piątek, 7 czerwca 2024

Recenzja Bloodcross „Gravebound”

 

Bloodcross

„Gravebound”

Personal Records 2024

Kiedyś była taka fińska kapela Angelscourge, która po wydaniu swojej pierwszej płyty w 2015 roku, zatytułowanej „Seraph Impaler”, rozpłynęła się we mgle. Grała ona, jak to na Finów przystało melodyjny, ale nie pozbawiony jadowitości black metal. To właśnie z jej gruzów powstał Bloodcross, który kontynuuje tradycję chwytliwości właściwej dla kraju pochodzenia tego kwartetu. Jednak na ich debiucie, który ukaże się piątego lipca nie znajdziecie black metalu, lecz jego mariaż z heavy i thrash metalem. Połączenie tych gatunków zrodziło siedem numerów, w których Bloodcross umieścił wszystko co najlepsze w wymienionych wyżej typach metalowego rzępolenia. Sięgając po „Gravebound” otrzymacie czterdzieści minut szybkiej i technicznie dopracowanej muzyki, która po brzegi wypełniona jest harmonijnymi tremolo, boleśnie biczującymi riffami, gdzie nie brak śpiewnych solówek oraz epickiej atmosfery. Panowie przez całą długość trwania tej płyty, rzeźbią niezmordowanie wartkie i wkręcające się jak w masło akordy, na przemian zbliżając się za ich pomocą w rejony każdej wziętej tu na warsztat odmiany metalu. Zaowocowało to powstaniem mocno poczerniałego i kąsającego power metalu, w którym mieszają się bezustannie echa Children Of Bodom, In Flames, Running Wild czy też Swordmaster i Dissection. Bloodcross zatem za pośrednictwem „Gravebound” obdarowuje nas zimną i homerycką zawieruchą, której przyjemnie się słucha, ale jeśli wystawimy w jej kierunku twarz na dłużej, to poranić delikatnie też może. Melodyjny heavy-black z domieszką także cięższych chwilami brzmień. Zagrany z pomysłem i bez zadęcia. Nie pretendujący w żaden sposób do objęcia jakiegokolwiek tronu. Ot sympatyczny metalik w sam raz do samochodu lub na spotkania w mieszanym gronie.

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz