Nuclear Cult
“A Beautiful Day... to Go
Fuck Yourself”
Armageddon Label 2025
Ja pierdolę, siedemdziesiąt trzy kawałki w niespełna
trzydzieści siedem minut... Żaden z nich nie przekracza stu dwudziestu sekund,
a zbliżające się czasowo do tego limitu można policzyć na palcach jednej ręki.
Stolarza. Nuclear Cult grają… no jasne,
że dzicz. Bo tak najprościej można określić to co się na tej płycie dzieje.
Płycie, która mówiąc nawiasem jest wznowieniem, i jednocześnie kompilacją,
bowiem poza debiutanckim albumem zawiera także, w formie bonusu, wszystkie
sesje EP-ek i demówki. Stąd wspomniane siedemdziesiąt trzy kompozycje. Kurwa,
kompozycje to zbyt wielkie słowo w tym przypadku, bo kto w gatunku siedzi,
doskonale wie, jak czasami te grindcore’owe wybuchy wyglądają. Jak byś wpuścił
szympansy do sklepu muzycznego. Oczywiście nie twierdzę, że twórczość
Berlińczyków to bezcelowy chaos, choć schematyczności tych „piosenkom”, jak i
zresztą całemu gatunkowi, zaprzeczyć się nie da. Na szczęście (!) Nuclear Cult
wspomniany grind przeplatają w swoich utworach, zresztą w niemal równomiernych
proporcjach, z hard corem i punkiem. Stąd też niejednokrotnie palną nas w łeb
skocznym, chwytliwym akordem czy motywem do pogibania (acz w mocno podkręconym
tempie). A i jakaś solóweczka się znajdzie tu i tam, i jakiś thrashowy riff,
jeśli silnie nadstawimy ucha. W wyniku takiej mutacji powstał niezwykle
energiczny crossoverowy rozpierdalator. O dziwo, przetrwałem całe to
wydawnictwo od początku do końca bez ziewania, po czym jeszcze zażyczyłem sobie
dokładkę, a biorąc pod uwagę, iż maniakiem tego typu łupania nie jestem,
świadczy to niezaprzeczalnie o jednym. Że Niemcy w tym co robią są po prostu
dobrzy. Nie będę się zatem dalej rozpisywał, bo tak naprawdę to chyba wszystko
już wiadomo, i każdy, kto zainteresowany, po to wydawnictwo sięgnie.
Antagoniści hałasu mogą natomiast trzymać się z daleka.
- jesusatan

















