Goat
Semen
„Fuck
Christ”
Hells
Headbangers 2024
Przyznam szczerze, że na kolejną płyte Goat Semen
czekam z ogromną niecierpliwością już od… dziewięciu lat. Tyle bowiem upłynęło
od czasu wydania „Ego Svm Satana”. Co prawda zespół co jakiś czas daje znać, że
jeszcze nie zdechł, za pomocą wydawnictw pomniejszych, ale jednak co pełniak to
pełniak. Nowe wydawnictwo, o tytule tak dosadnym, że bardziej się nie da, to
znowu jedynie EP-ka, jakieś osiemnastu minut muzyki. Lepsze to niż nic, choć od
razu zaznaczę, że te pięć numerów cholernie mi zaostrzyło apetyt. Jeśli ktoś
jeszcze zespołu nie zna, to podsumować ich twórczość można bardzo krótko.
Kwintesencja stylu południowoamerykańskiego. Znajdziecie tu death/black metal,
absolutnie opętany i rdzennie dziki. Peruwiańczycy nie znają słowa „zlituj” i biczują
słuchacza staroszkolnymi riffami w zasadzie na oślep. Do tego mamy nawałnicę
perkusyjnych blastów, tasujących się systematycznie z przejściami w rytm
wolniejszy, choć i tak daleki od tempa średniego. Jedyną chwilą odejścia od
schematu „atak totalny”, jest początek wieńczącego tę EP-kę „Prophets of Hell”,
choć to chyba przemyślany zabieg. Wiecie, coś na zasadzie „Dajmy mu zachłysnąć
się powietrzem po raz ostatni, a potem go dobijemy”. No i wspomniana piosenka
rozkręca się po chwili do wspomnianego przed chwilą szablonu. Tylko nie
pomyślcie sobie, że przez słowo „szablon” mam na myśli nudną monotematyczność.
Tu co chwilę zmienia się zwierzęca nuta, harmonie płynnie się zazębiają, choć
obrany przez Goat Semen cel pozostaje niezmienny. Opluć, profanować, zdeptać i
się na to wszystko na koniec wysrać. Tak samo jak wysrane chłopaki mają na
nowoczesne brzmienie. Ich organiczny sound idealnie pasuje do muzyki, której są
maniakami i którą innym, podobnym sobie maniakom dostarczają. W tym względzie,
podobnie jak czysto muzycznie, czwórka z Limy, myślę, że całkiem świadomie,
równa do swoich największych inspiratorów, czyli autorów „I.N.R.I.”. Nie da się
zaprzeczyć, że sporo elementów muzyki Goat Semen i Sarcofago można wrzucić do
zbioru wspólnego, co akurat dla mnie stanowi zdecydowany pozytyw. No dobra, nie
ma się co rozpisywać. „Fuck Christ” niszczy w chuj i najlepiej słucha się na
„repeat”, żeby przynajmniej w jakiś sposób oszukać się, że cisza po ostatnim
kawałku zapada zbyt szybko. Słuchać, napierdalać łbem, deptać krzyże!
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz