeszcze do niedawna działali pod nazwą A Lie Nation, tworząc tam raczej kiepskiej jakości melodyjny black metal. Przyszedł jednak, widać, czas na metamorfozę, i pod nowym szyldem panowie wzięli się za metal śmierci. No cóż, metamorfoza metamorfozą, szkoda tylko, że nie poszła za tym zmiana jakość. Wounded In Forest jest bowiem pod względem poziomu równie mizernym zespołem, co jego poprzednie wcielenie. Napisać „nijakość” to tyle, co nie napisać nic. Na „Antihuman Artist”, wydawnictwie krótkim, bowiem nie przekraczającym dwudziestu trzech minut, usłyszycie toporny, grany jakby na siłę death metal, tak nudny i bezpłciowy, że drugie okrążenie z tymi nagraniami może już solidnie zmęczyć. Nie jest to granie monotonne, bynajmniej. Panowie tempo zmieniają nawet dość często, jednak bez różnicy, czy mielą powoli, czy przyspieszają, chwilami zahaczając nawet o zrywy death grindowe, to tak naprawdę nie ma tu na czym ucha zawiesić. Wszystkie riffy, nawet te najbardziej pokombinowane (choć chyba dla samego kombinowania), są po prostu słabe. Jednym uchem wpadają, by zaraz wylecieć drugim, niewiele pozostawiając w głowie. Dodatkowym mankamentem tych piosenek jest wrażenie, jakby zostały na szybko poskładane z pomysłów, które akurat tu i teraz wpadły muzykom do głowy. Mówiąc wprost, nie zawsze wszystko się tu klei i do siebie pasuje. Do tego mamy jeszcze dialog na dwa głosy, i o ile ten głębszy growl jeszcze jakoś się broni (acz na trójkę z minusem), to już wrzaski o wyższej tonacji są niesamowicie irytujące i pasują do całości niczym pięść do nosa. Gdybym miał porównać twórczość Wounded In Forest do któregokolwiek z klasyków, to… naprawdę nic mi nie przychodzi do głowy. I nie jest to w tym konkretnym przypadku żadna zaleta, a jedynie potwierdzenie, iż muzyka Finów jest nijaka i przypisanie jej konkretnych inspiracji byłoby sporym nadużyciem. Nie wiem, może niech lepiej chłopaki spróbują jakiejś innej profesji, albo jak już muszą grać, bo ich rozpiera, to niech sobie grają w garażu, bo wychodzenie do ludzi taką twórczością to małe nieporozumienie. Beznadzieja.

- jesusatan




Recenzja House By The Cemetery „Disturbing the Cenotaph”

 

House By The Cemetery

„Disturbing the Cenotaph”

Pulverised Records 2025

To już trzecia płyta tej „supergrupy”, założonej przez byłego wokalistę Monstrosity, Mike’a Hrubovcak’a. Idąc prosto obraną ścieżką, House By The Cemetary ponownie zaatakował death metalem inspirowanym horrorami, który płynie równo przez cały czas trwania tej trzydziestominutowej produkcji. Dziewięć, krótkich strzałów o soczystej treści, która może niczego nowego nie wnosi, ale za to robi całkiem dobrze za pomocą dawno sprawdzonych wzorców. Energiczne riffy, stonowane blasty i przepyszne zwolnienia, które doprawione zostały świetnie wkręcającymi się tremolo. Wszystko perfekcyjnie zaaranżowane, zapodaje zmiany tempa, przejścia z jednej formy kostkowania w drugą w towarzystwie dobrze naoliwionej sekcji rytmicznej i fenomenalnych growli. Słuchając „Disturbing the Cenotaph” niewątpliwie nie można się nudzić, bo panowie dbają o różnorodność akordów jak i ich mocy, która nieustannie się waha, fundując niezły, dźwiękowy rollercoaster. Muza od House By The Cemetary wchodzi gładko, ponieważ pomimo właściwej ciężkości posiada także pewną lekkość. Podobnie jak w szwedzkim death metalu, niesie ze sobą mroczne chwytliwości, które idą w parze z wygrywanymi d-beatami i agresywniejszymi riffami w stylu amerykańskim. Ciekawa i zarazem prosta fuzja tych dwóch ujęć zapewnia dobrą zabawę podczas obcowania z tym materiałem, pomimo że to już wszystko kiedyś było i nikt tutaj koła na nowo nie odkrywa. Intensywny decior, który szybko przelatuje i przez łatwo wpadające w ucho rytmy, powoduje, że chcemy włączyć go od nowa. Dobitny w wyrazie i czysto zarejestrowany, lecz nie cuchnący laboratorium, ale dzięki temu niosący trupi swąd i niepokój. Krwisty i klimatyczny w oldskulowym stylu.

shub niggurath




piątek, 28 listopada 2025

Recenzja Now I've Done It “An Ill Guest”

 

Now I've Done It

“An Ill Guest”

Independent 2025

Tej płyty chciałem posłuchać już od dobrego miesiąca, ale jakoś nie potrafiłem znaleźć czasu. Że się wykręcam? Nie. Bo, po pierwsze, już okładka sugeruje, że jest to coś niecodziennego. Dwa – nazwa, kompletnie niemetalowa, sugerująca awangardowe podejście do tematu. I trzy – płyta ta trwa ponad pięćdziesiąt minut, a biorąc pod uwagę punkty wcześniejsze, do takich rzeczy nie siada się w przeciągu. Na rzeczy dziwne trzeba mieć, tak zwany, dzień. Kiedy on w końcu nadszedł, i zatopiłem się w debiutancki album Amerykanów, to bardzo długo z niego nie wypłynąłem. Wszelkie moje podejrzenia, domysły, czy oczekiwania spełniły się co do joty. Faktycznie „An Ill Guest” jest krążkiem… popierdolonym. Czymś, co, nawet jeśli chciałbym porównać do jakichś klasycznych w temacie zespołów, to bezpośrednio bym nie potrafił. Wyobraźcie sobie mieszankę Ved Buens Ende, Cradle of Filth (głównie w temacie teatralności) i niektórych dokonań Devina Townsenda. Dorzućcie do tego elementy jazzowe, trochę „komedii” rodem z wesołego miasteczka, czy też nawet czegoś na kształt Flamenco, albo popisów na pianinie. To, jeśli chodzi o muzykę, a wokale? Są zaśpiewy, mniej lub bardziej melodyjne, w przeróżnych tonacjach, są blackmetalowe wrzaski, nawet chwilami pojawiają się growle, a w tle gdzieniegdzie udzielają się chyba nawet niewiasty (choć pewności tu nie mam). Brzmi niestrawnie? Brzmi niezdrowo? To i nawet lepiej. Bo ten album bynajmniej nie jest przeznaczony dla twardogłowych ortodoksów. Im głębiej się wchodzi w ten dziwny „park rozrywki”, tym więcej zaskakujących rozwiązań znajdujemy. Niektóre mocno nadszarpujące psychikę, inne nieco zabawne. I tak się w sumie zastanawiam, czy muzycy tworzący Now I’ve done It to aby nie pensjonariusze jakiegoś zakładu zamkniętego, bo zdrowo myślący człowiek chyba by tego wszystkiego do kupy nie poskładał. Przecież to jest muzyka przypominająca obraz złożony z wciśniętych na siłę puzzli z przynajmniej pięciu różnych zestawów. Ale najlepsze, że z każdym kolejnym odsłuchem te wariacje wchodzą w głowę coraz głębiej, na tyle ryjąc mózg, iż zastanawiam się, czy aby jutro obudzę się takim samym człowiekiem jakim jestem dziś. Panowie z Pensylwanii mocno popłynęli, niemal jak chłopaki w „Kac Vegas”. Polecam ten krążek zwłaszcza tym, którzy mają poczucie humoru, lubią rzeczy pojebane, i czasem serwują sobie coś odmiennego na odtrutkę. Będą państwo zadowoleni.

- jesusatan




Recenzja Blood Red Throne „Siltskin”

 

Blood Red Throne

„Siltskin”

Soulseller Records 2025

Nic nowego na podstawie najnowszego albumu, tego od trzech dekad działającego kwintetu, napisać się nie da, bowiem Norwedzy cały czas i z uporem maniaka, rzeźbią w death metalowej materii, która oprócz dużej energii, posiada w sobie sporo technicznych zawijasów. Dwunasty krążek Blood Red Throne, to znów dziewięć numerów, które częstują mięsistymi riffami, miażdżącymi zwolnieniami oraz szalonymi blastami. W brutalne i klimatyczne struktury panowie wplatają mnóstwo przejść w powykręcane, wysokotonowe formy, które wiją się jak węże, bądź swym surrealistycznym wydźwiękiem potrafią trochę zamieszać w głowie. To energetyczna gędźba, która tym razem nieco spuszcza z tonu, ponieważ umieszczono tutaj więcej melodyjności niż na poprzednich albumach, lecz nie rozrzedza to za bardzo zwartości muzyki Norwegów, gdyż jej moc wyraźnie czuć na klatce piersiowej. Blood Red Throne poza silnymi i atmosferycznymi uderzeniami jak i chorobliwymi wykrętasami, siecze obustronnie zdecydowanym i rytmicznym kostkowaniem, które miejscami przechodzi w „rwane” tremolo o dość silnej inwazyjności. W połączeniu z głębokim growlem Sindre Wathne Johnsena, który posługuje się także szorstkimi wrzaskami na podobę Bentona, siłą rzeczy materiał ten przypomina nieco właśnie wydawnictwa Deicide. Gdyby nie upiorny klimat, sączący się z „Siltskin”, w którym z łatwością można odnaleźć skandynawskie konotacje można by śmiało pokusić się o określenie najnowszego krążka tej grupy o zrzynkę lub hołd dla ekipy z Florydy. Nie ma jednak o tym mowy, bo dużo tutaj północno-europejskiej lekkości, która objawia się poprzez charakterystyczne chwytliwości i atmosferyczne akordy. Płyta zarejestrowana czysto, tak że poszczególne sekcje są wyraźnie słyszalne, co powoduje, że maniak death metalu może w pełni rozkoszować się dźwiękiem każdego instrumentu. Poza tym u Blood Red Throne bez zmian, ale z werwą i typowością znaną z wcześniejszych produkcji.

shub niggurath




Recenzja Doomas „R'lyeh”

 

Doomas

„R'lyeh”

Gothoom Prod. 2023

Dziś coś kapkę starszego. Doomas pochodzą ze Słowacji, a swoje początku datują na niemal dwie dekady wstecz. Przez ten czas zdążyli dochrapać się trzech dużych albumów (plus demosa i EP-ki), z których ostatni właśnie mam na rozkładówce. Nie wiem jak brzmiały poprzednie płyty zespołu, więc skupię się jedynie na tym, co zawiera wspomniane wydawnictwo. Panowie zza naszej południowej granicy parają się graniem z gatunku death / doom, z dość sporym naciskiem na epitety „melodyjny” czy „klimatyczny”. Co prawda taki opis mnie samego niezbyt by zachęcił do sprawdzenia owych grajków, bo mam w swoim świecie muzycznym ważniejsze priorytety, ale czasem jakaś odskocznia się przydaje. Zwłaszcza, że jeśli przychodzą wam w tej chwili do głowy skojarzenia ze słodkimi melodiami, to są one nie do końca trafne. Bo owej melodii jest tu faktycznie sporo, tak samo jak i wszechobecnych klawiszy, które są, po prawdzie, chwilami zbyt nachalne. Ale! Podstawę muzyki Doomas stanowią klasycznie ciężkie harmonie, osobiście kojarzące mi się momentami z wczesnymi dokonaniami Septic Flesh, choć niekoniecznie aż tak mocno osadzone w duchu greckim. Może wynika to z faktu, iż wokal Petera bardzo mi swoją barwą przypomina Spirosa. I trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo silny punkt słowackiej układanki. Ponadto, klimat tych ośmiu, zamykających się w pięćdziesięciu czterech minutach kompozycji, jest podobnie mroczny i tajemniczy co na klasycznym „Mystic Places od Dawn” czy Έσοπτρον”. Oczywiście nie jest to jedyny wyznacznik zawartości „R’lyeh”, gdyż znajdziemy tu wiele elementów od wspomnianych Greków stojących bardzo daleko, i pasujących bardziej choćby do bardzo wczesnego Crematory (tego niemieckiego). Mam tu na myśli ciężkie harmonie bardzo mocno podkreślane klawiszowym tłem, i to na zasadzie niemal równorzędnej wartości tego instrumentu z gitarami. Jeszcze z innej bajki zdają się być solówki. Swobodne, jakby lżejsze, wpuszczające do całości nieco świeżego powietrza. Z tej mikstury Doomas tworzy muzykę, która stoi gdzieś pomiędzy całkowicie mistycznym, niemal katakumbowym stylem, a graniem bardziej przystępnym dla mniej wrażliwego odbiorcy. Na szczęście waga bardziej wskazuje na ten pierwszy element, przez co w ogólnym rozrachunku jestem w stanie stwierdzić, iż „R’lyeh” to naprawdę solidne w swojej kategorii granie, które niejednemu może mocno przypaść do gustu. Jeśli zatem, przez dwadzieścia lat nie spotkaliście się z nazwą Doomas, to rzućcie sobie na nich uchem. Zapewniam, że warto.

- jesusatan




Recenzja Hagzissa „Revelry of a Maltreated Jade”

 

Hagzissa

„Revelry of a Maltreated Jade”

Iron Bonehead 2025

Po sześciu latach przerwy, nie licząc oczywiście splitu z Hexenbrett, powraca Hagzissa z nową epką, na której poza intrem i outrem, znajdują się dwa kawałki black metalu w stylu właściwym dla tych szalonych Austriaków. Jest tutajjak to u nich, bowiem za pośrednictwem „Revelry of a Maltreated Jade” otrzymujemy diabelszczyznę osadzoną na tradycyjnym fundamencie, który obrósł autorskim i co za tym idzie nieco zmodyfikowanym genetycznie bluszczem. Objawia się on pod postacią kakofonicznych i opętańczych galopad, którymi częstuje Hagzissa z perwersyjnym wręcz zadowoleniem. Poza tymi, chorobliwymi wycieczkami panowie grzeją w średnim tempie, zapodając crustowe d-beaty oraz bardziej zdecydowane i cuchnące okultyzmem akordy. Prostota i jeszcze raz prostota, to wyznacznik black metalu od tego kwartetu, który nie sili się na bycie ani przesadnie złym, ani w ogóle nowoczesnym. Ich modernizm to wyłącznie absurdalne chwytliwości, które wplatają od czasu do czasu w pomiędzy surowe i atakujące swym zgiełkiem riffy, którym przygrywa dobrze słyszalny bas i zdrowo łupiąca perkusja. Zło zaś wypływa z nich w naturalny, swobodny sposób, bo tak i chuj. Niezwykle bezpretensjonalny i nieokiełznany bleczur, o zimnym brzmieniu, które płynie z wilgotnych piwnic Austrii, co podkreślają dzikie i podbite pogłosem wokalizy. Przypomina początki wybuchu „norweskiej hipernowej”, ponieważ muza Hagzissa również charakteryzuje się tym irracjonalnie nieuchwytnym pierwiastkiem, który niegdyś stał się zarzewiem czegoś ważnego. Oprócz tego, że spomiędzy pokręconych w ich stylu akordów wypływa wczesna norweszczyzna, to dodatkowo słychać tutaj także echa Nidaros, które objawia się w zapalczywości i oddaniu gatunkowi, co z kolei przekłada się na niezwykłą autentyczność black metalu w wykonaniu tego zespołu. Groźna, mistyczna i brudna rogacizna, której dźwięki wirują miejscami chaotycznie, ale trafiają bez pudła. Czysta i nieokrzesana nikczemność. Polecam bardzo.

shub niggurath




środa, 26 listopada 2025

Recenzja Malefic Throne „The Conquering Darkness”

 

Malefic Throne

„The Conquering Darkness”

Agonia Rec. 2025

Debiutancka EP-ka Malefic Throne, jak by nie patrzeć zespołu gwiazd, bo tworzonego przez takie persony jak Gene Palubicki i Steve Tucker, plus John Longstreth (między innymi Hate Eternal, Origin), nie zrobiła na mnie jakiegoś większego znaczenia. Powiedziałbym wręcz przeciwnie, że nazwiska, którymi tamten materiał był reklamowany, były odwrotnie proporcjonalne do muzyki zawartej na „Malefic Throne”. A może to moje oczekiwania były zbyt wygórowane? Nie będę teraz tego roztrząsał, bo nadeszło nowe, zresztą w postaci pełnometrażowego wydawnictwa, i… jest o wiele, kurwa, lepiej. Można wręcz powiedzieć, że jest zajebiście. „The Conquering Darkness” to trzy kwadranse muzyki faktycznie będącej wypadkową przede wszystkim zespołów macierzystych dwóch pierwszych wymienionych wcześniej muzyków. To, że styl Gienka bardzo mocno nawiązuje do spuścizny Morbid Angel wiemy nie od dziś. Rzecz w tym, że facet na jego podwalinach wykształcił własny, niepodrabialny sznyt, który to doskonale na tych nagraniach słychać. Nie wiem na ile pomagał mu Steve, który w sumie też potrafi dobre piosenki tworzyć, ale rezultat ostateczny to niezaprzeczalnie dźwięki cuchnące na kilometr nagraniami Morbid Angel z okresu F i G, pomieszanych z intensywnością Angelcorpse. No i te solówki, które chwilami mogłyby zawstydzić Treya z najlepszych lat. „The Conquering Darkness” to album na wskroś oldskulowy, nie łamiący żadnych barier, jednocześnie zawierający wszystko, czego fanom death metalu z lat dziewięćdziesiątych do szczęścia potrzeba. Mnóstwo tutaj zmian tempa, płynnego szuflowania riffami, masywnego pierdolnięcia, jak i dogniatania do gleby, oraz infekujących, zwłaszcza po kilku okrążeniach, melodii. Zniszczenia dopełnia wyśmienite brzmienie, gdzie wszystkie partie są doskonale czytelne, a całość brzmi organicznie do bólu. Myślę, że najbardziej adekwatnym porównaniem, za pomocą którego mógłbym polecić ten krążek, jest odniesienie do „Kingdoms Disdained”. Otóż debiut Malefic Throne to przy wspomnianym albumie Ferrari stojące przy, co najwyżej, Citroenie. Tutaj wszystko pięknie cyka, mieli i kruszy na proch, a przy okazji słychać, że nie jest to „piosenka z generatora”, tylko najszczerszy, pulsujący w żyłach metal śmierci. Jestem w stanie nawet zaryzykować stwierdzenie, że niektórym ten materiał może się załapać do ścisłego topu w podsumowaniach roku. U mnie może aż tak wysoko nie wskoczy, ale i tak uważam, że „The Conquering Darkness” to death metal z najwyższej półki. Jestem pod mocnym wrażeniem. Takie granie to miód na moje uszy.

- jesusatan




Recenzja Azketem „Amid”

 

Azketem

„Amid”

Darkness Shall Rise Productions 2025

Pierwsza płyta tego niemieckiego muzyka była otumaniającym i zimnym black metalem, który swą jednostajnością wprowadzał w trans i dusił mrocznym, doomowym usposobieniem. Nie wiem, jak było na poprzednim albumie, ale na najnowszej, trzeciej płycie, Azketem poszedł w inne klimaty. Na „Amid” nie usłyszycie już black metalu, choć ciężkie, lecz charakterystycznie brzęczące gitary mogą wskazywać na pokrewieństwo z tym gatunkiem, to muzyka tu zawarta przedstawia gotyckie ujęcie metalu. Sześć kawałków, z których leje się na potęgę melancholijnymi i nastrojowymi melodiami, do czego odpowiedzialny za całość Azken dograł wokalizy w stylu Type O Negative czy późnej Katatonii. Nie są one jednak tak „seksualne” jak w przypadku Amerykanów i tak romantyczne i przebojowe jak u Szwedów. Cechują się bowiem większą ciężkością, która zsyła na słuchacza gęstą aurę. Przygniata ona dość skutecznie swoją narkotyczną wersją takiego grania, skręcając momentami głęboko nie tylko w rejony posępnego gotyckiego rocka, ale również haczy o lizergiczne, stonerowe rytmy. Zawiesiste gitary, dopełnione przez ciężką sekcję rytmiczną i leniwe wokalizy, wraz z klawiszowym tłem, kreują senną i uspokajającą atmosferę, której trudno się oprzeć, i jeśli ktoś lubi zanurzyć się w pełnym boleści i rozpaczy świecie, to łyknie tą produkcję bez popitki. Otulą go paradoksalnie ciepłe i lodowate rytmy, płynące w średnich i wolnych tempach, wprawiając w duchowy i fizyczny niebyt. Najnowszy krążek od tego berlińskiego, solowego projektu nie ma jednak z black metalem, poza kilkoma niuansami, zbyt wiele wspólnego. Nie jest też nowym spojrzeniem na ten gatunek jak sugerują niektóre źródła, a uparte postrzeganie go w ten sposób lub doszukiwanie się w nim cech alternatywnej diabelszczyzny, jest wyłącznie zafałszowywaniem rzeczywistości. Porzucając sugestie i skojarzenia można jedynie stwierdzić, że to dobry, lecz nie niosący niczego nowego gotycki metal.

shub niggurath




wtorek, 25 listopada 2025

Recenzja Midnight Fortress „Midnight Fortress”

 

Midnight Fortress

„Midnight Fortress”

Independent 2025

Czasem dziwię się, ileż to młodzi ludzie mają w sobie zapału do tworzenia muzyki mającej swój rodowód dużo wcześniej niż oni sami byli jeszcze w planach swoich rodziców, gdyż nierzadko owi rodzice byli jeszcze małymi brzdącami kiedy owe gatunki raczkowały, i na chleb mówili „bep”. Jednym z takich zapaleńców jest Eryk, młody chłopak, który dał się już poznać jako kompozytor w takich aktach jak Okrünik czy Night Lord. Teraz przyszedł czas na Midnight Fortress. Twór, w którym muzyk przemierza lądy odkryte jeszcze dawniej, niż we wspomnianych przed chwilą zespołach. „Midnight Fortress” to muzyka mająca swoje najgłębsze korzenie we wczesnych latach osiemdziesiątych, z ewentualnymi wpływami późniejszymi, nawiązującymi do klasyków speed czy nawet thrash metalu. Przekrój inspiracji jest tutaj naprawdę szeroki, a biorąc pod uwagę, że sama płyta jest dość długa, bowiem trwa w okolicach godziny, a samych piosenek jest aż dwanaście, naprawdę jest czego słuchać i czym się delektować. Zdecydowanie jest to twórczość bardziej lajtowa niż większość współczesnych, że tak to nazwę, retro – zespołów. Choćby dlatego, że sporo tutaj utworów wolniejszych i rockowo skocznych, z wpadającymi momentalnie w głowę melodiami. Nawet balladek nie zabrakło. Skojarzenia z W.A.S.P. czy Mötley Crüe będą w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Nie brak tu też mocniejszych akcentów, osobiście kojarzących mi się chwilami z rodzimym Katem. Nazwami rzucać zresztą można w tym przypadku w nieskończoność, bowiem Midnight Fortress to nie zespół mający na celu tworzenie nowego nurtu, a raczej rekultywowanie tych starszych, nieco zapomnianych. Co dla mnie najważniejsze, to fakt, że muzycy faktycznie czują ducha tamtych lat i są go w stanie wywołać lepiej, niż niejedno medium. „Midnight Fortress” to prawdziwy wehikuł czasu, twórczość tak naturalna i tak radosna, że banan praktycznie nie odkleja się od lica ani na sekundę. Niektóre momenty są tak nośne, że aż chce się pośpiewać, równie wysokim tonem co Eric The Midnight Brüte, wznosząc jednocześnie kielich wysoko w górę. Zdaje mi się, że im jestem starszy, tym starsze rzeczy bardziej mi się podobają. Albo może stare rzeczy, ale odświeżane przez nowe zespoły, bo one potrafią dodać do klasyki także coś własnego. Midnight Fortress nagrali fantastyczny album, którego słucha się wyśmienicie, i to wcale nie tylko przy zimnym bursztynowym. Premiera już w grudniu, a że zaraz potem koncert zespołu w moim rodzinnym mieście, to stawiam się obowiązkowo, by sprawdzić formę formacji na żywo. Coś jednak czuję, że ta muza ze sceny rozpierdoli jeszcze bardziej niż z płyty. Podoba mi się to w chuj, nic na to nie poradzę.

- jesusatan




Recenzja Beheaded „Għadam”

 

Beheaded

„Għadam”

Agonia Records 2025

Ta maltańska kapela istnieje już od 1991 roku. Co prawda, pierwszy album zarejestrowali dopiero po siedmiu latach od powstania, ale nie zmienia to faktu, że właśnie wydają, nomen omen siódmą płytę, dzięki której mogliśmy się w końcu poznać. Najnowszy krążek Beheaded zawiera dziewięć numerów, które rzecz jasna utrzymane są w śmierć metalowym tonie. Jak dla mnie jest to swoista mieszanka brutalnych akordów i atmosferycznych, doomowych zabiegów z tymi bardziej w stylu „groove”. Zatem za pośrednictwem „Għadam” dostajemy koktajl złożony z blastów, pokręconych zagrywek, które mogą kojarzyć się z Suffocation oraz chwytliwych i nieco skoczniejszych akordów na podobę hardcore’owych manier. Maltańczycy potrafią również zdrowo przygnieść, zwalniając i zagęszczając atmosferę za pomocą doomowej agogiki, która skutecznie wysysa z odbiorcy powietrze. Do swoich kompozycji kwintet ten wpuszcza mnóstwo naleciałości z folkloru wyspy, z której pochodzi, ale także sporo niepokojących i pozawijanych zagrywek, mocno wkręcających się między zwoje mózgowe swym uwierającym usposobieniem. W związku z wieloma pierwiastkami, które żyją na „Għadam”, muzyka Beheaded jawi się jako fuzja kilku ujęć death metalu. Prym w muzyce tej kapeli wiodą budzące grozę, „horrorowe” riffy, które wraz z nierzeczywistymi solówkami i maltańską cepelią, próbują opowiedzieć o upiornych przesądach, przeplatających się z katolicyzmem tego małego kraju. Te niezwykle klimatyczne elementy przechodzą chwilami w zgniłe, bagienne rejony rodem z fińskich produkcji, aby w innej chwili przerodzić się we wściekłe i schizoidalnie brzmiące kostkowanie, zbliżone do agresywnego i satanicznego deta z USA. W innych momentach zaskakują teatralnymi i nieco naiwnymi chwytliwościami oraz melodeklamacjami, jakby zaczerpniętymi z greckiej diabelszczyzny, które nie zawsze zdają się trafione w punkt, ponieważ ni stąd, ni zowąd, rozmywają pełną napięcia i tajemnicy atmosferę. Na domiar złego panowie, ni z gruszki, ni z pietruszki, potrafią także zasunąć festiwalowym riffem, co całkowicie budzi podziw dla tego jak wiele oblicz posiada ten materiał. O dziwo wszystko to skleja się ze sobą, stanowiąc zwarty monolit, który przygniata złowieszczą aurą. Beheaded nagrali album koncepcyjny, który posiada swoją mroczną opowieść. Muzyka ciężka i gęsta. Po brzegi wypełniona kostkowaniem w różnych formach w delikatnej, syntezatorowej otulinie. Zjawiskowy dzięki swej złowieszczej wymowie, lecz z drugiej strony rozczarowuje, niektórymi, wręcz banalnymi wtrętami. Pomijając mankamenty uważam jednak, że sprawdzić warto.

shub niggurath




Recenzja Putrevore „Unending Rotting Cycle”

 

Putrevore

„Unending Rotting Cycle”

Xtreem Music 2025

No to mamy Putrevore po raz piąty, albo Rogga Johansson po raz pięćsetny. Powiem wam, że tak jak kolejne wcielenie kolesia ze Szwecji traktuje na zasadzie „są, bo są”, tak akurat ten projekt ewidentnie wystaje ponad jego średnią jakościową. Nie wiem, może dlatego, że współtworzy go z Dave Rottenem, i Hiszpan też co nieco od siebie do muzycznego kalejdoskopu tutaj dodaje. W sumie mówiąc „kalejdoskop” bardzo mocno, nomen omen, koloryzuję, bowiem twórczość Putrevore jest mocno ograniczona gatunkowo, i na pewno nic nowego do owego nurtu nie wnosząca. Chłopaki rzeźbią tutaj staroszkolny, nieco toporny, za to zdecydowanie masywny i kruszący kości death metal, nie ukrywajmy, mocno schematyczny i odegrany często na jedno kopyto. Ale mimo to, muzyka tego duetu ma w sobie pewien urok. A na pewno potrafi głośno przemówić do maniaków starej szkoły, zwłaszcza tej spod znaku Rottrevore, Imprecation, Cannibal Corpse czy nawet Demilich. Pomijając już fakt, że poza lekkim elementem zaskoczenia towarzyszącym pierwszym dwóm płytom owych gentlemanów, kolejne albumy można poniekąd nazwać odgrzewaniem odgrzewanego kotleta, to dla słuchacza niewybrednego, szwedzko - hiszpańskie menu i tak zawiera to, co chętnie opierdolą na obiad. Gitarowe, mięsiste harmonie przewalają się na tym albumie z gracją słonia w sklepie z porcelaną, miażdżąc swoim tonażem i rozgniatając na krwawą papkę. Finezji w tym za grosz, za to stęchlizny pod sam sufit. Dave wokali tak, że z gardzieli wystaje mu chyba nawet jelito grube, dogłębnie i po chamsku. Generalnie, przy brzmieniu, w jakie panowie zazwyczaj ubierają swoje piosenki, muzyka ta pracuje niczym dobrze naoliwiona maszyna z fabryki jakiegoś metalowego cholerstwa, diabli wiedzą komu i do czego potrzebnego. Zatem sprawa wygląda w moich oczach banalnie, bo pod względem technicznym, wykonawczym, czy produkcyjnym, „Unending Rotting Cycle” to odkładnie to, co macie w tytule. Putrevore nagrali nieco ponad pół godziny death metalu który lubią, dla deathmetalowców, którzy w podobnej muzyce gustują. Nowych lądów tymi nagraniami nie odkryją, nowych fanów zapewne nie zdobędą, ale podejrzewam, że mają to w dupie. Jest od chuja lepszych rzeczy, niż ten krążek. Jednocześnie jest od cholery gorszych. Gdybym był skazany na miesiąc pobytu w odosobnieniu z tym „Gnijącym Cyklem”, to bym się bynajmniej nie popłakał. Mając jednak wybór, jutro chwycę za coś innego. Ale kolejny album Putrevore zapewne i tak sprawdzę, bo mimo wszystko, kolesie gwarantują określony poziom.

- jesusatan




Recenzja Eldur „Rituals of Death and Necromancy”

 

Eldur

„Rituals of Death and Necromancy”

ATMF 2025

Eldur to solowy projekt islandzkiego muzyka, którym jest niejaki Einar Thorberg Guðmundsson, udzielający się także w takich kapelach jak chociażby Thule, Curse czy Potentiam. Pod swym szyldem gra on od 2020 roku i jak dotąd, wydawniczo zaistniał na splicie z Heljarmadr oraz epce, która ukazała się cztery lata temu. Pod koniec października została opublikowana jego debiutancka płyta, która zawiera niespełna trzy kwadranse black metalu. Muzyka zawarta na tym albumie nie jest do końca typowym przedstawicielem tego gatunku, bo składa się z trzech, przenikających się sposobów nie tylko na czarcie rzępolenie. Nawiasem mówiąc jest to starannie skonstruowany materiał, który zespala w sobie tradycyjną diabelszczyznę z jej progresywnym ujęciem i elementami właściwymi dla doom metalu. Klasyczne, wartkie kostkowanie i tremolo mieszają się na nim z dusznymi i przytłaczającymi akordami, do których Eldur dodaje sporo, dość wyrafinowanych riffów o modernistycznej proweniencji. Fuzja ta kreuje black metal, który zaskakuje stale zmieniającymi się formami, agogiką (choć przeważnie jest ona szybka) i wielowarstwowością, skutkującą momentami dość zawiłymi rozwiązaniami. Nie jest to jednak współczesny, islandzki bleczur, puszący się swoim monumentalizmem wyrażonym poprzez zwarte tekstury dźwiękowe i gorące dysonanse, bowiem Eldur komponuje swoją autorską jego wersję w oparciu o fundamentalną podbudowę. Jednakże nie trzyma się jej twardo i zmienia nieco jej strukturę, wpuszczając do konstrukcji „Rituals of Death and Necromancy” jedynie wspomniane doom metalowe wpływy, które objawiają się chwilami w ciężkich, monolitycznych akordach, niosących ze sobą specyficzną dla tego stylu melodykę oraz szereg modernistycznych zawijasów i zwrotów akcji. Einar do całości dodaje pokaźną dawkę syntezatorów, które nadają utworom odrobinę baśniowego sznytu, ale przede wszystkim niesamowicie podbijają ich rozmach. Pierwszy krążek tego Islandczyka to wielowymiarowy, lecz i klasyczny black metal, którego charakter został rozszerzony „obcymi” naleciałościami. Łączy w sobie agresję z liryzmem o ponurym wydźwięku. Zagrany na zimnych gitarach, którym towarzyszy mocna sekcja rytmiczna i świetne wokale. Niestety mam z tą płytą jeden problem, ponieważ odnoszę wrażenie, że mało w niej naturalizmu, a za dużo kompozytorskiego kunsztu, w wyniku którego został z inżynieryjną dokładnością stworzony na pięciolinii, gdzie rozpisano jego poszczególne części składowe, które precyzyjnie zespolono w jedną, doskonale zorganizowaną całość. Pomijając to odczucie, obiektywnie muszę stwierdzić, że jest to bardzo dobra rogacizna, której dobrze się słucha. Polecam, ponieważ obcowanie z „Rituals of Death and Necromancy” gwarantuje odpowiednie emocje.

shub niggurath




niedziela, 23 listopada 2025

Recenzja Leucotome „Lumped Cuts of Offal”

 

Leucotome

„Lumped Cuts of Offal”

Grindfather Prod. 2025

Jak sobie rzucicie okiem na okładkę debiutanckiego demo Leucotome, to wiadomo, jakie skojarzenia momentalnie przyjdą wam do głowy. Zakładam zresztą iż jest to zabieg celowy, a nie żadna koincydencja, a zespół już na „dzień dobry” chce zakomunikować, jakiego rodzaju muzykę usłyszycie wkładając ten cedek do odtwarzacza. „Lumped Cuts of Offal” to klasyczny death / grind z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulenia, bezpośrednio zainspirowany klasykami, którzy to „Śmierdzieli zgnilizną”, a także pewnymi Amerykanami, którzy byli (co prawda nieco później) "Fanami gówna". Oba te składniki doskonale się tutaj zgadzają, i oba są równie obrzydliwe. Co prawda, osobiście, znajduję na tych nagraniach więcej wpływów deathmetalowych niż czystego grindu, jednak odór zgnilizny unoszący się nad nimi jest nad wyraz wymowny. Leucotome to zespół, w którego skład wchodzą choćby muzycy Toughness czy Hostia, natomiast danie, które wspólnie wysmażyli, to na dobrą sprawę nic nowego. Pisząc jednak „na dobrą sprawę” mam na myśli, iż nie jest to granie do bólu oklepane, bo tak naprawdę podobnych kapel, przynajmniej na krajowym podwórku, zbyt wiele nie znajdziemy. Chodzi mi bardziej o to, że nie w głowie im jakiekolwiek poszukiwania nieodkrytych ścieżek, czy też zaglądanie w zakamarki gatunków podocznych. Ten materiał to prostota w dosłownym tego słowa znaczeniu, i to zarówno pod względem muzyki, opartej na blastowych zrywach, przemiennie przechodzących w tempa punkowe (przy czym zaznaczyć należy, że werbel chwilami brzmi jak odwrócone wiadro po farbie, co zdecydowanie w tym przypadku jest zaletą niż wadą), nieskomplikowanych liniach gitarowych, i bardzo tradycyjnie, odżołądkowo wymiotującym wokalu. Na tym tle niezaprzeczalnie wyróżnia się także bas, którego partie są doskonale słyszalne i chwilami potrafią wybijać się na pierwszy plan. Demo to zawiera, w wersji podstawowej, cztery numery, zamykające się w czasie dziesięciu minut, i jest to naprawdę piękna laurka dla prekursorów gnilnych dźwięków, nawet jeśli niektóre fragmenty są niemal dosłownymi cytatami z przeszłości. Dodatkowo, wersja CD wzbogacona została o dwa kawałki z próby, jeden autorski, a także cover Carcass z „dwójeczki”. Wydane to zostało w sposób równie oszczędny i prosty, co sama zawartość muzyczna. Ot, pojedyncza karteczka z tekstami od wewnątrz, i tyle. Bo i po co więcej? Osobiście traktuję „Lumped Cuts of Offal” jako zajawkę czegoś, co w niedalekiej przyszłości panowie nam zmajstrują, bo jest to granie, które, przynajmniej takiego starego dziada jak ja, przyprawia o szybsze bicie serca i nostalgiczno cmentarne wspomnienia. Sprawdzajcie, bo to dobry kawał mięcha w zaawansowanym stopniu rozkładu.

- jesusatan




piątek, 21 listopada 2025

A review of Speedclaw “Stardust”

 

Speedclaw

“Stardust”

Dying Victims Prod. 2025

 


Speedclaw is another entry in the catalog of Germany's Dying Victims Productions. Yes, I know, many of you will immediately say that you've heard what they release a million times before. But imagine that there are people in this world who love 80s-style music, rediscovered usually by young guys, more than life itself. Because it reminds them of their youth and the times when they took their first steps in metal music. The story will be short, because there is no need to explain anything in detail to anyone. Speedclaw hail from Croatia, a country not known for playing retro kind of metal. All the more applause for Florian for finding such a gem even there. Speedclaw are in no way inferior to other bands from the aforementioned stable, fulfilling all its conditions. “Stardust” is a very natural, heartfelt mix of speed and heavy metal. We have eight compositions full of classic riffs, from Iron Maiden, through Metallica to Exciter, based on proven formulas, without any frills. Anyway, the Croatians are another example of a band that doesn't care at all about creating anything new, because that's probably not why they formed the band in the first place. They want to at least partially approach the level of the masters who shaped their musical taste. Of course, this is not possible, if only because of the sentiment that most “oldies” (and it is usually people in their fifties who reach for such recordings) have for the classics, but nevertheless, you can feel that Speedclaw had a great time creating their songs. There is nothing to fault this album. The guitarists have done their homework perfectly, the vocals are top-notch, clean and powerful, so catchy in the choruses that you want to sing along, the rhythm section plays strongly punkish, in the style of the 1980s, and the sound engineer didn't try too hard with the computers (although you can still hear that it's not a production from four decades ago).  So? “Stardust” is another album that fans of the German label should buy, because it's a piece of good, old metal. From me, full recommendation

- jesusatan




Recenzja Darvaza „We Are Him”

 

Darvaza

„We Are Him”

Terratur Possessions 2025

Darvaza już od samego początku zawiesiła sobie wysoko poprzeczkę, bowiem trzy epki, poprzedzające debiutancki krążek „Ascending into Perdition”, były mocnym uderzeniem black metalu w stylu z Trondheim. Zresztą nie tylko o jego jakość chodzi, ale również o sposób dźwiękowego artykułowania tego gatunku, który jest nie do podrobienia, choć pewne podobieństwa do Darvaza, u innych kapel z tego nurtu bez trudu da się wychwycić, lecz zawsze będą to tylko różnego stopnia pokrewieństwa. Duet ten wypracował sobie swój własny sposób na wyrażanie mrocznych uczuć, którego chyba nie da się skopiować i dobrze, bo po co. Pierwsze, trzy krótkie wydawnictwa troszeczkę utopiły debiutancki album, który nie do końca sprostał wyznaczonemu na nich poziomowi, ale i tak pozostaje on bardzo dobrą kontynuacją, a może i rozwinięciem zamysłu, zapoczątkowanego w 2015 roku. Teraz, ten norwesko-włoski projekt wraca ze swoją drugą, dużą produkcją, która pod względem brzmieniowym ani stylistycznym nikogo nie zaskoczy, ponieważ jest ona dalszym ciągiem obranego u zarania tej grupy kierunku, który charakteryzuje się skrajnie emocjonalnym podejściem do przelewania swojej satanistycznej postawy na pięciolinię. Na „We Are Him” ta namiętność sięga zenitu, ponieważ panowie szyją swoje akordy i melodie z jeszcze większą żarliwością, co owocuje niesamowicie dynamiczną i pełną pasji muzyką. Darvaza jedzie równo w średnim oraz nieco przyspieszonym tempie, atakując z poczuciem własnej wartości, co niewątpliwie podbija zapalczywość najnowszego materiału, który swym intensywnym usposobieniem niebezpiecznie zatruwa organizm, uzależniając go od siebie już od pierwszych taktów. Ta machina, niosąca każdym swym dźwiękiem uwielbienie dla Diabła, zwalnia tylko dwa razy, zamieniając się z epickiej zamieci w transowe i rytualne rytmy, zapodając gęstą atmosferę za pomocą „Lazarus” i „Slying Heaven”. Poza tymi dwoma, magicznymi i trzymającymi w napięciu kawałkami, Darvaza koncentruje się na przejmującym kostkowaniu, które przeraża intensywnością, a posępnymi i wzniosłymi chwytliwościami chwyta boleśnie za gardło. Warsztat Omegi stał się perfekcyjny, kreując proste, ale płomienne aranżacje, które oczywiście nie byłyby tak ujmujące, gdyby nie uczestniczył we wszystkim Wraath, rzucający w przestrzeń zaklęcia. Zapalczywość z jaką to robi, wykorzystując w pełni możliwości swojego gardła, które wzmocnione zostały pogłosem, wręcz wzbudza strach i szacunek, lecz i podkreśla duchowość tego krążka. Darvaza na „We Are Him” konsekwentnie kroczy swą drogą ani na milimetr nie zbaczając z kursu, serwując tym samym potężną dawkę black metalu rodem z Nidaros, który na tym albumie jest w pełnym rozkwicie. To muzyka autentyczna o dzikim i celebracyjnym charakterze, poprzez którą Gionata Potenti i Bjørn Erik Holmedahl wyrażają swoje oddanie mrocznym ideom i gatunkowi, którego kultowość w takim wydaniu jest niezaprzeczalna. Zarejestrowany z wielką dbałością o właściwe brzmienie i szczegółowość, co nie pozbawiło go surowości, a dodało rozmachu. Black metal, który żyje, rezonując w każdej sekundzie pod wpływem agresji i bluźnierstwa, rzuca klątwy i upaja swym mistycznym obliczem. 

shub niggurath




Recenzja Clandestine Blaze “Consecration of the Blood”

 

Clandestine Blaze

“Consecration of the Blood”

Northern Heritage 2025

Uważam, że przedstawianie komukolwiek Clandestine Blaze jest nie na miejscu. Twór ten istnieje od dwudziestu siedmiu lat, a „Consecration of the Blood” jest jego trzynastym dużym wydawnictwem. Zresztą Mikko Aspa, odpowiedzialny za ów projekt w całości, regularnie, aczkolwiek zawsze niczym grom z jasnego nieba, bez jakichkolwiek zapowiedzi, wypuszcza w świat kolejne materiały, więc jeśli ktoś dotychczas się z jego twórczością nie spotkał, to albo żyje w jaskini, albo po prostu na to spotkanie nie zasługuje. O Clandestine Blaze nie da się napisać wiele nowego, bo i sama muzyka tworzona pod tym szyldem z nowoczesnością niewiele ma wspólnego. A konkretnie, nic. Każdy kolejny album Fina to podróż w lata dziewięćdziesiąte, zwłaszcza do okresu, w którym druga fala black metalu rodziła się w Norwegii. Od lat uwielbiam Clandestine Blaze choćby właśnie za tą Darkthrone’ową surowość w muzyce (choć, oczywiście, poza samą surowością, nie brak tutaj jakże charakterystycznych dla zespołu Fenriza akordów, czy bardzo minimalistycznej sekcji rytmicznej) oraz niesamowitą konsekwencję. I to właśnie to ostatnie jest największą zaletą „Consecration of the Blood”, bo o ile nawet wspomniany Darkthrone zboczył mocno ze swojej ścieżki, wydeptując sobie przez ostatnie dwie dekady nową, tak Clandestine Blaze pozostaje niezmiennie taki sam. Bynajmniej nie mam tu na myśli tego, iż zjada swój własny ogon. Bo tym co odróżnia go od wielu leciwych już zespołów, to fakt, iż każdy kolejny album Aspy jest kolejnym lodowym sztyletem wbijanym prosto w serca owieczek Niebieskiego Pasterza. Sztyletem, który przez lata nie stępił się ani ociupinkę, a wręcz powiedziałbym, że na okazję „Consecration of the Blood” został dodatkowo naostrzony. I to tutaj chcę podkreślić bardzo zdecydowanie – te nagrania to, nawet biorąc pod uwagę niezwykle silną konkurencję, najlepszy materiał od Clandestine Blaze od dobrej dekady. Nie ma na nim słabych momentów. Od początku do końca jest to zimny, północny black metal na najwyższym światowym poziomie. Beż łamania jakichkolwiek barier, bez poszukiwania chuj wie czego, black metal oparty na pierwotnych wzorcach, tak muzycznych jak i brzmieniowych. I w tym miejscu pozwolę sobie zakończyć, bo dalsze strzępienie języka byłoby stratą mojego czasu, który wolę poświęcić kolejnemu odsłuchowi. Fantastyczny krążek, bez dwóch zdań!

- jesusatan