poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Recenzja FALSE GODS „No Symmetry…Only Dissolution”

 

FALSE GODS

„No Symmetry…Only Dissolution”

Seeing Red Records 2020

Jak do tej pory nie wiedziałem nic odnośnie Fałszywych Bogów. Teraz już się małe co nieco dowiedziałem, a mianowicie: zespół powstał w 2015 roku, tworzy go piątka przyjemniaczków, których raczej nie chciałbym spotkać w ciemnej uliczce, błąkają się gdzieś po Ju es ej, konkretnie w okolicach Nowego Yorku, a „No Symmetry…” to ich pierwszy długograj, który zawiera niespełna 36 minut ziemistego, brudnawego, chropowatego, pulsującego Doom/Sludge Metalu. Jest w tych dźwiękach spory ciężar, cuchnące błoto zgrzyta nam między zębami, a garść chorych, psychodelicznych akcentów momentami zdrowo tyra mózgownicę. Mimo to jednak album ten jako całość jakoś do mnie nie przemawia, ale po kolei. Zacznijmy może od tego, co uważam za dobre. Podobają mi się na tej produkcji gniotące solidnie, opasłe, utaplane w brejowatej mazi, oparte na ziarnistych, tłustych riffach, zagęszczonych, mocarnych bębnach i nieco siłowych, ale dosyć wściekłych, szorstkich wokalach, odwołujące się często do klasycznego Doom Metalu, miażdżące wałki. Moc tych dźwięków jest wówczas doprawdy porażająca, a smród zgnilizny odczuwamy niemal organoleptycznie. Na miejscu grupy poszedłbym właśnie tą drogą, choć to moje czysto subiektywne zdanie. Nie pasują mi tu natomiast szybsze momenty, w których słychać echa zaplutego, upapranego, przydeptanego Hardcore’a zmieszanego z bardziej przystępnym, melodyjnym, niezręcznym hałasem. Może od strony czysto technicznej nie jest to złe, gdyż odnajdziemy tam gustowne solówki, jak i trochę nieszablonowego grania, jednak te elementy ni chuja do mnie nie gadają, a do tego ulatuje wówczas w niebyt ta słodkawa woń rozkładu, a także zagęszczony, bagienny feeling owych opartych na tradycyjnych wzorcach, walcowatych struktur. Teoretycznie przewijają się na tym albumie echa Crowbar, Eyehategod, Down, czy Mastodon, ale niestety praktyka nie jest tu tak imponująca, jak teoria. „No Symmetry…” to zatem płyta złożona jakby z dwóch nie do końca pasujących do siebie części, jednej typowo wadliwej, a drugiej bardzo solidnej, przygniatającej niezgorzej do wilgotnej, śmierdzącej gleby i wywołującej u słuchacza pewne interakcje. Gdy je złożymy razem do kupy, wychodzi z tego może nie, wspomniana wyżej kupa, ale przeciętny album, który łykną chyba wyłącznie najwięksi fanatycy Sludge/Doom.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz