poniedziałek, 24 czerwca 2024

Recenzja Goat Semen „Fuck Christ”

 

Goat Semen

„Fuck Christ”

Hells Headbangers 2024

Przyznam szczerze, że na kolejną płyte Goat Semen czekam z ogromną niecierpliwością już od… dziewięciu lat. Tyle bowiem upłynęło od czasu wydania „Ego Svm Satana”. Co prawda zespół co jakiś czas daje znać, że jeszcze nie zdechł, za pomocą wydawnictw pomniejszych, ale jednak co pełniak to pełniak. Nowe wydawnictwo, o tytule tak dosadnym, że bardziej się nie da, to znowu jedynie EP-ka, jakieś osiemnastu minut muzyki. Lepsze to niż nic, choć od razu zaznaczę, że te pięć numerów cholernie mi zaostrzyło apetyt. Jeśli ktoś jeszcze zespołu nie zna, to podsumować ich twórczość można bardzo krótko. Kwintesencja stylu południowoamerykańskiego. Znajdziecie tu death/black metal, absolutnie opętany i rdzennie dziki. Peruwiańczycy nie znają słowa „zlituj” i biczują słuchacza staroszkolnymi riffami w zasadzie na oślep. Do tego mamy nawałnicę perkusyjnych blastów, tasujących się systematycznie z przejściami w rytm wolniejszy, choć i tak daleki od tempa średniego. Jedyną chwilą odejścia od schematu „atak totalny”, jest początek wieńczącego tę EP-kę „Prophets of Hell”, choć to chyba przemyślany zabieg. Wiecie, coś na zasadzie „Dajmy mu zachłysnąć się powietrzem po raz ostatni, a potem go dobijemy”. No i wspomniana piosenka rozkręca się po chwili do wspomnianego przed chwilą szablonu. Tylko nie pomyślcie sobie, że przez słowo „szablon” mam na myśli nudną monotematyczność. Tu co chwilę zmienia się zwierzęca nuta, harmonie płynnie się zazębiają, choć obrany przez Goat Semen cel pozostaje niezmienny. Opluć, profanować, zdeptać i się na to wszystko na koniec wysrać. Tak samo jak wysrane chłopaki mają na nowoczesne brzmienie. Ich organiczny sound idealnie pasuje do muzyki, której są maniakami i którą innym, podobnym sobie maniakom dostarczają. W tym względzie, podobnie jak czysto muzycznie, czwórka z Limy, myślę, że całkiem świadomie, równa do swoich największych inspiratorów, czyli autorów „I.N.R.I.”. Nie da się zaprzeczyć, że sporo elementów muzyki Goat Semen i Sarcofago można wrzucić do zbioru wspólnego, co akurat dla mnie stanowi zdecydowany pozytyw. No dobra, nie ma się co rozpisywać. „Fuck Christ” niszczy w chuj i najlepiej słucha się na „repeat”, żeby przynajmniej w jakiś sposób oszukać się, że cisza po ostatnim kawałku zapada zbyt szybko. Słuchać, napierdalać łbem, deptać krzyże!

- jesusatan

Recenzja Unholy Craft „Saa Mørkt, Saa Mektig”

 

Unholy Craft

„Saa Mørkt, Saa Mektig”

Purity Through Fire 2024

Peregrinus jako muzyk nie próżnuje i znów powraca na łamy Apocalyptic Rites, ale tym razem z nową płytą projektu Unholy Craft. To już trzeci album w dorobku tego przedsięwzięcia. Norweg kontynuuje na nim zamysł obrany na poprzednim albumie „A Blaze Of Tridents”, na którym cisnął w kąt eksperymenty z mieszaniem różnych stylów i skupił się na swoich korzeniach w wyniku czego powstał kolejny krążek, zawierający czyściuteńki black metal w pełni oparty na wzorcach lat dziewięćdziesiątych. Podobnie jak na poprzedzającym go wydawnictwie, „Saa Mørkt, Saa Mektig” niesie ze sobą nieskomplikowaną i zimną muzykę. Peregrinus swój lodowaty bleczur kompozycyjnie opiera na kilku zaledwie akordach, które zapętlają się na przemian i suną przed siebie w dość szybkim tempie. Te zagrane na bzyczących gitarach furiackie tremolo i thrashowe riffy generują jednostajny, lecz agresywny black metal, który swym nienawistnym i lodowatym usposobieniem pozbawia resztek nadziei. Tu kończą się złudzenia, a pozostaje tylko prosta i barbarzyńska muza wyzuta z wszelkich pozytywnych uczuć. Wypełniona za to samymi negatywnymi emocjami, co podkreślają wyraźnie pełne wściekłości i pretensji wokale. Nie da się ukryć, że norweska myśl diabelska przyświecała tu Unholy Craft. Słychać to w surowości i zaciętości tego materiału, który nie wyprze się ponuractwa i zadzierżystości wczesnego Darkthrone doprawionego transowością i depresyjnością Burzum. Nie tylko w warstwie aranżacyjnej zadbano tutaj o odpowiednią formę, ale również w kwestii produkcji. Różni się ona od sposobu rejestracji dźwięku na ostatniej płycie, gdzie fonia była boleśnie ostra. Na „Saa Mørkt, Saa Mektig” jest przydymiona szumem i przypomina trochę jakością taśmę z demosem, który przegrywany był z kasety na kasetę po kilka razy. Niemniej jednak bez problemu można wyłowić wszystkie sekcje. Co prawda mocno wycofana perkusja sprawia wrażenie okresowo zanikającej, ale taka jest specyfika raw black metalu. Dzika i ideologicznie w odpowiednim miejscu muzyka. Polecam.

shub niggurath

Recenzja SUICIDE CIRCLE „Bukkake of Souls”

 

SUICIDE CIRCLE

„Bukkake of Souls”

Osmose Productions 2023

Sylwetkę francuskiego Suicide Circle przedstawiałem już na uświęconych łamach Apocalyptic Rites przy okazji ich debiutanckiego materiału zwącego się „Demo MMXX”. Zaprawdę dobra była to produkcja, która przetyrać człowieka potrafiła konkretnie i bez ostrzeżenia. Aktualnie w mym odtwarzaczu kręci się druga, pełna płytka tego horda, którego aktualny status jest w tej chwili nieco zagmatwany. Otóż zarówno Rats, jak i Meyhna’ch (którzy chyba konkretnie się popstykali) twierdzą, że nazwa Suicide Circle należy do nich i chuj. Osmose Productions stanęło po stronie pana na „M” i zapowiedziało, że to właśnie z tym Suicide Circle będzie kontynuować współpracę. Niezły pasztet się tam zrobił, trzeba przyznać. Sprawy kadrowe odłóżmy jednak na bok, wszak nie nasza to sprawa, cóż tam zaszło pomiędzy tymi jegomościami, a skupmy się na muzyce, jaka wypełnia „Bukkake of Souls”. Śmiało można stwierdzić, że dwójka Kręgu Samobójców to rozwinięcie stylu, zapoczątkowanego w 2019 roku. Nadal więc poniewiera nas ciężki, ponury Black Metal o depresyjnych wibracjach, oparty na zagęszczonych bębnach i basowej smole. Największy jednak nacisk położono tu na mizantropijnych, surowych, zapętlających się riffach i demonicznych wokalizach. Obie frakcje pulsują tu złowrogo tworząc zimną, pełną goryczy, przygnębiającą atmosferę, która sprawia, że przed sięgnięciem po sznur, brzytwę, żyletki, czy szare mydło, wyjesz najpierw z egzystencjalnego bólu i bezsilności. Ów wisielczy klimat ogniskuje dodatkowo domieszka ambientowej mgły, która sprawia, że wrogość i nienawiść do ludzkiej rasy jest tu tak skoncentrowana, że można ją niemal kroić nożem. Nie wiem, czy istnieją jakieś negatywne emocje, które nie zostały poruszone w dźwiękach, jak i przepojonych mrokiem teksturach tego krążka? Cierpienie, izolacja i głębia rozpaczy, to paliwo, które napędza tę płytkę, podobnie zresztą, jak i żółć, która niespiesznie sączy się z każdego, zawartego tu wałka, a autentyczny, psychotyczny, pachnący grobem puls, bijący w sercu tego albumu jest wręcz oszałamiający. Podoba mi się ta choroba, a na resztę niech opadnie kurtyna milczenia.

 

Hatzamoth

piątek, 21 czerwca 2024

Recenzja Gorgatron „Sentience Revoked”

 

Gorgatron

„Sentience Revoked”

Redefining Darkness 2024

„Oho, kolejna kalka Morbid Angel” pomyślałem gdy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki „Divulgence”, otwierającego czwarty już, choć żadnej poprzedniej produkcji nie miałem okazji poznać, albumu Gorgatron. Dobrze to czy źle? No cóż, bogów z Florydy naśladowało już tylu, że nie sposób zliczyć, ale absolwentów Trey’owej szkoły na naprawdę wysokim poziomie było już zdecydowanie mniej. Przede wszystkim ustalmy jedno. Gorgatron bardziej kojarzy się z Morbidami z epoki G i H niż płyta najwcześniejszych. I tu faktycznie słychać, że wykładów profesora słuchali z należytą atencją. Przede wszystkim harmonie na tej płycie są bardzo wierne deathmetalowej tradycji, przemyślane i wyraziste. Żadnego tam udawania czy wypełniaczy. Najczęściej jedziemy w średnim tempie, z tendencją do chwilowych przyspieszeń, tudzież zejścia przy pomocy potężnego zwolnienia do parteru. Gitarzystom nie brak umiejętności technicznych, co nie jest jednak zbytnie nadużywane, a jedynie stosowane w celu lekkiego pogmatwania melodii. W tychże momentach na myśl przyjść nam może też inny amerykański klasyk, czyli Hate Eternal. Oczywiście w wersjo mocno zubożonej, jednak słuchać, że to z tego źródła pomysł wypłynął. Innym elementem, także silnie zamorskim, jest tasowane ze sobą blastowych zrywów z maksymalnym dociążeniem, jak choćby w „Blatant De-Evaluation”. Tak, jeśli pomyślicie Suffocation, to jesteście na dobrej drodze. I w zasadzie te dwa zespoły najmocniej uzupełniają tutaj wspomniany na początku kręgosłup muzyczny. Wspólnie tworzy to materiał cholernie ciężki, konkretny, pełen ciekawych momentów i nienużący. A że wokalnie też jest ekstraligowo, bo Karl rzyga głęboko, a zarazem dość czytelnie, a jeszcze chwilami wspomagany jest na drugiej linii, to powodów do narzekania zbyt wielu znaleźć się tu nie da. Może Gorgatron nie zaliczyłbym do ścisłej czołówki spadkobierców szkoły im rodzimej, ale na pewno stanowi solidne zaplecze, które i tak bije na głowę dużą część konkurencji. Bardzo solidny deathmetalowy  wygar, któremu warto poświęcić kilka odsłuchów, a może i więcej.

- jesusatan

Recenzja Uprising „III”

 

Uprising

„III”

AOP Records 2024

Za nazwą Uprising ukrywa się niejaki Jan van Berlekom, który na co dzień gra w Waldgeflüster więc już wiecie (jeśli oczywiście nie wiedzieliście), że w tym przypadku mowa o tym niemieckim Uprising. Jan założył swój solowy projekt w 2014 roku i w lipcu wypuści czwartą płytę, ale to moje pierwsza impreza z jego twórczością pod tym szyldem. Z notki dołączonej do tego materiału dowiedziałem się, że na „III” kontynuuje on drogę jaką obrał komponując debiut. Zatem włączając ten materiał spotkałem się z estradowym black metalem, który jednak zagrany jest z polotem i z którego wypływają autentyczne emocje. To zimno brzmiąca rogacizna zapodana w zmiennym tempie po brzegi wypełniona epickimi melodiami i co za tym idzie mocno chwytająca za serce, ale nie tylko melancholijne i wzniosłe chwytliwości tu występują. Uprising potrafi również momentami przejść w ostrzejsze akordy i z melodramatycznego tworu przeobrazić się w kąsającego wilka, który może jest już leciwy i wyliniały, ale w dalszym ciągu to przecież wilk. Jakby na tą produkcję nie patrzeć to jest to poprawny black metal, w którym znaleźć można sporo pomysłów na szarpanie strun. Są one sprawnie połączone i układają się w marzycielskie harmonie, które okresowo też trochę drapią, przeradzając się w zalatujące nihilizmem przyspieszenia. Towarzyszy im sekcja rytmiczna o niskich dołach, która podbija moc tego wydawnictwa oraz zagęszcza jego atmosferę co dodaje mu dynamiki i soczystości. Cóż, najnowszy krążek tego Bawarczyka to kawał niezobowiązującego zbytnio black metalu, który za sprawą swej monumentalnej melodyki, a także okresowo pojawiającymi się niemalże czystymi wokalami, przypomina chwilami doomowe produkcje. Mnie nie przekonuje, ale fanów takiego grania nie brakuje i właśnie im polecam sprawdzić „III”.

shub niggurath

Recenzja SADUS „The Shadow Inside”

 

SADUS

„The Shadow Inside”

Nuclear Blast 2023

 


Sadus to kolejni z wielkich, którzy w zeszłym roku przypomnieli o sobie nowymi krążkami. Przez natłok obowiązków nie zdążyłem wcześniej przekazać Wam mojego zdania o tej płycie, więc teraz, nie zważając na wszystko inne, nadrabiam zaległości, tym bardziej że „The Shadow Inside” to moim skromnym zdaniem płyta wręcz doskonała (co prawdę powiedziawszy, specjalnie mnie nie zdziwiło, wszak w przypadku takich grup jak Sadus każdorazowo rozpatrujemy sprawę w kategoriach jakościowych, a nie ilościowych). Wydana 17 lat temu „Out for Blood” zbierała mieszane, często skrajne recenzje. „The Shadow Inside” także zapewne będzie miała swoich zwolenników, jak i przeciwników, gdyż tak to już w dzisiejszych czasach jest, ale wierzcie mi, płytka to wyborna. Oczywiście ma ona swe mocniejsze i słabsze strony, ale jako całość po prostu niszczy. Do tych niespecjalnie przekonujących aspektów tego krążka należy niewątpliwie jego brzmienie. Przede wszystkim sekcja rytmiczna jest tu zbyt sucha i sterylna. Przydałoby się, aby beczki posiadały nieco więcej ciężaru i były bardziej organiczne, podobnie zresztą jak bas. W jego liniach jest co prawda ogień i sponiewierać one potrafią konkretnie, lecz wskazane byłoby, aby cztery  struny miały w sobie więcej mięska i gęstości. Niesamowicie mocną stroną tego krążka jest natomiast, że się tak wyrażę, jego strona merytoryczna, czyli same kompozycje, które się na nim znalazły. Sadus zaprezentował nam tu bowiem Techniczny Thrash/Death na niesamowitym poziomie, a to kurwa jakby nie patrzeć niełatwe zadanie, gdyż trudny to gatunek, który od poszczególnych muzyków wymaga odpowiednio wysokich umiejętności, a przy tym pułapek, w które można wpaść, zawiera on bez liku. Muzyka zespołu to nadal wirująca masa pomysłów, która po prostu miażdży. Struktury poszczególnych wałków są nierzadko zakręcone jak świński ogonek, przesycone jadem, żywiołowe riffy tną zabójczo, biczując bezwzględnie nasze lędźwie, harmonie wioseł przyprawiają o opad szczęki, a wściekłe wokale wylewają tu żółć w takich ilościach, że i kamizelkę kuloodporną przepaliłaby ona w mgnieniu oka. Mimo że każda piosenka zawiera tu pierdylion różnorakich aranżacji i technik gitarowych, to każdy patent, każdy akord, każde, pojedyncze muśnięcie strun jest spójne i zwarte niczym ołowiana kurtyna, a do tego nadziane cudownie bakaliami rodem z  progresywnej śmierci. Pomimo wszystkich mankamentów (choć wg mnie nie ma ich zbyt wiele) „The Shadow Inside” to absolutna bestia, która zabija bezlitośnie i pytać o przyzwolenie bynajmniej nie zamierza. I tak w zasadzie można by szóstkę Sadus rozkminiać do usranej śmierci, płytka to bowiem zaprawdę wyśmienita, a przy tym nie tak oczywista, jakby się mogło przy pierwszym z nią kontakcie wydawać. Dla mnie to do chuja Wacława majstersztyk, a wszystkim, którzy sądzą inaczej, zalecam dokładniejsze pochylenie się nad najnowszym dzieckiem Sadus. Nie obawiajcie się, ryzykujecie tylko tym, że jak to w przypadku niemowlaka, zostaniecie obrzygani niestrawionym mlekiem jego mamuni, a to Was nie zabije. Co najwyżej wzmocni.

 

Hatzamoth

środa, 19 czerwca 2024

Recenzja Celestial Sanctuary “Visions of Stagnant Blood”

 

Celestial Sanctuary

“Visions of Stagnant Blood”

Self-released / Ritual Terror Rec. 2024

Ej no, co jest, kurwa! Jak to się stało, że Celestial Sanctuary, po bardzo obiecującym debiucie kompletnie zniknął z mojego radaru? I to absolutnie nie dlatego, że nie czekałem na nowe wydawnictwa zespołu, wręcz przeciwnie. Kilka dni temu Brytole wypluli nową EP-kę o widocznym powyżej tytule, która to przypadkiem wpadła w moje ręce, ale okazuje się, że w zeszłym roku wyszedł też drugi duży album zespołu. Koniecznie będę musiał nadrobić zaległości, ale w tej chwili skupmy się na „tu i teraz”. „Visions of Stagnant Blood” to trzy numery death metalu jak za dawnych czasów. Death metalu jaki kocham od trzydziestu lat z okładem. Czyli takiego, który to nie ściga się z Pendolino, a oparty jest przede wszystkim na potężnym riffowaniu i wpadającej w ucho, acz dalekiej od słodyczy, melodii. Chwilami mocno w stylu Morbid Angel, co słyszalne jest przede wszystkim w pierwszych dwóch kompozycjach. Muzyka Celestial Sanctuary wyraźnie ewoluowała od czasu „”Soul Diminished”. Stała się bardziej zróżnicowana i jakby bardziej jadowita. Już w otwierającym całość utworze tytułowym atakowani jesteśmy blastobiciem, bardzo brytyjską melodią oraz momentem do totalnego moshu. „Puddles of You Reflect the Filth Within” otwiera z kolei totalnie rozgniatający walec z gatunku „Gateways to Annihilation”, który miażdży, miażdży… aż zmiażdży, przejedzie po nas niczym Bolt Throwerowy czołg. Masywnie brzmiące gitary wspomagane są efektywnie przez dołującą sekcję rytmiczną oraz klasyczny, głęboki growl. Harmonie na tym wydawnictwie często płynnie się tasują, czyniąc te nagrania niebanalnymi i kurewsko wręcz chwytliwymi. Zresztą ta EP-ka wcale nie jest taka oczywista i jednotorowa jak może się wydawać za pierwszym podejściem, czego dowodem ostatni na liście, ponad dziesięciominutowy „Gavage of the Vile”, w którym możemy nawet usłyszeć lekkie nawiązania do Portal. O dziwo, wspomniany numer z czasem rozwija się i zmierza w niezwykle melancholijnym kierunku, co wprowadza słuchacza w mocno odrealniony wymiar, bujając, mamiąc i czarując tylko po to, by na końcu dość drastycznie wybudzić ze snu. Wszystko tu niby jest poukładane z klocków od różnych producentów, ale, o dziwo, klocki te idealnie do siebie pasują. I tworzą mocny, staroszkolny deathmetalowy monolit o nie do końca standardowym wzorze. Nie wiem, czy uda wam się załapać na wersję fizyczną „Visions of Stagnant Blood”, bo ponoć nakład jest ściśle limitowany, ale jeśli macie możliwość, to odsłuchajcie sobie tej EP-ki nawet cyfrowo. Nie jest to byle co.

- jesusatan

Recenzja Syk „eartHFlesh”

 

Syk

„eartHFlesh”

Season Of Mist 2024

Muzyka jaką gra ta włoska kapela nigdy jakoś nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Za bardzo kojarzyła mi się z MTV i raczej z chłopakami na deskorolkach niż w ramoneskach. Co za tym idzie skierowana była chyba do radosnej i nieco zbuntowanej młodzieży, która okazjonalnie przy jej dźwiękach mogła się wyszaleć. Od czasu do czasu lądowały w moim odtwarzaczu takie kapele jak chociażby Gojira i Decapitated, ale po jednym czy dwóch odsłuchach kończyły w koszu. Syk ze swoją najnowszą, czwartą płytą trafił do mnie oczywiście na skutek randomowego wyboru jesusatan’a więc niejako przez przypadek odsłuchałem ten materiał. Skoro już to zrobiłem, to stwierdziłem, że napiszę parę zdań o „eartHFlesh”. Włosi grają rzecz jasna progresywny death metal z wyraźnymi elementami odmiany djent i domieszką groove. Jak to w takich hybrydach bywa, muzyka zawarta na tym albumie jest niezwykle energetyczna i atrakcyjna. Wygenerowana za pomocą soczystych gitar i naprawdę mocnej sekcji rytmicznej oraz wspomagana zaangażowanym growlem wokalisty. Gra wioseł oparta jest w głównej mierze na technice tłumienia strun, która w przypadku Syk brzmi niezwykle dobitnie zwłaszcza przy akompaniamencie łupiącej niczym młot pneumatyczny perkusji i wtórującemu jej basowi. Nie tylko jednak te rytmiczne i wgniatające w glebę akordy tutaj występują, bo kwartet ten postarał się również o sowitą szczyptę dysonansów, a także niemałą ilość niepokojących, wysokotonowych zagrywek, które sprytnie przełamują występujące tutaj te gęste struktury. Wraz z kilkoma klimatycznymi wstawkami oraz dodatkiem czystych, męskich i żeńskich wokaliz, rozrzedzają one delikatnie duszność tego krążka i przy okazji kierują go w atmosferyczne rejony. Nie wiem, jak było na poprzednich wydawnictwach Włochów, ale komponując „eartHFlesh” udało się im stworzyć nowoczesny i zarazem pełen napięcia metal, którego dobrze się słucha. Może niezupełnie trafia on w moje gusta, jednakże przyciągnął moją uwagę dzięki ciekawym i apokaliptycznym dysonansom, które nadały mu niesamowitej upiorności. Fani Meshuggah i jego pochodnych powinni być wpiekłowzięci.

shub niggurath

Recenzja Sotherion „Vermine”

 

Sotherion

„Vermine”

W.T.C. Productions 2024

Sotherion to jednoosobowy projekt, za którym stoi Sébastien Tuvi szerzej znany jako BST, czyli muzyk udzielający się również w takich kapelach jak The Order Of Apollyon czy Aosoth. Dwa lata temu pod swoim solowym szyldem wydał całkiem niezłe demo „Schwarmgeist”, które zawierało dwa utwory black metalu w dość szczególnym tonie, pozostawiając po sobie mały niedosyt i tym samym zaostrzając apetyt na więcej. No i wreszcie po dwóch wiosnach, dziewiątego maja Sotherion powrócił z debiutancką płytą. Tym razem ani ja, ani nikt inny nie powinien odczuwać deficytu, ponieważ na „Vermine” znajduje się dziesięć kawałków, które łącznie trwają prawie trzy kwadranse. Co prawda jest to raczej normalna długość, lecz charakter muzyki na niej zamieszczonej cholernie ją wydłuża, bowiem black metal grany przez tego Francuza nie jest łatwy w odbiorze i aby czerpać właściwą przyjemność z jego słuchania, trzeba się niejako do tego zmusić. Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Pierwszym z nich jest uwierający kontrast między brzmieniem gitar i perkusji, gdzie barwa wioseł jest na wskroś lodowata i jazgotliwa zaś bębny są ekstremalnie basowe i łomoczące. Drugim niuansem jest zestawienie ze sobą w aranżach tradycyjnych riffów i tremolo, które nie da się ukryć zalatują wyraźnie darkthronową manierą wraz z dysonansowymi akordami na modłę francuską. Trzecia sprawa to wulgarne wokale, które w niedbały sposób wypluwa z siebie BST, a ich niska tonacja nie przypomina w niczym wokaliz znanych z tradycyjnego bleka i pasowałaby bardziej do ciężkich, atonalnych produkcji. Finalnie, połączenie tych wszystkich na pierwszy rzut ucha stojących ze sobą w kolizji elementów, zrodziło niezwykle duszny i boleśnie raniący black metal, w którym przeplatają się klasyczne i nowoczesne formy. Jawi się jako bezduszna i pozbawiona melodii muzyka, która sunąc ze zgrzytem w średnim tempie ściera na proch, ironicznie się przy tym uśmiechając. Przy pierwszym spotkaniu sprawiająca wrażenie niezrozumiałego i bezcelowego hałasu, lecz po dokładnym z nią się zapoznaniu odkrywa prawdziwą twarz. Nieludzko zimny i tnący do krwi black metal. Wyprodukowany z naturalnym przybrudzeniem już w trakcie drugiego odsłuchu hipnotyzując zniewala. Nie ma siły, ten krążek trzeba mieć na półce.

shub niggurath

Recenzja KRAJINY HMLY „Poza Čierne Hory”

 

KRAJINY HMLY

„Poza Čierne Hory”

Werewolf Promotion 2021

 


Wiem, że teraz nieco cofniemy się w czasie i że na łamach Apocalyptic Rites prezentowałem już sylwetkę i dokonania Słowaków choćby przy okazji ich ostatniego, trzeciego, dużego krążka, jaki i splitu, który dzielili ze Stworz i Jassa, jednak muzyka tej hordy na tyle mnie zaintrygowała, że postanowiłem zaznajomić się z wcześniejszymi ich dokonaniami, czego efektem jest właśnie powyższa recenzja. Wiecie już, co sądziłem o „Snach Zmory”, jak i o „Cez Ostrie Skál” (a ci, którzy nie wiedzą, niech se przeczytają), teraz więc pora, aby wszyscy zainteresowani poznali moje zdanie na temat „Poza Čierne Hory”. Może będzie to nieco banalne, ale powiem Wam, że wszyscy, którym dwa ostatnie wydawnictwa tej hordy przypadły do gustu, także i ten materiał mogą łykać w ciemno, niczym pelikany. Horda z Koszyc czaruje tu bowiem po raz kolejny muzyką, która łączy w sobie elementy II fali skandynawskiej, klimatycznej diabelszczyzny z rdzennymi, pogańskimi sekwencjami rodem z Europy Środkowej. Jednym słowem w muzyce Słowaków są pachnące siarką, czarcie faktury dźwiękowe objawiające się surowymi, zimnymi riffami, siarczystą sekcją rytmiczną, jak i rasowymi wokalami, zaprawionymi ciemnością, ale całość ma niesamowicie hipnotyczny feeling czasów dawnych, czyli dni, zanim podstępnie rozpleniła się chrześcijańska zaraza. Ów natchniony, wciągający szlif zapewniają tej płytce w głównej mierze wijące się tu, jadowite, chłodne melodie z niezgorszym pazurem, oraz melancholijne struktury tworzone przez wioślarzy. No słuchajcie i mówcie, co chcecie, ale to, co tworzy Kraina Mgieł,  zdecydowanym ruchem ręki trafia w moje gusta, jeżeli chodzi o Pagan Black Metal. Jest bowiem w ich muzyce pociągający, transowy niemal klimat, który czaruje, obezwładnia, zniewala i wprowadza w odmienne stany duchowe, a zarazem Diabła i jego pobratymców także w ich twórczości nie brakuje. Dlatego też podtrzymuję to, co pisałem wcześniej o tej hordzie. Warto zapoznać się z ich sztuką, gdyż to zaprawdę ciekawe i nie tak oczywiste granie, jakby się pierwotnie mogło wydawać. Przede wszystkim jednak to, co mnie urzekło w ich muzyce, to głębia i szczerość przekazu, zawarte w tych dźwiękach. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak po raz kolejny polecić muzykę słowackiej hordy, gdyż to zaprawdę warte poznania dźwięki.

 

Hatzamoth

wtorek, 18 czerwca 2024

Recenzja Trucizna „Wrzenie Krwi”

 

Trucizna

„Wrzenie Krwi”

Under the Sign of Garazel 2024

Kolejny materiał z Garazela to debiutancka EP-ka Trucizny. Projekt ten składa się z dwóch osób, mianowicie JRMR, kobitki odpowiedzialnej tu za strefę wokalną, oraz Skoll’a, który zajął się z kolei wszystkimi instrumentami. Jak nietrudno się domyśleć, Trucizna to black metal. Znając natomiast choćby WAN, w którym to rzeczony instrumentalista także się udziela, można zakładać, że jest surowo. I jest, choć do całkowitego minimalizmu tej muzyce sporo brakuje. Owszem, na pewno cholernie oszczędne jest brzmienie, głęboko osadzone w standardach lat dziewięćdziesiątych. Szczerze mówiąc, to wsłuchując się w partie perkusji, początkowo obstawiałem, że za zestawem siedzi Diabolizer. Przede wszystkim w szybkich partiach mamy tu bowiem prymitywne, pierwotne łupanie, surowe do bólu i pozbawione technicznych popisów. Zdecydowanie więcej dzieje się na gitarach. Na pierwszy rzut ucha może zdawać się, że instrument ten jest katowany w podobny sposób jak bębny. No cóż, nie zaprzeczę, że tak chwilami jest, ale nie zawsze. Poza północnym riffowaniem pojawiają się tu także patenty war metalowe, w „Wiedza (Syn Królestwa Absurdu)”, czy bardziej nastrojowe („Tanatos (Ku Łące Asfodeli)). Całość spowita jest jednak przenikającym chłodem, bo Trucizna krew bardziej mimo wszystko mrozi niż gotuje. No chyba, że założymy, iż rzeczone wrzenie nawiązuje do zawartości lirycznej tego materiału, z którą to niewątpliwie warto się zapoznać, bowiem teksty należą w tym przypadku do wyjątkowo emocjonalnych i diabelsko dobrze napisanych. I diabelsko dobrze zaśpiewanych, trzeba dodać. Pani Asia mocą swojego głosu (a zaznaczam, że jest to klasyczny blackmetalowy wrzask) zawstydzić by mogła niejednego macho faceta. Moc mocą, ale jeśli słuchając tych nagrań poczytamy jednocześnie wspomniane już teksty, to zauważymy, że nie zostały one jedynie wykrzyczane, ale niosą w sobie prawdziwy, osobisty przekaz, który pozwala nam przeżywać „Wrzenie Krwi” bardzo głęboko. Szkoda, że to tylko dwadzieścia minut, ale na początek musi wystarczyć. Idealnie weszły mi te nagrania, i mam wielką nadzieję, iż niedługo doczekam się kolejnej dawki Trucizny. Najlepiej dużej płyty. Sprawdzajcie ten matex, bo nie wolno go przeoczyć.

- jesusatan

Recenzja Pathology „Unholy Descent”

 

Pathology

„Unholy Descent”

Agonia Records 2024

Miesiąc temu ukazała się już dwunasta płyta tych rozmiłowanych w brutalnym death metalu Kalifornijczyków. Nie za bardzo tutaj nad czym jest się rozpisywać, bo Amerykanie nieprzerwanie rzeźbią w decie w znanym sobie stylu. Na „Unholy Descent” dostajemy trzynaście miażdżących kawałków, które wypełnione są po brzegi przeróżnymi technikami szarpania strun. Każdy z numerów to miszmasz złożony ze slamowego szarpania, maniakalnych przyspieszeń, schizoidalnych tremolo oraz uwierających solówek. Towarzyszy temu rzecz jasna idealnie pracująca perkusja i… no właśnie, gdzie jest bas? Jak na mój gust w tym typie muzyki powinien być wysunięty bardziej do przodu, co prawda od czasu do czasu wyłania się on nieśmiało spomiędzy reszty instrumentów, ale to i tak trochę chyba za mało. W sumie nie powinienem marudzić, gdyż brutalizm w wykonaniu Pathology to i tak gęsta muza, przy której nie można się nudzić, choć odnoszę wrażenie, że najnowsze ich wydawnictwo jest delikatnie przydługie. Co prawda każdy utwór z osobna zadziwia ilością zmian tempa, tasujących się form kostkowania, zdrowo łupiących bębnów i skrajnie gardłowych growli wokalisty, lecz wszystkie te kompozycje zebrane do kupy jawią się jako jedna bezkształtna masa. Trudno je od siebie odróżnić i już w połowie krążka można doświadczyć odczucia, że cały czas słuchamy tego samego wałka. Pomimo krótkiego ich trwania (najdłuższy ma 3 minuty i 37 sekund) są one do siebie bardzo podobne przez co odsłuch tych niespełna czterdziestu minut metalu wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Poza tym małym mankamentem „Unholy Descent” to rasowy brutal death metal, który zapewne jest wszystkim dobrze znany, gdzie slamowe akordy gniotą bez pardonu, powykręcane i ostre zagrywki boleśnie wżerają się między zwoje mózgowe, a przełamujące wszystko deathcorowe zrywy i blastowe galopady łamią kości. Jednakże trochę jakby zachowawczo ci panowie z San Diego tym razem podeszli do sprawy, ale posłuchać warto. Kilka okrążeń da się z tym materiałem zrobić.

shub niggurath

poniedziałek, 17 czerwca 2024

A review of Wharflurch „Shitter / Slimer”

 

Wharflurch

“Shitter / Slimer”

Dawnbreed Rec. / Gurgling Gore 2024

Are you familiar with Wharflurch? Their first material was released by Waldek of Morbid Chapel a few years ago. It was a very promising death metal demo. Then, on their debut, the gents took a little turn with their music into more psychedelic atmospheres, and today they return with full-length number two. I was very curious to hear what such a band would provide, but I certainly expected the unexpected. The first tones of this album are typical Incantation. A heavy roller with distinctive slides on the guitars. Overwhelming and bone-crushing. Number two, “Enochian Curse”, is already a strong reference to early Amorphis, enriched by choruses and a rather light melody. You can feel the heaviness here, but with a completely different tone. This track is more rocking than crushing. Next on the list, “Death Toll Horror,” is again a throwback to the nineties from overseas, highlighted by a punchy d-beat, with heavily vomiting vocals and harmonies firmly under Autopsy, transitioning with time into rhythmic beats reminiscent of kaffir pounding breakwaters. Then we move into “Headless God,” a composition that is a mix of death metal with hardcore rhythm and keyboard ornamentation in the background. Without haste, Wharflurch dents us more and more into the ground. “The Empty Space” opens with a road roller in Winter style, evolving in a moment into a very mysterious, almost shamanistic mood, with whispering background vocals. The composition gets moving with time, but the accompanying mysteriousness does not fade away. You can feel the tension and a kind of eeriness in it. “Wormwood Palace”, on the other hand, is a departure into space. Ambient introduction, atmospheric, gentle, almost sleepy sounds, and a melody like a drug. One might suspect at this point that this is such a calm before the storm. The storm, however, doesn’t come. The last one on the album, “From IXXX to XBBB,” is a psychedelic instrumental trip. The track lasts an equal ten minutes and there's a lot going on in it. Guitars tinker with their narcotic melodies, somewhere in the background the drums pound out monotonous rhythms... Everything ripples and seems to drift away to some parallel world. Then comes the silence. Fuck! Rarely do I analyze an album track by track.  In this case I did so that you can be aware of how diverse “Shitter / Slimer” is. Here, in fact, each composition comes from a different tale. But let me tell you something. This feeling is illusory. For listening to the whole we experience an amazing journey, carefully planned by the authors. A yourney that is unusual, surprising and provides a lot of experience. Maybe not a “trip of a lifetime”, but definitely worth remembering. Wharflurch walk their own path. It is worth following it with them.

- jesusatan

Recenzja Aspernamentum „Primal Judgement Manifesto”

 

Aspernamentum

„Primal Judgement Manifesto” E.P.

Soulseller Records 2024

Aspernamentum to nowy, jednoosobowy twór ze Szwecji, który siedemnastego maja obwieścił wszem i wobec swoje istnienie wyżej wymienioną epką. Zawiera ona cztery utwory, które łącznie dają 25 minut muzyki więc pomimo małej ilości numerów i tak jest się w czym pławić. I właśnie w tym delektowaniu się „Primal Judgement Manifesto” leży pies pogrzebany, bowiem odpowiedzialny za popełnienie tego dzieła D. Johansson, przy komponowaniu swego black metalu wykazał się niemałym sprytem. Jego przebiegłość zaowocowała powstaniem przyzwoitej rogacizny, której wydźwięk został przez jej twórcę idealnie wypośrodkowany. Słuchając tego wydawnictwa można odnieść wrażenie, że jest ono pod każdym względem wyważone do bólu. Czysto wyprodukowane, gdzie każda sekcja jest wyraźnie słyszalna. Surowe i zimne brzmienie, które wypolerowano tak, aby chropowatością nie raniło uszu. Odpowiednie strojenie gitar, dyskretny bas oraz perfekcyjnie napięte naciągi. Wysokość wokali w punkt. Wszystko to składa się na black metal, który stoi na granicy między miłym mainstreamem, a odstręczającym podziemiem. Z jednej stron za pośrednictwem tej epki dostajemy dość szybką i lodowatą muzykę, zaś z drugiej ciepłą i akceptowalną bez żadnych problemów gędźbę. Ogólnie rzecz biorąc nie ma specjalnie tutaj do czego się przyczepić, poza tym malutkim niuansem, który powoduje, że gdzieś tam z tyłu głowy zapala się lampka ostrzegawcza. Ten szczegół, polegający na tym, że materiał ten jest bez skazy, wywołuje u mnie spory dysonans poznawczy. Aspernamentum wykorzystując wszystkie dostępne środki, stanowiące o black metalu, skonstruował rutynowo brzmiący krążek, którego dobrze się słucha i tyle. W tych wartkich i ostrych kawałkach o zróżnicowanym oraz nienarzucającym się zbytnio swą chwytliwością kostkowaniu, nie mogę odnaleźć tego szczególnego pierwiastka, będącego istotą tego gatunku. Ten w gruncie rzeczy prosty i fantastycznie tnący black metal jawi się trochę jako wilk w owczej skórze, ponieważ jego wręcz cyfrowa produkcja nie zawiera właściwych dla tego typu muzykowania emocji. Umiejętnie odegrany, o w sumie ciekawych aranżacjach, ale zbyt studyjny i co za tym idzie bezbarwny oraz nie wywołujący żadnych uczuć black metal. Czy wystarczy D. Johanssonowi odwagi, aby na następnej płycie zrobić krok w odpowiednim kierunku i wpuścić do swojej twórczości autentycznego chłodu? Pozostaje tylko czekać.

shub niggurath

Recenzja FERAL FORMS „Premalignant”

 

FERAL FORMS

„Premalignant” (Ep)

Night Terrors Records / Filth Junkies Records 2023

O ja pierdolę, ja pierdolę! W pizdę palec, kurwa mać, co tu się wyprawia! Debiutancki materiał włoskiego Feral Forms, choć krótki przejebał mnie tak, że dosłownie zabrakło mi w gębie słów. Posłużę się może wiec kilkoma porównaniami lub jak kto woli rzucę kilkoma nazwami dla zobrazowania sytuacji. Diocletian, Angel Corpse, Teitanblood, Black Curse, no i oczywiście Blasphemy,Sarcofago, oraz Bestial Warlust. Mógłbym oczywiście przytoczyć tu nazwy jeszcze przynajmniej tuzina hord, które niewątpliwie odcisnęły swoje piętno na muzyce kwartetu z Triestu, myślę jednak, że te, które wymieniłem, w zupełności wystarczą, aby wskazać kierunek, w jakim podąża zespół. „Przednowotworowy” to zatem prawie 12 minut pierwotnej brutalności, niepohamowanej nienawiści i skrajnego okrucieństwa. Trzy znajdujące się tu utwory wprowadzą Cię, drogi słuchaczu w totalnie chory wymiar świata  absolutnej dzikości i miażdżącego, wirującego, piekielnego chaosu. Wszystko na tej produkcji, dosłownie wszystko, począwszy od bestialskich wokali, poprzez gęste w chuj, rozrywające riffy o posmaku zgnilizny, na przerażająco wściekłych, wywracających flaki liniach basu i smolistych, grubych bębnach, które można poczuć w szpiku kostnym skończywszy, bezlitośnie niszczy, niczym toksyczna, paląca wszystko wokół chmura wulkaniczna. FeralForms nie okazują ni krztyny litości. Co rusz atakują zaciekłymi, bezwzględnymi, spazmatycznie pulsującymi kanonadami dźwięków, które potrafią stworzyć ohydną, halucynogenną zawiesinę, która niejako definiuje i określa trzewny Death/Black Metal, z którym tu obcujemy. Hord, które gloryfikują ten barbarzyński na wskroś styl,  powstało w ostatnim czasie (mam na myśli ostatnie 5-10 lat) bardzo wiele, ale wierzcie mi, że „Premalignant” napisany jest z iście Diabelskim polotem, a jego produkcja sprawia, że muzyka na nim zawarta pełna jest przeszywających, złowieszczo zniekształconych akcentów, które niszczą z siłą zaiste potworną. Jak dla mnie wydawnictwo przecudnej urody. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości ktoś zdecyduje się wydać je na cd (jak dotąd bowiem dostępne jest tylko w formie cyfrowej i limitowanej do 100 kopii kasety). Wyborny pokaz obłąkanej, przepastnej, kłębiącej się nienawistnie, wysysającej krew i palącej na popiół muzycznej furii, która swój rodowód może mieć tylko w najbardziej zatęchłych zakątkach piekła. Jeżeli tylko w przyszłości nie dosięgnie ich gniew boży, nie zmięknie im rura, bądź nie zadławi zgryzota, to od Feral Forms czeka nas jeszcze dużo, dużo, dużo dobrego. Tak przynajmniej sądzę.

 

Hatzamoth

czwartek, 13 czerwca 2024

Recenzja Gjendød „Livskramper”

 

Gjendød

„Livskramper”

Osmose Productions 2024

Scena z Trondheim jaka jest, każdy wie. Wykreowała ona własny i niepowtarzalny styl, który swym klimatem oraz niebywałym oddaniem dla idei norweskiego black metalu, niejako uratował jego reputację. Z tego właśnie miasta pochodzi, powstały w 2015 roku Gjendød, który pod koniec czerwca wyda swoją piątą płytę. Pomimo, że kapela ta pochodzi z Nidaros to od samego początku jej ujęcie czarnej sztuki nie wpisywało się w standardy reszty ekipy z tej aglomeracji. Niewątpliwie jest to jednak black metal najwyższej próby, w którym czuć tamtejszego ducha, z tym, że wyhodował on swój oryginalny charakter. Dzięki niemu nie sposób tego zespołu pomylić z żadnym innym, a fakt ten udowadnia tylko, że Norwegowie nie zapomnieli, jak komponuje się prawdziwie czarcie nuty, nawet jeśli są one wyraźnie zmodyfikowane i nie należy tej muzyki postrzegać tylko przez pryzmat kilku estradowych przebierańców. Gjendød na „Livskramer”, kontynuując swój koncept daje dowód na to, że czarcie granie znad fiordów ma się wyśmienicie i cały czas stoi w opozycji do coraz to bardziej przyjemnego black metalu. Robią to jak zwykle, używając jazgotliwych i nieprzewidywalnych momentami zagrywek, które niekiedy wyłaniają się na chwilę spomiędzy głównych riffów i tremolo, a czasami wiodą prym i wprowadzają sporo zamętu do poszczególnych kompozycji. Sprawiają one wrażenie hałaśliwych i chaotycznych struktur, które swoją nieprzewidywalnością czynią to wydawnictwo nieokiełznanym. Ich usposobienie jest czasami łagodzone, co przeradza je w subtelnie chwytliwe linie gitar, tak jakby Gjendød chciał ukryć między siarczystymi akordami te na odległość pachnące norweskim folklorem melodie. Nie są one jednak nazbyt oczywiste, co uchroniło tą produkcję od widma cepelii i jednocześnie podkreśliło delikatnie nacjonalistyczne (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) cechy. Zresztą to kostkowanie o metalicznej barwie jest zdaje się atrybutem tej brygady, bo tego typu zabiegi można spotkać na każdym jej krążku. Przełamują one skutecznie zwyczajowe i nienawistne riffy, urozmaicając i wprowadzając do black metalu Gjendød również klasycznych chwytów, posypując „Livskramper” przyprawą trącącą latami siedemdziesiątymi, a to dodatkowo nadaje mu nietypowości. Z jednej strony tradycyjny, a z drugiej innowacyjny bleczur. Dobrze wyprodukowany, ale odpowiednio przybrudzony i chropowaty. Lodowaty i nienawistny, co podkreślają złowieszcze wokale. Musicie posłuchać.

shub niggurath

Recenzja BODYFARM „Malicious Ecstasy”

 

BODYFARM

„Malicious Ecstasy” (Ep)

Edged Circle Productions 2024

Bodyfarm, czyli czwórka Death Metalowych maniaków z Utrechtu powraca ze swym nowym materiałem. Tym razem jest to Ep’ka, czyli teoretycznie format nieco krótszy, ale wierzcie mi, jego siła uderzeniowa jest porównywalna do choćby ostatniego ich pełnego krążka sprzed roku. „Malicious Esctasy” to bowiem podobnie, jak dotychczas bardzo udane, ciężkie i chwytliwe połączenie kontynentalnej szkoły Death Metalu ukierunkowanej w stronę skandynawskich brzmień z delikatną domieszką zagęszczonego, Śmierć Metalowego stylu, jaki dominuje w Junajted Stejts of Amerika. Tak więc usłyszymy tu, jak na moje ucho,  niszczącą konkretnie muzę, będącą wypadkową twórczości Dismember, Asphyx, God Dethroned, Benediction, Bolt Thrower, czy Hail of Bullets z elementami posiadającymi głęboki groove, które charakterystyczne są dla muzyki, jaką możemy napotkać na albumach Jungle Rot, Obituary, bądź SixFeet Under. Muza grupy z kraju tulipanów potrafi chwycić za gardło i spuścić brutalny wpierdol, lecz zarazem te zakorzenione mocno w śmiertelnej klasyce dźwięki pełne są różnorakich, ciekawych rozwiązań harmonicznych i misternych chwilami, acz masywnych operacji perkusyjnych. Jakby tego było mało, na swym najnowszym materiale panowie z Królestwa Niderlandów nieco mocniej, ale przede wszystkim udanie  romansują z tą bardziej melodyjną, ale niesamowicie jadowitą frakcją Black Metalu o szwedzkich fundamentach, dlatego też na „Złośliwej Ekstazie” napotkamy struktury (głównie wioślarskie) znane choćby z płyt Necrophobic. Bardzo dobry, wściekły, siejący grubą destrukcję materiał. Nie wiem tylko, czy najlepszym pomysłem było umieszczanie w drugiej części tej Ep’ki 5 wałków koncertowych. Brzmią one co prawda miażdżąco i naprawdę dobrze komponują się z utworami studyjnymi, jednak pachnie to nieco sztucznym wydłużaniem tej produkcji. Wiem, że wielu lubi jednak takie dodatki, więc nie mam zamiaru się tego jakoś specjalnie czepiać, wszak przecież zawsze można zakończyć odsłuch „Malicious Ecstasy” po podstawowych, czterech piosenkach. Poza tym drobnym szczegółem, innych zastrzeżeń pod adresem najnowszej produkcji Bodyfarm nie wnoszę i proszę o więcej tak szybko, jak tylko się da.

 

Hatzamoth

środa, 12 czerwca 2024

Recenzja Hemorrhoid „Raw Materials Decay”

 

Hemorrhoid

„Raw Materials Decay”

Extremely Rotten Prod. / Headspit Rec. 2024

 


Z Portland, w Oregonie, nadchodzi debiutancki album Hemorrhoid. Jeśli zespół tak się nazywa, a na okładce ma jakiegoś zgniłka oraz logo o widocznym powyżej kształcie, to ciężko nie trafić, jaką muzykę znajdziemy na „Raw Materials Decay”. Dwadzieścia cztery minuty, podzielone na piętnaście części, rasowego death/grindcore’a, oczywiście. A że Amerykanie w taką sieczkę potrafią jak rzadko kto, to mocno sobie na te piosenki ostrzyłem zęby. Teoretycznie album ten zawiera wszystko co powinien. Czyli często gnamy mocno do przodu, standardowo od czasu do czasu przechodząc w tempo punkowe, przy dość motorycznych i siłowych riffach, w których próżno szukać jakichś wyszukanych melodii. Tak na dobrą sprawę ciężko także uznać większość z nich za chwytliwe. Maszynka pod nazwą Hemorrhoid po prostu tłucze nieskomplikowane harmonie i bardziej stara się wbić w głowę słuchacza taranem niż przez zapamiętywane akordy. Nie powiem, że kompozycje na tym krążku są identyczne, bo panowie starają się różnicować tempo, gdzieniegdzie wrzucić jakieś filmowe sample, rzygający żółcią wokal sprowadzić do jeszcze niższego tonu, okazjonalnie mocniej połamać linie melodyczne. Jednak, mimo iż materiał ten jest i tak dość krótki, gdzieś w drugiej połowie mimowolnie zaczęło mi się spoglądać na zegarek. Bo podobnych płyt słyszałem w życiu już setki, a omawiana kompletnie niczym się spośród tłumu nie wyróżnia. Co z tego, że brzmienie jest wzorowe, gruchoczące kości niczym przejeżdżająca po kręgosłupie koparka z głośno warczącym silnikiem… Co z tego, że nie można odmówić chłopakom opanowania instrumentów na odpowiednim poziomie... Ostatecznie, co z tego, że album ten, jeśli go sobie podzielimy na pół, zdaje się solidnym ochłapem mięsa, skoro jako całość ma w sobie chyba więcej samej posoki niż treściwej strawy dla kanibala. Po kilku browarach na koncercie można zapewne się przy tym wyszaleć, pobiegać w kółeczko czy pobawić w przeciąganie barierek. W innej sytuacji jest to album na dwa, góra trzy przesłuchania. Zapewne bezkrytyczni wielbiciele gatunku łykną „Raw Material Decay” z wielką satysfakcją, ja jednak podziękuję. Za mało wyrazistych riffów, za dużo przeciętności.

- jesusatan

Recenzja BÜDDAH „The Curse of Ferrius”

 

BÜDDAH

„The Curse of Ferrius”

Witches Brew 2023

W przypadku debiutanckiego materiału bydgoskiego Büddah można powiedzieć, że nabrał on już odpowiedniej mocy urzędowej. Pierwsza jego wersja ukazała się bowiem pod koniec roku 2022, a dwie kolejne w kwietniu i maju Anno Bastardi 2023. Pomijając już jednak oś czasu, w której zawiera się ten produkt, „The Curse of Ferrius” to kawałek naprawdę dobrego grania, któremu warto poświęcić trochę czasu. Grupa z Kujawsko-Pomorskiego prezentuje bowiem na nim zadziorny, surowy konglomerat dźwięków, które zawierają się w przedziale od klasycznie trzewnego Death/Black Metalu poprzez jadowite, Thrash’owe akcenty na twardym, cierpkim rzeźbieniu z wyraźnie Punkowymi strukturami skończywszy. Zaprawdę agresywny, zwarty i drapieżny to materiał, a do tego sączy się z niego pogardliwy, zaczepny, krnąbrny feeling, jaki charakteryzował Death/Black/Thrash Metalowe produkcje sprzed prawie czterech dekad. Można więc wychwycić tu wibracje, które obecne były na pierwszych płytach Venom, Hellhammer / Celtic Frost i w mniejszym stopniu Bathory, jak i pewne dzikie motywy znane z wczesnej twórczości Bulldozer, Sodom, Sarcófago, czy Poison (tego z Ulm w Badenii-Wirtembergii jakby się kto pytał). Jeżeli chcielibyście nieco więcej szczegółów, to wybornie szyje tu bas o chropowatych krawędziach. Wyraziste cztery struny mają niezgorszy ciężar i naprawdę robią robotę, bezpardonowo wywracając wnętrzności. Nieźle prezentują się także jadowite riffy o sporej gęstości i sile wyrazu. Są co prawda stosunkowo proste, ale zarazem niesamowicie nośne i to w zasadzie ona są niejako paliwem i siłą napędową dla muzyki zawartej na „The Curse of Ferrius”. Podobają mi się także rasowe, pełne buntu wokalizy, które idealnie asymilują się z warstwą muzyczną i zarazem nadają kolorytu tej produkcji. Naprawdę fajne granie w klimatach starej szkoły. Warto sprawdzić. Na marginesie tej recenzji pozwolę sobie także napisać, że singiel zespołu z 2023 roku, czyli „Mouth Full of Bones”, oraz najnowsze „Official Rehearsal Demo 2024” także mają moc, oraz zdrowe jebnięcie i świadczą o tym, że w przyszłości może być naprawdę ciekawie. No nic, poczekamy, zobaczymy.

 

Hatzamoth

Recenzja Kommandant „Exhibition Of Conquest”

 

Kommandant

„Exhibition Of Conquest” E.P.

ATMF 2024

Odnoszę wrażenie, że Kommandant z płyty na płytę jest coraz lepszy. Amerykanie tym razem nagrali pięć numerów, które jeszcze bardziej niż poprzednia produkcja „Titan Hammer” odznaczają się od wcześniejszych wydawnictw i mocniej kierują się w stronę najlepszych krążków ze Skandynawii. Ci mieszkańcy stanu Illinois na „Exhibition Of Conquest” zrezygnowali z powykręcanych wymyślności wzorem Diocletian oraz chaotycznych nawałnic dźwiękowych, które w szybszych fragmentach miały miejsce na ostatnim krążku, a także porzucili wojownicze rytmy. Skoncentrowali się za to na budowaniu totalnie zimnego i nieludzkiego klimatu na wzór północnoeuropejskiego black metalu. Panowie z Chicago żonglowanie lodowatymi tremolo i ostrymi riffami opanowali do perfekcji, co wydało iście charakterny plon w postaci epki, która na długo pozostanie w mej pamięci i koniecznie musi się znaleźć w moim posiadaniu. Kommandant używając wszelkich dostępnych form wyrazu, właściwych dla black metalu drugiej fali, stworzyli niebywale oddziałowujący materiał, który poraża chłodem i obojętnością. To niesamowicie nieprzyjazna muzyka o twardym brzmieniu gitar, dudniących dołach i nienawistnych wokalach, która wżera się we wszystkie zakamarki mojego ciała i czyni mnie opętanym. Prosty i zdecydowany przekaz uzyskany za pomocą odstręczających melodii oraz kreujących napięcie akordów, płynie tutaj przez pierwsze trzy kawałki w średnim tempie, hipnotyzując i zarazem wlewając do gardła truciznę o niskiej temperaturze, pozbawia mnie jakichkolwiek uczuć. Sytuacja się nieco zmienia za sprawą dwóch ostatnich kompozycji, gdyż prędkość muzyki wyraźnie hamuje, a w jej liniowość zaczyna wkraczać raczej zmienne i mniej chwytliwe kostkowanie. Znaczniej różne od siebie niż dotychczas akordy, zaczynając przechodzić z jednego w drugi i odznaczając się pewną kwadratowością, wyzuwają mnie z wszelkich uczuć. Czarny jak listopadowa noc i uwierający diabelnie metal zaserwował Kommandant. Mrozi krew w żyłach, a następnie tnie jak katana na 666 kawałków. Idealnie i dojrzale zaaranżowany, a także zagrany ze szczególnym uwielbieniem. Wysoka rekomendacja.

shub niggurath

Recenzja / A review of Morgue „Close to Complete Darkness”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN - 



Morgue

„Close to Complete Darkness”

Godz ov War 2024

Bardzo dziwnie toczy się historia Morgue. Ich najwcześniejsze nagrania zamykały się w gatunku brutal death/grind, który to gatunek jest u mnie zdecydowanie na drugim planie. Miałem jednak okazję z debiutem się zapoznać, i było to całkiem solidne granie. Kolejne wydawnictwa jednym uchem mi wpadały, by za chwilę wypaść drugim. Z kolei wydany dwa lata temu „Lowest Depths of Misery” był według mnie lekkim nieporozumieniem. Nagrać drugi raz „to samo”? Po co? Zabieg kompletnie dla mnie niezrozumiały. Stąd też do „Close to Complete Darkness” jakoś się nie spieszyłem, zwłaszcza, że towarzysz Harlequin niezbyt pochlebnie się o tym materiale wyraził na łamach Apocalyptic Rites. Ostatecznie jednak płyta ta wylądowała na moim talerzu, i… rozłożyła mnie na łopatki. Pierwszym szokiem było to, że panowie poszli po całości w czysty death metal. Szokiem drugim było bogactwo i dojrzałość tych dziewięciu nowych kompozycji. Cholera! Ileż na tym albumie jest mięsistych, staroszkolnych, niby prostych a jednocześnie kurewsko chwytliwych  riffów! Jednocześnie, ileż tutaj zmian tempa, slalomów między melodiami, powplatanych dysonansowych ozdobników i surowości. Weźmy na warsztat taki „Disobedience”, choć zaznaczam, że utwór ten wybrałem całkowicie randomowo. Otwiera go agresywny riff w blastującym tempie, po chwili na scenę wpada nieco wolniejszy, pod totalny headbanging, płynnie przechodzący w zwolnienie a’la Bolt Thrower z niesamowitą melodią. Gitarowy przerywnik i ruszamy z powrotem do ataku frontalnego, wspartego ponownie drugą, brytyjską linią pancerną i dysonansowym zawijasem. Finalnie gitary pomału wyciszają pole bitwy robiąc miejsce kolejnemu utworowi. I w zasadzie którykolwiek fragment płyty chciałbym przedstawić jako reprezentatywny dla całości, to byłoby to niesamowicie niesprawiedliwe i zubożające. Z tej prostej przyczyny, że „Close to Complete Darkness” jest materiałem niezwykle równym i stanowiącym nierozerwalny monolit. Można powiedzieć, że Morgue nagrali coś w zupełnie nowym dla siebie stylu, a jedynym nawiązaniem do przeszłości są pojawiające się w kilku miejscach grindowe blasty. No to ja miałbym tylko jedno życzenie. By zakotwiczyli w tym nurcie na dłużej, o ile mają oczywiście nagrywać płyty z taką klasą. Ten krążek, przynajmniej w moim osobistym rankingu, należy do tych z kategorii bez wad. Poza tym, o czym już wspomniałem, wspaniale to wszystko brzmi, potężnie i organicznie. Świetne są wokale. Proste, nieprzekombinowane, w klasycznym deathmetalowym stylu, idealnie uzupełniające się z muzyką. No i wisienka na torcie, przynajmniej dla oka, czyli okładka. Oldschool pełną gębą, w fantastycznym wykonaniu. Uwielbiam takie niespodzianki. Uważam, że dla każdego maniaka death metalu ten album to absolutny mus i obowiązek. Mówiłem już, że Morgue rozłożyło mnie na łopatki? Tak? No to się powtórzę – jestem kompletnie rozjebany!

- jesusatan

 

Morgue

‘Close to Complete Darkness’

Godz ov War 2024

 

Morgue's story is a very strange one. Their earliest recordings were framed in the brutal death/grind genre, which is definitely in the background with me. I did, however, have a chance to listen to the debut, and it was pretty decent playing. Subsequent releases went in my one ear and out the other. And “Lowest Depths of Misery", released two years ago, was, in my opinion, a bit of a misunderstanding. To record ‘the same thing’ a second time? What for? A measure completely incomprehensible to me. Hence, I was in no hurry to get to ‘Close to Complete Darkness’, especially as comrade Harlequin was not very complimentary about this material on Apocalyptic Rites. Eventually, however, this album landed on my plate, and... it blew me away. The first shock was that the gents went all the way into pure death metal. The second shock was the richness and maturity of these nine new compositions. Damn! How many meaty, old-school, seemingly simple yet fucking catchy riffs this album has! At the same time, there are so many tempo changes, slaloms between melodies, dissonant ornaments and rawness. Let's take ‘Disobedience’ for instance, although I'd like to point out that I chose this track completely at random. It opens with an aggressive riff at a blasting pace, after a while a slightly slower, for total headbanging comes in, seamlessly transitioning into a Bolt Throwerish part with an amazing melody. A guitar interlude, and we're back into the frontal attack, backed again by a second British panzer line and a dissonant swirl. Eventually the guitars slowly quiet the battlefield making room for the next track. And in fact, whichever part of the album I want to present as representative of the whole, I find out it would be incredibly unfair and impoverishing. For the simple reason that “Close to Complete Darkness’ is remarkably equal material and forms an inseparable monolith. It's fair to say that Morgue have recorded something in a style completely new to them, with the only reference to the past being the grind blasts that appear in a few places. Well, I would only have one wish then. For them to anchor in this harbour for longer, if they are to make records with such class, of course. This album, at least in my personal ranking, belongs to the “flawless” category. Besides all I mentioned before, the album sounds great. Very powerful and organic. The vocals are great. Simple, not overdone, in the classic death metal style, perfectly complementing the music. And the icing on the cake, at least to the eye, is the cover. Old-school in full force, in a fantastic design. I love such surprises. I think that for every death metal maniac this album is an absolute must. Did I already say that Morgue got my mind blown? I did? Well I'll say it again - I'm completely floored!

- jesusatan