sobota, 30 listopada 2024

A review of Pandemic “Phantoms”

 

Pandemic

“Phantoms”

Dying Victims Prod. 2024

 

Pandemic is a band with such members, probably directly influencing the music, as guitarists from Gallower and Roadhog. And knowing these gentlemen, and their old-school approach to the creative process, it's rather not hard to guess what kind of music Pandemic is up to. Listening to “Phantoms”, like with the two aforementioned bands, I get the impression that the guys are from a different era. Because, no, of course Pandemin won’t provide you with music other than that which has its roots in the 1980s, at most the 1990s. And it is obvious that this is thrash / speed metal. Ass kicking! These eight tracks are a real time machine, in every respect. First of all, the material was probably recorded on equipment from a few decades ago, because it sounds like classic albums by classic bands, whose names I won't mention here, because they would make a phone book. And the music itself? This is an encyclopedic example, even an interpretation of classic metal dressed in leather and studs. After all, no matter how I listen to it, this is the essence of everything that shaped my musical taste when I was still in elementary school. Poisonous riffing that makes you want to dance, brilliant solos that bring back memories of video clips of guitar icons wiggling their fingers on the neck making your jaw hit the floor, and that old-school feeling... Because there's no denying that Pandemic's recordings probably appeal most strongly to people who grew up on similar music. For there is absolutely nothing innovative on “Phantoms”. Instead, there is the cultivation of tradition in the best possible way. I mentioned the riffs. You won't find blank cards here, there is still something going on, one chord flows seamlessly into another, causing a big banana face. In addition to the classic high-pitched singing, you will hear clean phrases, but also choral singing. The tempo is usually kept at the right level, with an old-school simple drumbeat, but he is mistaken who assumes that the guys do not surprise in this respect as well. The guys on their second album, although set in a drawer with no emergency exit, somehow prove that it is possible to create music that is not just a copy of melodies known and loved. And that's why I like these songs so much. Because they are not just reproducible. And since I miss the music of those years, I swallow Phantom tunes without water. Standing ovations!

- jesusatan




Recenzja Massacre „Necrolution”

 

Massacre

„Necrolution”

Agonia Records 2024

Nigdy nie byłem zwolennikiem tej kapeli i tak właściwie moja z nią przygoda skończyła się już po kilku przesłuchaniach jej debiutu „From Beyond”, który wtedy na tle innych kapel zza wielkiej wody i będącej już w małym rozkwicie sceny szwedzkiej, wypadał raczej blado. (shub niggurath, masz, kurwa, ode mnie żółtą kartkę! – jesusatan) Późniejszy zalew kolejnych tytułów oraz wybuchu „płomienia na północnym niebie” skutecznie zatarł mi w pamięci istnienie tego zespołu… aż do teraz. Nie znając zupełnie ich produkcji spomiędzy „jedynki”, a „Necrolution” z lekką niechęcią zabrałem się za odsłuch tego piątego albumu Massacre. Moje oczekiwania nie były zbyt wygórowane i taką właśnie muzykę otrzymałem za pośrednictwem tych szesnastu kawałków, które tworzą płytę trochę przydługą jak na taki death metal z „wędzidłem w gębie”, który gra obecnie, a może zawsze, grał ten zespół. Pomimo, że jest to poprawna muza, w której przeważają średnie tempa i proste riffy, które swą charakterystyką nie potrafią specjalnie mnie do siebie przyciągnąć, to znalazłem w niej kilka jaśniejszych punktów. Powodują one, że wcale nie jest tutaj tak źle jakby mogło się przy pierwszym spotkaniu z „Necrolution” wydawać. Po kolejnej próbie przebrnięcia przez te trzynaście numerów plus trzy nikomu niepotrzebne interludia wyłowiłem kilka elementów, które zwracają uwagę (jak mi się wydaje) na koncept tego krążka. Panowie bowiem postawili na przekrojowość i zafundowali swoim fanom przejażdżkę przez różne rejony klasycznego metalu śmierci, który rozpoczął swój marsz w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Tak więc za pośrednictwem „Necrolution” dostajemy szereg nieco pozbawionych mocy szlagierów, które łączą w sobie wszystko co miał najlepszego do zaoferowania ciężki metal tamtych lat. W tych zachowawczych kawałkach przewalają się doomowe gniecenia, trochę mrocznych bujanek w stylu Hellhammer, gnieniegdzie usłyszeć można odrobinę punkowego sznytu na szwedzką modłę, ale co oczywiste przeważają typowe dla death metalu made in USA, proste akordy, które obdarzone chropowatym i lekko przybrudzonym brzmieniem dają trochę radochy, bo chwilami wkręcają się dość mocno, a mroczne melodie solówek wprowadzają upiorny klimat w starym duchu, przywołując wspomnienia. Ogólnie rzecz biorąc to całkiem nostalgiczna wyprawa w lata młodości szkoda tylko, że obdarta jest z mięsa i zagrana mechanicznie, co spłaszczyło wyraźnie ten materiał. Jednakże fani tradycyjnego death metalu i jego specyficznego kołysania będą zachwyceni, gdyż płyta ta to zbiór wszystkiego co już dobrze znane i lubiane. Nie miała szczęścia Massacre, a może po prostu popełniła falstart, wydając „From Beyond” dopiero w 1991 roku. Gdyby zaczęli wcześniej jak Possessed to zapewne ich historia potoczyłaby się inaczej.

shub niggurath




piątek, 29 listopada 2024

Recenzja Valontuoja „Luonnon Armoilla”

 

Valontuoja

„Luonnon Armoilla”

Inverse Records 2024

Świeży projekt utworzony w tym roku na fińskiej ziemi oraz jego jeszcze pachnąca nowością płyta. Z black metalem z tego kraju bywa różnie i każdy to wie, ale w przypadku „Luonnon Armoilla” mamy do czynienia z czymś zgoła innym niż taneczna odmiana tego gatunku lub naprawdę wojownicze, bądź surowe i iście diabelskie rzępolenie. Jal’zoroth, bo tak się zwie gość, który obsługuje tutaj wszystkie instrumenty wybrał „złoty środek” i nagrał płytę, która jest zachowawcza do bólu i w związku z tym nie zrobi nikomu żadnej krzywdy. Dodatkowo każdy na niej znajdzie dla siebie coś dobrego, ponieważ rozpiętość form oraz ich charakter są dość „poprawne politycznie”. W tych niemalże trzech kwadransach muzyki spotkać można złość, ponurość, lodowatość i epickie melodie. Wszystko wymieszane ze sobą daje zróżnicowaną, lecz także bezpieczną odmianę rogacizny, która bywa hipnotyczna i potrafi zasiać ziarno goryczy, aczkolwiek zupełnie pozbawiona jest pazurów. Świetna produkcja, zimne brzmienie i ciekawe, lekko wycofane wokale, a także sprawnie poprowadzone tremolo nie ratują tego wydawnictwa. Efekt końcowy jest bezbarwny, pomimo że wszystkie elementy poza oczywiście nadmierną chwytliwością się zgadzają. Odnoszę wrażenie, że wszystko jest tutaj skrajnie ugrzecznione i zapodane na miękko. Ot spełnienie snu metalowego i zdolnego nastolatka, który potrafi grać na instrumentach, ale w moim odczuciu nie może uwolnić się z łańcuchów współczesnej emocjonalności i wyrazić się w stu procentach jak bywało kiedyś. Jest potencjał. Szkoda, że odwagi brakuje.

shub niggurath




czwartek, 28 listopada 2024

Recenzja Tuhka „Havuportaali”

 

Tuhka

„Havuportaali”

Nordvis Produktion 2024

To już siódme demo w karierze tego fińskiego projektu, a może dopiero z uwagi na to, że istnieje on od 2009 roku. Jak zwykle odpowiedzialny za całość Lord Corax uporczywie trzyma się na „Havuportaali” swego konceptu na black metal. Trzy z sześciu tutaj zamieszczonych kawałków to dobrze znane z poprzednich wydawnictw Tuhka rytmy. Są to znów jednostajne i co za tym idzie hipnotyzujące tremolo, które płyną w szybkich i średnich tempach, a w wpędzaniu słuchaczy w trans pomagają im równie monotonne uderzenia beczek wygenerowanych przez cyfrowy pad perkusyjny jak również syntezatorowy podkład, który ma w muzyce tego Fina duże znaczenie. To niezwykle brzmiące parapety, budujące nienachalnie kosmiczny pejzaż, doskonale przystający do zimnych, gitarowych akordów. Co ciekawe, przeradza się on momentami w dźwięki nasuwające skojarzenia z nutami techno lat dziewięćdziesiątych, które także idealnie wpisują się w black metal komponowany przez Lorda Coraxa, podbijając jego fascynujące usposobienie. Gdyby pozbawić go klawiszy zostałoby tylko lodowate kostkowanie, przypominające nieco produkcje pewnego chłopca z Bergen. Zapodaje ono podobne melodie, które przywołują posępny i mizantropijny klimat, omamiając przy tym do reszty. Druga połowa „Havuportaali” to trzy utwory oparte wyłącznie na elektronice, które jawią się jako swoiste połączenie dungeon synth z ambientem. Ich wyraz jest także dość chłodny, ale skłania również do introspektywnych wycieczek co pomaga wyciszyć myśli po ciekawym, ale uporczywym ataku na synapsy poprzednich kompozycji, które robią swymi hipnotycznymi tremolo małą lobotomię. Interesujące ujęcie black metalu podobnie jak na wcześniejszych demosach Tuhka. W sam raz dla miłośników minimalistycznego i surowego przekazu.

shub niggurath

Recenzja Brüdny Skürwiel „Silesian Bastards”

 

Brüdny Skürwiel

„Silesian Bastards”

Old Temple 2024

No i się doczekaliśmy. Odkąd pamiętam, chłopaki z Niemytego zastrzegali się, że nie spieszy im się z nagrywaniem pełnometrażowego albumu, i nie wiadomo, czy takowy kiedykolwiek się ukaże. Faktycznie, zeszło im ponad dekadę, ale w końcu jest! Pół godziny będącej małą encyklopedią lat osiemdziesiątych / dziewięćdziesiątych jeśli chodzi o muzykę metalową. I słowa „metalową” używam z premedytacją, zresztą w podwójnym znaczeniu. Po pierwsze, bez żadnego przedrostka, gdyż zawartość „Silesian Bastards” nie jest nastawiona na jednolity kurs. Znajdziecie tutaj elementy heavy, thrash, speed, a nawet black metalu czy ewentualnie punka. Podstawa doboru poszczególnych składników jest jedna, banalna. Ma być w chuj brudno, prosto i do szpiku kości klasycznie. I wiąże się to z znaczeniem słowa „metal”, które miałem na drugim planie. Tak, kurwa, to jest po prostu metal. Nie skażony jakimkolwiek syntetycznym dodatkiem typu klawisz, akustyczna gitara, śpiewane wokale czy jakieś jebane drugie dno. Nie! Muzyka metalowa według pierwotnych założeń nie miała być przyjazna, przystępna czy miła dla ucha. I Brüdny Skürwiel jest esencją tego archaicznego dziś podejścia do tematu. Dziesięć numerów zamieszczonych na „Silesian Bastards” to taki patchwork wszystkiego, co w klasyce najlepsze. Zajebiste, tnące niczym brzytwa riffy, kojarzące się głównie ze szkołą niemiecką, choć momentami wędrujące za ocean (I bynajmniej nie będę się tu silił na wymienianie nazw, które zapewne stanowiły dla Brüdnego  inspiracje, bo jest ich zbyt wiele), fantastyczne, do bólu klasyczne solówki (żadne tam pitolenie), wkurwione, plujące w twarz bardzo bezpośrednimi tekstami wokale (uwielbiam „Kill the fucking Christ!”), i stukająca na poziomie podstawowym, często na d-beacie, perkusja. Kurwa, zero finezji, sto procent radochy dla każdego starego dziada, tudzież miłośnika lat dawno minionych. W tej muzyce czuć autentycznego wkurwa i szczerość przekazu. Ponadto, nie wiem dlaczego, ale wyczuwam na „Silesian Bastrads” także nutkę tego typowego południowoamerykańskiego sznytu. Może nie ze względu na czysto muzyczne podobieństwa, ale na ten buchający żywym płomieniem ogień, tą energię i bezkompromisowość. Wspomniałem wcześniej o punku. Brüdny Skürwiel przemyca do swojej muzyki tenże element na zasadzie podobnej do Nekrofilth. Schowany gdzieś tam w tle, nie do końca bezpośredni, jednak niezaprzeczalnie obecny. Ten album jest niczym nagrany specjalnie dla mnie, bowiem zawiera wszystko, co mi do szczęścia potrzebne. Zajebistą, starą, kompletnie nieodkrywczą muzykę, „prostackie” teksty, brzmienie na poziomie kanciapy i od cholery momentów przy których można sobie pomachał łapką („We Burn Your Cricifix” to prawdziwy szlagier!), tudzież dyńką. No i jeszcze ta okładka, oddająca w zasadzie wszystko. Debiut Brüdnego nie ma szans na miejsce w topie podsumowań bieżącego roku. Nie zostanie klasykiem czy kamieniem milowym. Możliwe, że za kilka miesięcy mało kto będzie o nim pamiętał. Myślicie, że chłopaki się tym przejmują? Ni chuja! Oni nadal będą robić swoje. A ja będę im wytrwale kibicował. Bo to MÓJ metal. Amen.

- jesusatan

wtorek, 26 listopada 2024

Recenzja Ancient Guard „Desiderans Dissolvi”

 

Ancient Guard

„Desiderans Dissolvi”

Under the Sign of Garazel 2024

Ancient Guard to zespół, który przedstawił się już światu za pomocą debiutanckiej EP-ki „Nightfall Enthroned”, a było to stosunkowo niedawno, bo w połowie bieżącego roku.  Szybko się zatem panowie uwinęli z debiutem, zaskakując przy okazji podwójnie. Bo, nie wiem jak wy, ale osobiście nie spodziewałbym się, że zespół przejdzie spod opieki Iron Bonehead pod skrzydła naszego Garazela. To, że ranga naszych rodzimych labeli rośnie w świecie cieszy, a albumy takie jak „Desiderans Dissolvi” na pewno jeszcze bardziej powinny przyczynić się do ich popularności. Australijczycy poczynili na nim krok drugi w kierunku, który wyznaczyli sobie przy zakładaniu zespołu. Bez owijania w bawełnę, to co jesteśmy przez te ponad pięćdziesiąt minut usłyszeć, to klasyczny, skandynawski black metal z najlepszego okresu. Nie ma na tej płycie niepotrzebnego eksperymentowania a wszystkie kompozycje osadzone są w klasycznym, nienaturalnie zimnym dla Antypodów, klimacie. W zasadzie jest to mocno zaskakujące (mimo iż przykładów na to można by mnożyć), jak wspaniale można po tylu latach oddać ducha, który mieszał w głowie pionierom gatunku. Bo, mimo iż „Desiderans Dissolvi” pełna jest odnośników do Satyricon, Emperor, Enslaved czy nawet Bathory, to słychać, iż nie jest to absolutnie żadna próba kopiowania doskonałych wzorców. Te dźwięki płyną w sposób niezwykle naturalny i wywołują swego rodzaju nostalgię. Panowie doskonale potrafią przeplatać swoje lodowate tremolo zagraniami na czystych strunach, a wszechobecny ziąb podkreślić bardzo delikatnie klawiszowym tłem. Nie znajdziecie na tym albumie wyścigów albo przesadnej ekstremy. Ancient Guard stawiają na nastrój i niebanalne riffowanie. Naprawdę sporo tu płynących swobodnie melodii, którym nie sposób się oprzeć. Oczywiście swoją robotę wykonuje też wokal, klasyczny, szorstki, chwilami emocjonalny i przejęty, w innych miejscach jakby beznamiętny. Wciąga ta płyta niesamowicie, i z każdym kolejnym odsłuchem zdaje się trwać jakby nieco krócej. Oczywiście trwa tyle samo, ale czas w jej obecności wyraźnie przyspiesza. Wszystkim, którzy dorastali przy płonących kościołach, tudzież tamten etap historii skandynawskiego black metalu cenią sobie najbardziej, bardzo mocno polecam debiutancki Ancient Guard. Gwarantuję, że znajdziecie na nim wszystko, czego wam do szczęścia potrzeba.

- jesusatan




Recenzja Infernalivm „Conquering The Most High”

 

Infernalivm

„Conquering The Most High” MLP

Sentient Ruin 2024

Infernalivm to zdaje się nowy twór na francuskiej scenie, ale za to złożony ze starych jej wyjadaczy znanych z takich kapel jak Ritualization, Novae Militiae, Benighted oraz Merrimack. Mając pojęcie jak wypada twórczość tych brygad można oczekiwać wiele od rezultatu połączenia sił tych trzech muzyków. Panowie stanęli na wysokości zadania i skomponowali cztery numery niezłej smoły, której swąd jeszcze unosi się z moich głośników. Ogólnie rzecz biorąc to co usłyszycie na „Conquering The Most High” nie jest niczym czego byście nie znali. Kompozycje Francuzów to powrót do przeszłości, kiedy gęsty i satanistyczny death metal był na porządku dziennym, a takie tuzy jak chociażby Morbid Angel czy Incantation wiedli prym. Zresztą wpływy tych zespołów i nie tylko wyraźnie słychać na tym mini, który częstuje nas ciężkimi strukturami zagęszczonymi przez wysuniętą do przodu sekcję rytmiczną i gardłowe wokale. Całość płynie w zmiennych tempach, zapodając klasyczne, śmierć metalowe riffy, w między które Infernalivm wplata szereg po diabelsku kąśliwych tremolo. Nie są to zbyt długie formy, ale krótkie i niosące ze sobą mistyczne melodie wysokotonowe wtrącenia, które rozświetlają czarne tło prowadzących akordów niczym piekielne płomienie podobnie jak śladowo występujące tu spazmatyczne i zanikające solówki. Sęk muzyki tego tercetu nie leży jednak w kostkowaniu, niuansach czy budowie utworów, lecz w klimacie jaki te zebrane do kupy elementy kreują. „Conquering The Most High” jest dźwiękową Czarną Mszą, podczas której kotłują się i wiją pełne nienawiści i bezbożności nuty, kreśląc przytłaczający i skrajnie dekadencki obraz, który doskonale przedstawia okładka tego wydawnictwa. Brutalna i mroczna jest ta płyta, wyrażająca jedynie negatywne emocje. Cztery utwory skąpane w czerwieni i osnute skrajnie złą atmosferą, która przywołuje wspomnienia z Sargatanas, a także okraszone dzikością i miazgą, z której zasłynęły wcześniej wspomniane, amerykańskie nazwy. Współczesna i świeża produkcja, a już niemalże kanoniczna.

shub niggurath




poniedziałek, 25 listopada 2024

Recenzja Intra Nigrum „Logos”

 

Intra Nigrum

„Logos”

Putrid Cult 2024

 


Muszę przyznać, że tym wydawnictwem Morgul mnie trochę zaskoczył. Nie, żebym uważał Putrid Cult za wytwórnię monotematyczną, jednak jej profil obraca się w większości wokół surowizny i diabelstwa z najgłębszych zakamarków piekła. A tu, proszę, pod banderą tegoż labelu okazał się właśnie trzeci album naszego rodzimego Intra Nigrum. Przyznam się bez bicia, że o kapeli słyszę po raz pierwszy, zatem biorąc pod uwagę to, o czym wspomniałem powyżej, po płycie tej spodziewałem się kompletnie innej zawartości. „Logos” to prawie czterdzieści minut atmosferycznego black metalu. Oczywiście od razu zaznaczam, że nie jest to jakieś natchnione pitolenie czy inne opowieści podróżnika po lasach w baśniowej krainie. Na pewno nie jest to krążek, który rozerwie was na strzępy swoją dzikością, co z drugiej strony nie oznacza, że pozbawiony jest drapieżnych akordów i agresywnych melodii. Nie ma na nim jednak nic surowego. „Logos” jest z gatunku jadowitych. Czai się gdzieś obok głowy, mami swoim klimatem, budowanym na zakotwiczonych w średnim tempie harmoniach, często przeplatanych fragmentami akustycznymi, mogącymi z lekka kojarzyć się z wikińskim Bathory, oraz niezwykle mocno wirującymi melodiami. Podobnie niejednolite są wokale, poza ostrym krzykiem urozmaicane wszelkiego rodzaju szeptami i czystymi, chóralnymi zaśpiewami. Chłopakom na pewno nie chodziło o wynajdowanie koła na nowo, bo odniesień w tych kompozycjach można znaleźć całkiem sporo (chyba najwięcej do sceny francuskiej). Zresztą tak samo, jak na omawianych już na Apocalyptic Rites płytach, że wymienię pierwsze z brzegu, i to z rodzimego podwórka, Zorza czy Cursebinder, którego Intra Nigrum mógłby być niemal bliźniakiem. Ich wersja black metalu, zapuszczające się często w rejony określane mianem „post”, jest niebywale intrygująca i wciągająca. Dlatego też po kilku sesjach, ów czający się gdzieś za uchem wąż wślizguje się słuchaczowi przez ucho do czaszki, i ani myśli się stamtąd ruszać. „Logos” jest materiałem z gatunku tych rosnących w miarę słuchania. Ma też jeszcze inną pozytywną cechę. Jest bardzo starannie wyważony i przemyślany, balansujący z perfekcją mistrza na granicy wspomnianego „postu” i współczesnej fali czarnej sztuki. Dodatkowo przekonany jestem, że ta muzyka świetnie sprawdzi się na żywo, bo wspomniany już kilka linijek wyżej, mieszczący się w tej samej szufladce, Cursebinder, w wersji live poskładał mnie swego czasu na kawałki. Lubię takie płyty. Kryją w sobie wiele tajemnic i zapewniają sporo emocji przy ich eksplorowaniu. Aż sobie z ciekawości sprawdzę poprzednie wydawnictwa Intra Nigrum, bo istnieje możliwość, że przegapiłem coś wartościowego. A najnowsze oczywiście mocno polecam. Aha, i jeszcze jedno. Naprawdę świetnie dopasowana do klimatu płyty okładka.

- jesusatan




Recenzja Tyrannic „Tyrannic Desolation”

 

Tyrannic

„Tyrannic Desolation”

Iron Bonehead Productions 2024

Z trzecim pełniakiem powrócił Tyrannic. Ci Australijczycy z uporem maniaka kontynuują na nim swoje, nieco chaotyczne podejście do tworzenia black metalu. Trójeczka tej kapeli nie zdziwi tych, którzy znają poprzednie jej produkcje. Obcując z „Tyrannic Desolation” w dalszym ciągu mamy do czynienia ze zlepkiem kilku sposobów na czarcią muzykę. Te na pierwszy rzut ucha prowokacyjnie i niby przypadkowo połączone ze sobą ujęcia, mogą być irytujące i odstręczające. Co za tym idzie aranżacje Tyrannic można lubić lub nie, bo nie da się ukryć, że momentami koncept poszczególnych numerów stylistycznie Australijczykom zupełnie się rozjeżdża. Nie do końca też go rozumiem, ponieważ bardziej awangardowe kostkowanie oraz niekiedy, jakby cierpiące na brak pomysłu tremolo, które obdarzone infantylną melodią płynie w niewiadomym kierunku, totalnie nie spinają się z tymi całkiem rasowymi akordami, a te doskonale tej brygadzie wychodzą. Nie do podrobienia są przecież te mizantropijne i mroczne riffy zaczerpnięte od protoplastów norweskiego uderzenia z początku lat dziewięćdziesiątych. Idealnie poprowadzone i sunące w rytualnym tonie gitary na podobę szwajcarskich produkcji z tego samego okresu, ociekają mistycyzmem i wprowadzają ceremonialną atmosferę. No i wreszcie takty, będące wyrafinowaną syntezą doom, death i thrash metalu, które posiadają charakterystyczny dla najlepszych i tych najstarszych poczynań Tom’a G. Warrior’a groove, swą prostotą i brzmieniem zabierają słuchacza do najbardziej ciemnych i wilgotnych piwnic, gdzie obecność diabła jest wręcz namacalna. Tylko muzycy Tyrannic chyba wiedzą, dlaczego w te klasyczne tekstury wpuszczają oni przypadkowe, trochę na siłę pokombinowane i chwilami do bólu wtórne rozwiązania. Rozumiem chęć udowodnienia, że oprócz zamiłowania do black metalu posiadają także szerokie horyzonty, ale w tym przypadku nie tędy droga, gdyż totalnie im się to nie spina. Gdyby tylko zdecydowali się na jeden, konkretny kierunek bądź inteligentną fuzję trzech wcześniej wspomnianych, byliby wielcy. Tymczasem są groteskowi, ale to ich wybór. Sprawdźcie jednak, ponieważ te fundamentalne akordy w ich wykonaniu są naprawdę świetne, podobnie jest zresztą z wokalami. Szkoda, że niepotrzebnie komplikują.

shub niggurath




niedziela, 24 listopada 2024

Recenzja Trupi Swąd „Triumf Zła i Ciemności”

 

Trupi Swąd

„Triumf Zła i Ciemności”

Putrid Cult 2024

Proszę, co za zbieg okoliczności… Kiedy właśnie zastanawiałem się, co tam słychać u Nikki Speed’a, kolesia odpowiedzialnego za projekt Trupi Swąd, listonosz doniósł paczkę, a w niej… „Triumf Zła i Ciemności”. Przypadek? Nie sądzę. Musiał w tym paluchy mieszać sam Rogaty. Na bok jednak moje układy z Lucyferem, rzućmy uchem na muzykę. Rzeczone wydawnictwo to instrumentalne intro plus trzy numery czegoś, co dziś mogę już śmiało nazwać stylem własnym. Nie ma bowiem możliwości znać poprzednie wydawnictwa zespołu, i po usłyszeniu pierwszych trzech nutek z tegorocznej EP-ki nie odgadnąć wykonawcy. Naturalny sposób, w jaki Trupi Swąd miesza ze sobą najlepsze wpływy heavy, thrash i speed metalu, jest momentalnie rozpoznawalny, co oczywiście nie oznacza, że koleś przełamuje jakiekolwiek bariery, czy nawet miesza w tym starym kotle używając nowoczesnych technik. Najważniejszą zasadę stanowy w tym przypadku dobra zabawa. Słychać, że nikt tutaj się nie spina, albo udaje kogoś, kim nie jest. Młody po prostu zakochał się w starej babie, a miłość granic nie zna. W tej muzyce czuć serce do klasyki. I nawet jeśli nie jest to żaden poziom światowy, to autorowi akurat najmniej to zapewne przeszkadza. On sobie podkradnie, albo przerobi, riff z jednej z ulubionych płyt, dogra coś po swojemu, poprawi innego mistrza w kolejnym numerze, zagra cover jeszcze kogoś innego (w tym przypadku na liście widnieje „Morderca” Kata), popije piwskiem, odbeknie, założy białe Sofixy i ponapierdala głową. Ten kwadrans speed metalu to czysta zabawa przeznaczona dla tych, którzy przy takich dźwiękach dorastali, albo, podobnie jak wspomniany Nikki, urodzili się później, ale kochają stare melodie. Nie ma w tych utworach zapychaczy. Tutaj są konkretne riffy, zgrabne solówki, polskojęzyczne wokale z kapką pogłosu, a wszystko oczywiście wykąpane w bardzo prymitywnym brzmieniu z lat osiemdziesiątych. A to wszystko, jak już zresztą wspomniałem, wychodzi tak szczerze i prawdziwie, że jestem w stanie zaryzykować, iż muzyk na co dzień chodzi do pracy (szkoły?) ubrany dokładnie tak, jak pozuje do zdjęć. Skoro chłopak dobrze się bawi tworząc muzykę, to ludzie odbierający na podobnych falach też będą mieli z „Triumfu Zła i Ciemności” kupę radochy. Ja, zresztą od samego początku, jestem mocno na „tak”!

- jesusatan




Recenzja Blackdeath „Mortui Incedere Possunt”

 

Blackdeath

„Mortui Incedere Possunt”

EAL Productions 2024

Na początku listopada powrócili rosyjscy specjaliści od awangardowego black metalu, czyli Blackdeath. Ich najnowsza i tym samym jedenasta płyta to kontynuacja pokręconych pomysłów na „odjechaną” rogaciznę. „Mortui Incedere Possunt” to osiem numerów wypełnionych po brzegi połamanymi riffami, które w dość karkołomny sposób tasują się wzajemnie, aby nagle przejść w agresywne blasty bądź świdrujące i niekiedy mocno spazmatyczne tremolo. Tu i ówdzie zaskoczy także całkiem schizofreniczna solówka jak i również elektroniczne efekty w postaci przytłaczających dronów. Zimne gitary wraz z basem i bębnami kreują „kwadratową” muzykę o momentami teatralnym wyrazie, który funduje groteskowe przedstawienie o diabolicznym charakterze. Są chwile, kiedy trudno za tymi bezustannie i niezrozumiale zmieniającymi się formami kostkowania, chorymi melodiami i atonalnymi zagrywkami trudno nadążyć. Ta trójka Rosjan i Holender znany z udziału w Omegavortex bezustannie zasypują nawałnicą kaskadowych akordów, jazzowych improwizacji i kąśliwych biczowań, a to wszystko płynie w stalepulsujących tempach, które robią niemałą grzechotkę z mózgu. Blackdeath w swojej muzyce łączy ze sobą kilka ujęć black metalu, tworząc równanie z wieloma niewidomymi, które nie każdy odbiorca będzie w stanie rozwiązać, bowiem „Mrtui Incedere Possunt” to mnóstwo niuansów, które naładowane emocjami generują chaotyczną, ale i mroczną muzę o wyraźnie drugofalowym fundamencie, który zerwał się ze smyczy i popędził w dzikim szale, aby penetrować eksperymentalne rejony metalowej sztuki. Wystarczy zwrócić uwagę na czwarty utwór „Emmeleia”, będący coverem Dead Can Dance, który został po mistrzowsku przerobiony przez Blackdeath. Panowie i ich „perkusyjna” koleżanka nie zamierzają się nudzić i komponują na wskroś połamanego bleczura z fantastycznymi wokalami, które warczą po niemiecku. Wydaje mi się, że to krążek dla wąskiego grona odbiorców, którzy uwielbiają ametodyczną muzykę i im ją polecam.

shub niggurath




sobota, 23 listopada 2024

Recenzja / a review of Voidwards „Bagulnik”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Voidwards

„Bagulnik”

Aesthetic Death 2024

 


Zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdyby zanurzyć się we wszechogarniającym mroku, który przylepia się do skóry niczym smoła, tamuje ruchy, wdziera się do wnętrza ciała wszelkimi otworami, pozbawia oddechu, gryzie w język, spływa do żołądka, wypala oczy, dociera do mózgu i ostatecznie doprowadza na skraj obłędu? Podobnego rodzaju doświadczenie prowokuje debiutancki album pochodzącego z Moskwy tworu o nazwie Voidwards. Projekt ten co prawda działa już od dwóch dekad, jednak dotychczas pokazywał światu swoje ohydne oblicze jedynie na koncertach, najczęściej będących swojego rodzaju happeningiem. Dopiero rok obecny, a konkretnie jego końcówka, przyniesie zarejestrowane studyjnie dwa utwory, tworzące, trwający czterdzieści minut, debiutancki album. Jak wspomniałem przed chwilą, jest to prawdziwe oblicze mroku. Głownie z takiego powodu, że obie kompozycje to w zasadzie półimprowizacja, wariacje w tematach drone’owych i doom metalowych. Pomijając sam koncept płyty, który bynajmniej nie jest nudny, dotyczący zjawisk nadprzyrodzonych, mających miejsce na przedmieściach pewnego rosyjskiego miasta, sama muzyka Voidwards jest niczym stanowiące w owych opowieściach pierwszoplanową rolę bagno. Rzeczy się tutaj dzieją bardzo, ale to bardzo powoli. W zasadzie można odnieść wrażenie, że wcale nie obcujemy z muzyką jako taką, lecz z dźwiękami. Oczywiście układają się one w logiczną całość, oplatającą słuchacza, wprowadzającą w senny trans, z którego tak naprawdę nie chcemy się wybudzić. To, co nas oplata, to gitarowe improwizacje, ozdobione klawiszowymi dodatkami w tle, czasem bardziej, czasem mniej intensywnymi. Bezustannie jednak mamiącymi swoim słodkim, acz trującym nektarem. Bardzo oszczędnie muzyce tej wtóruje mocno schowany za grubą kotarą wokal. Mamrocze on owe bagienne historie głosem beznamiętnym, pozbawionym uczuć, można powiedzieć, bardziej pogrobowym niż ludzkim. My natomiast płyniemy w tym potoku szlamu ku zatraceniu, nie znajdując po drodze najmniejszych nadziei na ewentualne ocalenie. „Bagulnik” jest niczym podróż do końca życia. Jest muzyką, która zachęca do rozstania się z tym, pełnym męczących nas każdego dnia analogicznymi sytuacjami, światem. Tak, myślę, że „Bagulnik” to idealny ostatni album dla samobójców, ale jeśli macie ochotę na przeżycie tej (przed)ostatniej podróży bez podcinania sobie żył, to zdecydowanie polecam. Chore dźwięki i ostra schiza. Popierdolony materiał.

- jesusatan

 

Voidwards

“Bagulnik”

Aesthetic Death 2024

 

Have you ever wondered what it would be like to be immersed in an all-encompassing darkness that sticks to your skin like tar, inhibits your movements, enters  the inside of your body through all orifices, deprives you of breath, bites your tongue, flows into your stomach, burns out your eyes, reaches your brain and ultimately drives you to the edge of insanity? A similar kind of experience is provoked by the debut album of a Moscow-based creation called Voidwards. Although the project has been active for two decades, so far it has only shown its hideous face to the world at concerts, usually being a kind of a happening. Only the current year, or more precisely its end, will bring studio-recorded two songs, forming, lasting forty minutes, the debut album. As I mentioned, this album is the true face of darkness. Mainly for the reason that both compositions are basically semi-improvisation, variations in drone and doom metal themes. Apart from the concept of the album, which is by no means boring, concerning supernatural phenomena taking place in the suburbs of a certain Russian city, Voidwards' music itself is like a swamp that plays the main part in these stories. Things happen here very, very slowly. In fact, you can get the impression that we are not dealing with music as such here, but with sounds. Of course, they form a logical whole, entwining the listener, putting them into a dreamy trance from which we don't really want to wake up. What entwines us are guitar improvisations, adorned with keyboard additions in the background, sometimes more, sometimes less intense. Relentlessly, however, they ooze their sweet yet poisonous nectar. Very sparingly, the music is accompanied by vocals firmly hidden behind a thick curtain. They mumble these swamp stories in an impassive, emotionless voice, one might say, more afterlife than human. We, on the other hand, flow in this torrent of sludge towards perdition, not finding the slightest hope for possible salvation along the way. “Bagulnik” is like a journey to the end life. It is music that encourages to part with this world, full of analogous situations that torment us every day. Yes, I think “Bagulnik” is the perfect last album for suicidal people, but if you feel like experiencing this (pre)last journey without slitting your wrists, I strongly recommend the album. Sick sounds and fucked in mind material.

- jesusatan




 

Recenzja Kaivs „After The Flesh”

 

Kaivs

„After The Flesh”

Brutal Records 2024

Kaivs ma bardzo krótką historię, ponieważ powstali zaledwie dwa lata temu we Włoszech i jak dotąd mogli się poszczycić jedynie epką. Osiemnastego października ukazał się w końcu ich debiut, którym mogą się raczyć fani metalu śmierci na modłę szwedzką. Mając na uwadze brzmienie gitar i sekcji rytmicznej nie da się uniknąć porównań z tym charakterystycznym death metalem, który pojawił się na północy Europy na początku lat dziewięćdziesiątych. Kaivs w tej kwestii poszedł jednak trochę dalej i obniżył strojenie gitar tak aby zapiaszczoną ich barwę zamienić na płynny ołów, który podczas słuchania wypiera powietrze, wprowadzając dość duszną atmosferę. Pomaga w tym tempo tych ośmiu kompozycji, które jest w głównej mierze średnie tudzież wolne i tylko śladowo przyspiesza do ślimaczego truchtu. W muzyce tej czwórki Rzymian nie uświadczymy żadnych blastbeatów, zmyślnych zagrywek czy też wirtuozerskich solówek. Kawałki zamieszczone na „After The Flesh” składają się z prostych riffów, które w siermiężnym stylu przygniatają do podłogi lub powoli, lecz z uporem maniaka sączą toksyczną substancję do krwi, powodując rozkład tkanek. Te ciężkie i niezawiłe akordy, zagęszczone do granic przez bulgoczący bas i miarowo bijące beczki, tworzą klasyczny death metal, w którym nie ma miejsca na techniczne popisy i mroczną „obecność”, bo króluje tutaj wyłącznie kostucha. Jej usta przez które wypuszcza morowy luft to Kaivs, który nie sili się na umizgi tylko służąc kosie szerzy smród i zgniliznę. Odstręczająca i niewyszukana muza, niosąca przygnębiający klimat oraz przypominająca jakie usposobienie miał death metal u swojego zarania. Pozbawiony smaczków i szalonych galopad, wygenerowany za pomocą rytmicznych i przysadzistych riffów, a także obdarzony oryginalnymi wokalami Max’a Foam’a, które może nie imponują głębokim growlem, ale doskonale wpisują się w upiorną i wilgotną warstwę dźwiękową „After The Flesh”. Szwedzki death metal po włosku, czyli jak zbrutalizować Entombed na całego. Nie wnosząca nic nowego, mogąca przy pierwszym odsłuchu wydawać się nudną (ale tak nie jest) i gloryfikująca fundamentalne podejście do grania tego gatunku produkcja. Nie muszę czekać do pierwszego listopada, bo już widzę te wszystkie groby.

shub niggurath




piątek, 22 listopada 2024

Recenzja Mary „Widy Styczniowe”

 

Mary

„Widy Styczniowe”

Piranha Music 2024

Kiedy zobaczyłem okładkę debiutanckiej płyty (czary) Mary, pomyślałem, że oto mam przed sobą kolejny rodzimy zespół silący się na oryginalność w niezbyt dobrym tego słowa znaczeniu. Albo kolejnych wojów śpiewających pieśni ku chwale ojczyzny na folkową nutę. No cóż, przyznać trzeba, że polskości w tych nagraniach jest faktycznie sporo, przede wszystkim jeśli chodzi o teksty. Nie tylko, że śpiewane po naszemu, ale i odnoszące się do polskiego folkloru. Natomiast sama muzyka, mimo wszystko, mocno mnie zaskoczyła. Mary tworzą mocno zabawową mieszankę stylistyczną. Przede wszystkim, co da się wyczuć od otwierającego całość „Ścięcie Śmierci”, to uderzający z tych dźwięków odór bimbru. I przy trunkach maści wszelakiej muzyki tej słucha się właśnie najlepiej. W zasadzie alkohol jest takim przekaźnikiem pomiędzy autorem i odbiorcą, bez którego komunikacja niekoniecznie się sprawdza. Co mam na myśli? Ano to, że tych utworów, zawierających w sobie elementy black metalu, sporo punka, ciut grindu („Powroty (Dom)” czy „Widy Styczniowe”), czy heavymetalowych melodii wspaniale słucha się po kilku browarach. Wtedy człowiek idealnie czuje klimat, chce mu się wspólnie pośpiewać, pomachać łapą, nawet potańczyć do tych chwilami banalnie prostych akordów. Muzyka Mary idealnie buja i, mimo iż jest nieskomplikowana (a o to chyba autorom nawet chodziło), potrafi poderwać z krzesła i sprawić kupę radochy. Można powiedzieć, że jej nośność chwilami przypomina flagowy numer z ostatniej płyty Owls Woods Graves, czyli „Antichristian Hooligan”. Jest zatem zabawa na całego, czuć w tej muzyce luz i zero spiny. Tym bardziej, że chłopaki naprawdę nie ograniczają się stylistycznie, tylko grają tak, by było wesoło i każdy gość wiejskiego wesela nie siedział przy stole. To porównanie nie jest bezcelowe. Muzyka Mary to takie faktycznie weselne granie ze świetlicy w Lisim Ogonie, w tempie przyspieszonym. Aczkolwiek jedno trzeba zaznaczyć. Do tego przaśnego grania wtrącono kilka ciekawych dodatków, jak choćby kobiece przyśpiewki (tu się chyba udzieliła panna z Wij, jeśli mnie ucho nie myli), albo nieźle zakręconego riffu pod koniec płyty, kojarzącego mi się z Negative Plane, i sam w sumie nie wiem, czy pasującego do koncepcji albumu. No dobra, ale co by nie gadać, czas na ocenę końcową. Uważam, że „Widy Styczniowe” to kawał niezłej muzy, idealniej pod wódkę z kiszonym, czy śledzikiem. Nie jest to jakiś fenomenalny materiał, acz w pewnych okolicznościach sprawdza się idealnie. Jeśli panowie troszkę nad swoim stylem popracują, i wrzucą na kolejną płytę więcej nośnych motywów, ale o cięższym kalibrze, to z mąki tej może być naprawdę niezły chleb.  Na razie jest solidnie. Dla pijaków.


- jesusatan



Recenzja Silhouette „Les Dires De I’Ame”

 

Silhouette

„Les Dires De I’Ame”

Antiq 2024

Dwa lata temu miałem okazję obcować z ich epką „Les Retranchements”, którą potraktowałem dość ostro. Stało się tak, ponieważ wszystkie dostępne źródła opisywały wtedy muzykę Francuzów jako atmosferyczny black metal co zupełnie mi się nie zgadzało. Oprócz tego, że Silhouette nie tworzy dla mnie, to twórczość tego sekstetu z tym gatunkiem ma mało wspólnego i w ogóle wymyka się ze sztywnych ram jakiegokolwiek stylu. Na tym, debiutanckim albumie kontynuują oni swoją podróż przez somnambuliczne klimaty. Kompozycje tej kapeli to połączenie lunatycznego grania, w którym prym wiodą żeńskie, aksamitne wokale oraz senne melodie zapodane na gitarze akustycznej z kontrastowo zestawionymi z nimi burzliwymi i emocjonalnymi atakami. Te pierwsze kojarzą się z marzycielskimi produkcjami spod znaku 4AD i poza tym, że są one naprawdę kojące to nie ma specjalnie się nad nimi co rozpisywać. Jeżeli chodzi o te drugie, to jest to zlepek post-black metalu z gotyckim rockiem, w między które wdziera się również ze swoim melodramatyzmem shoegaze. W tych wybuchających ścianach dźwięku przeplatają się ze sobą depresyjne tremolo, które momentami zakrywane są przez rytmiczne i nieco awangardowe kostkowanie, wybuchające okresowo w hałaśliwe i pływające akordy, przypominające swą charakterystyką wspomniany shoegaze, tyle że w ekstremalnym wydaniu. Towarzyszą im z pełnym zaangażowaniem wykrzyczane wokalizy przez Yharnam’a, które niosą w sobie dość duży ładunek uczuć i podobnie jak wymienione wcześniej, przeciwstawne sobie formy muzyczne, konfrontują się z łagodnym śpiewem Ondine. Całość dopełnia oczywiście doskonale pracująca sekcja rytmiczna, która w punkt podbija afektywność „Les Dires De I’Ame”. Odrzucając jakiekolwiek przymiotniki, które mogłyby określać twórczość Silhouette jako black metal, mogę jedynie stwierdzić, że ich pierwsza płyta to zbiór mrocznych i melancholijnych piosenek. Fantastycznie bujają one do snu jak i za pomocą bardziej wyrazistych akordów robią mały mętlik w głowie. Potrafią olśnić jak i zahipnotyzować. Czterdzieści sześć minut muzyki, będącej przedziwnym, ale też ujmującym zestawieniem ciężkiego i ulotnego grania.

shub niggurath




środa, 20 listopada 2024

Recenzja Maul “In the Jaws of Bereavement”

 

Maul

“In the Jaws of Bereavement”

20 Buck Spin

Dwa lata po wydaniu debiutanckiego “Seraphic Punishment”, Maul powracają z krążkiem numer dwa. Będzie to zapewne doskonała wiadomość dla fanów death metalu w starym stylu, gdyż taki właśnie gatunek muzyczny reprezentują Amerykanie. Ich nowe dziecko to niemal czterdzieści minut mieszanki wszystkiego, co najlepsze w śmierćmetalowym odłamie zamorskim. Gdyby od razu rzucać porównaniami, to chyba najbliżej tym dźwiękom do Obituary, z taką jednak różnicą, że kompozycje Maul są jakby bardziej nastawione na melodię, a nie jedynie na chwytliwy groove. Podobieństwa w strefie riffowania jednak są momentami dość wyraźnie zauważalne, podobnie jak utrzymywane przez Maul tempo, przeważnie nie przekraczające wyznaczonych limitów. Innym klasykiem, do którego można te utwory przypiąć jest Autopsy. Nie brak bowiem tutaj mięsistych akordów, chwilami mocno zamulonych i chorobotwórczych. Trzeba jednak przyznać, że muzyka zespołu, mimo iż szczelnie zamknięta w ramy gatunku, jest zdecydowanie urozmaicona i niewiele w niej powtarzalności. Muzycy wyraźnie zadbali, by wszystko toczyło się tu płynnie i nie zataczało koła. Myślę, że wypada także poświęcić dwa zdania wokalom. Raz, że te głębokie są naprawdę cholernie ciężkie, wychodzące gdzieś z samego dnia gardzieli, a dwa, w zależności od potrzeby, Garret Alvarado często modyfikuje swoje rzygi, wjeżdżając niejednokrotnie na wyższe rejestry, tudzież przechodząc w styl mówiony, przez co jego ekspresja werbalna jest  naprawdę różnorodna. Solówki. O nich też wspomnę, bo, nie wiem, czy to moje złudzenie czy jak, ale wydają mi się bardziej w stylu szwedzkim niż amerykańskim. Są bardziej melodyjne, poniekąd mistyczne, bardzo fajnie urozmaicające całość. No i ostatni element, czyli gra perkusisty. Poza bardziej złożonymi tematami, sporo w tych numerach zwykłego d-beatowego stukania, przez co chwilami można odnieść wrażenie, jakby muzyka Maul była pewnego rodzaju sinusoidą, raz wznosząca się pod rewiry bardziej techniczne, by po chwili zaskoczyć totalną prostotą. Z tego wszystkiego wynika prosta konkluzja, w zasadzie będąca powtórzeniem tego, co napisałem wcześniej. Muzyka Maul jest niezwykle kolorowa, wciągająca i mocno wbijająca się z czasem w pamięć. Dajcie tym nagraniom chwilkę, a zapewniam, że szybko się ich z głowy nie pozbędziecie.

- jesusatan




Recenzja Kir „L’appel Du Vide”

 

Kir

„L’appel Du Vide”

Godz Ov War Productions 2024

Kir jest nowym projektem członków takich grup jak Outre i Poroniec. Należy również wiedzieć, że nazwa tej kapeli nie ma nic wspólnego z „kiraniem”, gdyż kir to czarny całun, którym okrywa się trumnę bądź żałobna wstęga dołączana do flag narodowych jak i czarna aksamitka, noszona na ubraniach po stracie kogoś bliskiego. Zatem dwaj muzycy, ukrywający się pod pseudonimami Ferment i Harvest wraz z sesyjnym perkusistą, którym jest niejaki Krzysztof Klingbein oraz na spółę z Gregiem z Godz Ov War wysmażyli dość mocny debiut. Są nim cztery kawałki plus intro, które łącznie dają jakieś trzydzieści minut muzyki o black-death metalowej łatce. Po minutowym i sprawnie budującym napięcie wstępie w postaci „Destination Void”, dostajemy w twarz gorącym podmuchem za sprawą „Monument” (kurczę, kiepsko mi się ten tytuł kojarzy), ale w tym przypadku robi mi on dobrze. To silne i bojowe riffy, które mkną przed siebie w rytm dudniącej perkusji i zwalniają okresowo, aby się jedynie przezbroić przed kolejnym uderzeniem. Kończy go pełne boleści tremolo, ale tnący na połowę ten kawałek przerywnik zagrany na samych gitarach to istny majstersztyk. Następujące po nim „Znów”, „Eter” i „Apoptosis” są niejako jego kontynuacją, jednakże charakteryzują się większą zmianą tempa, porzucają również jednostajność „Monumentu” na rzecz klimatycznych zwolnień i bardziej pokombinowanego kostkowania. W gęste i wojownicze akordy, które tutaj przeważają, Kir wplata również sporo refleksyjnych melodii. Wyłaniają się one subtelnie spomiędzy głównej lawy, częstując w formie tremolando „mglistymi” harmoniami i wprowadzając do wyraźnie przytłaczających swą agresywnością tekstur delikatnie kontemplacyjny pierwiastek, który nieco uspokaja tą momentami naprawdę silną zawieruchę. Wydawnictwo inaugurujące działalność Kir to w dużej mierze zwarty i temperamentny black-death metal, w którego spójność wdzierają się lodowate chwytliwości, kierując go w melancholijne po polsku rejony. Jednakże jego agresywność w połączeniu z podanymi w wysublimowany sposób melodiami, doskonale komponuje się z introspektywnymi tekstami, w których można się także dopatrzyć odniesień do innych, lirycznych utworów, niekoniecznie związanych z metalem zaś wokale, które je „wyśpiewują” potęgują ich i tak już mocno emocjonalny przekaz. Brutalna i zarazem finezyjna produkcja, która uderza w punkt, rozrywając jestestwo na strzępy. Mięsisty black-death metal o miejskim usposobieniu, który wydźwiękiem kojarzy mi się trochę z „Hollow” od Hauntologist, ale swoją dzikością i gniewem pożera go bez wysiłku.

shub niggurath