Bloodcross
„Gravebound”
Personal Records 2024
Kiedyś była taka
fińska kapela Angelscourge, która po wydaniu swojej pierwszej płyty w 2015
roku, zatytułowanej „Seraph Impaler”, rozpłynęła się we mgle. Grała ona, jak to
na Finów przystało melodyjny, ale nie pozbawiony jadowitości black metal. To
właśnie z jej gruzów powstał Bloodcross, który kontynuuje tradycję chwytliwości
właściwej dla kraju pochodzenia tego kwartetu. Jednak na ich debiucie, który
ukaże się piątego lipca nie znajdziecie black metalu, lecz jego mariaż z heavy
i thrash metalem. Połączenie tych gatunków zrodziło siedem numerów, w których
Bloodcross umieścił wszystko co najlepsze w wymienionych wyżej typach
metalowego rzępolenia. Sięgając po „Gravebound” otrzymacie czterdzieści minut
szybkiej i technicznie dopracowanej muzyki, która po brzegi wypełniona jest
harmonijnymi tremolo, boleśnie biczującymi riffami, gdzie nie brak śpiewnych
solówek oraz epickiej atmosfery. Panowie przez całą długość trwania tej płyty,
rzeźbią niezmordowanie wartkie i wkręcające się jak w masło akordy, na przemian
zbliżając się za ich pomocą w rejony każdej wziętej tu na warsztat odmiany
metalu. Zaowocowało to powstaniem mocno poczerniałego i kąsającego power
metalu, w którym mieszają się bezustannie echa Children Of Bodom, In Flames,
Running Wild czy też Swordmaster i Dissection. Bloodcross zatem za
pośrednictwem „Gravebound” obdarowuje nas zimną i homerycką zawieruchą, której
przyjemnie się słucha, ale jeśli wystawimy w jej kierunku twarz na dłużej, to
poranić delikatnie też może. Melodyjny heavy-black z domieszką także cięższych
chwilami brzmień. Zagrany z pomysłem i bez zadęcia. Nie pretendujący w żaden
sposób do objęcia jakiegokolwiek tronu. Ot sympatyczny metalik w sam raz do
samochodu lub na spotkania w mieszanym gronie.
shub niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz