Pandemic is a
band with such members, probably directly influencing the music, as guitarists
from Gallower and Roadhog. And knowing these gentlemen, and their old-school
approach to the creative process, it's rather not hard to guess what kind of
music Pandemic is up to. Listening to “Phantoms”, like with the two
aforementioned bands, I get the impression that the guys are from a different
era. Because, no, of course Pandemin won’t provide you with music other than
that which has its roots in the 1980s, at most the 1990s. And it is obvious
that this is thrash / speed metal. Ass kicking! These eight tracks are a real
time machine, in every respect. First of all, the material was probably
recorded on equipment from a few decades ago, because it sounds like classic
albums by classic bands, whose names I won't mention here, because they would
make a phone book. And the music itself? This is an encyclopedic example, even
an interpretation of classic metal dressed in leather and studs. After all, no
matter how I listen to it, this is the essence of everything that shaped my
musical taste when I was still in elementary school. Poisonous riffing that
makes you want to dance, brilliant solos that bring back memories of video
clips of guitar icons wiggling their fingers on the neck making your jaw hit
the floor, and that old-school feeling... Because there's no denying that
Pandemic's recordings probably appeal most strongly to people who grew up on
similar music. For there is absolutely nothing innovative on “Phantoms”.
Instead, there is the cultivation of tradition in the best possible way. I
mentioned the riffs. You won't find blank cards here, there is still something
going on, one chord flows seamlessly into another, causing a big banana face.
In addition to the classic high-pitched singing, you will hear clean phrases,
but also choral singing. The tempo is usually kept at the right level, with an
old-school simple drumbeat, but he is mistaken who assumes that the guys do not
surprise in this respect as well. The guys on their second album, although set
in a drawer with no emergency exit, somehow prove that it is possible to create
music that is not just a copy of melodies known and loved. And that's why I
like these songs so much. Because they are not just reproducible. And since I
miss the music of those years, I swallow Phantom tunes without water. Standing
ovations!
Nigdy
nie byłem zwolennikiem tej kapeli i tak właściwie moja z nią przygoda skończyła
się już po kilku przesłuchaniach jej debiutu „From Beyond”, który wtedy na tle
innych kapel zza wielkiej wody i będącej już w małym rozkwicie sceny
szwedzkiej, wypadał raczej blado. (shub niggurath, masz, kurwa, ode mnie żółtą
kartkę! – jesusatan) Późniejszy zalew kolejnych tytułów oraz wybuchu „płomienia
na północnym niebie” skutecznie zatarł mi w pamięci istnienie tego zespołu… aż
do teraz. Nie znając zupełnie ich produkcji spomiędzy „jedynki”, a
„Necrolution” z lekką niechęcią zabrałem się za odsłuch tego piątego albumu
Massacre. Moje oczekiwania nie były zbyt wygórowane i taką właśnie muzykę
otrzymałem za pośrednictwem tych szesnastu kawałków, które tworzą płytę trochę
przydługą jak na taki death metal z „wędzidłem w gębie”, który gra obecnie, a
może zawsze, grał ten zespół. Pomimo, że jest to poprawna muza, w której
przeważają średnie tempa i proste riffy, które swą charakterystyką nie potrafią
specjalnie mnie do siebie przyciągnąć, to znalazłem w niej kilka jaśniejszych
punktów. Powodują one, że wcale nie jest tutaj tak źle jakby mogło się przy
pierwszym spotkaniu z „Necrolution” wydawać. Po kolejnej próbie przebrnięcia
przez te trzynaście numerów plus trzy nikomu niepotrzebne interludia wyłowiłem
kilka elementów, które zwracają uwagę (jak mi się wydaje) na koncept tego krążka.
Panowie bowiem postawili na przekrojowość i zafundowali swoim fanom przejażdżkę
przez różne rejony klasycznego metalu śmierci, który rozpoczął swój marsz w
drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Tak więc za pośrednictwem „Necrolution”
dostajemy szereg nieco pozbawionych mocy szlagierów, które łączą w sobie
wszystko co miał najlepszego do zaoferowania ciężki metal tamtych lat. W tych
zachowawczych kawałkach przewalają się doomowe gniecenia, trochę mrocznych
bujanek w stylu Hellhammer, gnieniegdzie usłyszeć można odrobinę punkowego
sznytu na szwedzką modłę, ale co oczywiste przeważają typowe dla death metalu
made in USA, proste akordy, które obdarzone chropowatym i lekko przybrudzonym
brzmieniem dają trochę radochy, bo chwilami wkręcają się dość mocno, a mroczne
melodie solówek wprowadzają upiorny klimat w starym duchu, przywołując
wspomnienia. Ogólnie rzecz biorąc to całkiem nostalgiczna wyprawa w lata
młodości szkoda tylko, że obdarta jest z mięsa i zagrana mechanicznie, co
spłaszczyło wyraźnie ten materiał. Jednakże fani tradycyjnego death metalu i
jego specyficznego kołysania będą zachwyceni, gdyż płyta ta to zbiór
wszystkiego co już dobrze znane i lubiane. Nie miała szczęścia Massacre, a może
po prostu popełniła falstart, wydając „From Beyond” dopiero w 1991 roku. Gdyby
zaczęli wcześniej jak Possessed to zapewne ich historia potoczyłaby się
inaczej.
Świeży
projekt utworzony w tym roku na fińskiej ziemi oraz jego jeszcze pachnąca
nowością płyta. Z black metalem z tego kraju bywa różnie i każdy to wie, ale w
przypadku „Luonnon Armoilla” mamy do czynienia z czymś zgoła innym niż taneczna
odmiana tego gatunku lub naprawdę wojownicze, bądź surowe i iście diabelskie
rzępolenie. Jal’zoroth, bo tak się zwie gość, który obsługuje tutaj wszystkie
instrumenty wybrał „złoty środek” i nagrał płytę, która jest zachowawcza do
bólu i w związku z tym nie zrobi nikomu żadnej krzywdy. Dodatkowo każdy na niej
znajdzie dla siebie coś dobrego, ponieważ rozpiętość form oraz ich charakter są
dość „poprawne politycznie”. W tych niemalże trzech kwadransach muzyki spotkać
można złość, ponurość, lodowatość i epickie melodie. Wszystko wymieszane ze
sobą daje zróżnicowaną, lecz także bezpieczną odmianę rogacizny, która bywa
hipnotyczna i potrafi zasiać ziarno goryczy, aczkolwiek zupełnie pozbawiona
jest pazurów. Świetna produkcja, zimne brzmienie i ciekawe, lekko wycofane
wokale, a także sprawnie poprowadzone tremolo nie ratują tego wydawnictwa.
Efekt końcowy jest bezbarwny, pomimo że wszystkie elementy poza oczywiście
nadmierną chwytliwością się zgadzają. Odnoszę wrażenie, że wszystko jest tutaj
skrajnie ugrzecznione i zapodane na miękko. Ot spełnienie snu metalowego i
zdolnego nastolatka, który potrafi grać na instrumentach, ale w moim odczuciu
nie może uwolnić się z łańcuchów współczesnej emocjonalności i wyrazić się w
stu procentach jak bywało kiedyś. Jest potencjał. Szkoda, że odwagi brakuje.
To
już siódme demo w karierze tego fińskiego projektu, a może dopiero z uwagi na
to, że istnieje on od 2009 roku. Jak zwykle odpowiedzialny za całość Lord Corax
uporczywie trzyma się na „Havuportaali” swego konceptu na black metal. Trzy z
sześciu tutaj zamieszczonych kawałków to dobrze znane z poprzednich wydawnictw
Tuhka rytmy. Są to znów jednostajne i co za tym idzie hipnotyzujące tremolo,
które płyną w szybkich i średnich tempach, a w wpędzaniu słuchaczy w trans
pomagają im równie monotonne uderzenia beczek wygenerowanych przez cyfrowy pad
perkusyjny jak również syntezatorowy podkład, który ma w muzyce tego Fina duże
znaczenie. To niezwykle brzmiące parapety, budujące nienachalnie kosmiczny
pejzaż, doskonale przystający do zimnych, gitarowych akordów. Co ciekawe,
przeradza się on momentami w dźwięki nasuwające skojarzenia z nutami techno lat
dziewięćdziesiątych, które także idealnie wpisują się w black metal komponowany
przez Lorda Coraxa, podbijając jego fascynujące usposobienie. Gdyby pozbawić go
klawiszy zostałoby tylko lodowate kostkowanie, przypominające nieco produkcje
pewnego chłopca z Bergen. Zapodaje ono podobne melodie, które przywołują
posępny i mizantropijny klimat, omamiając przy tym do reszty. Druga połowa
„Havuportaali” to trzy utwory oparte wyłącznie na elektronice, które jawią się
jako swoiste połączenie dungeon synth z ambientem. Ich wyraz jest także dość
chłodny, ale skłania również do introspektywnych wycieczek co pomaga wyciszyć
myśli po ciekawym, ale uporczywym ataku na synapsy poprzednich kompozycji,
które robią swymi hipnotycznymi tremolo małą lobotomię. Interesujące ujęcie
black metalu podobnie jak na wcześniejszych demosach Tuhka. W sam raz dla
miłośników minimalistycznego i surowego przekazu.
No i się doczekaliśmy. Odkąd pamiętam, chłopaki z
Niemytego zastrzegali się, że nie spieszy im się z nagrywaniem pełnometrażowego
albumu, i nie wiadomo, czy takowy kiedykolwiek się ukaże. Faktycznie, zeszło im
ponad dekadę, ale w końcu jest! Pół godziny będącej małą encyklopedią lat
osiemdziesiątych / dziewięćdziesiątych jeśli chodzi o muzykę metalową. I słowa
„metalową” używam z premedytacją, zresztą w podwójnym znaczeniu. Po pierwsze,
bez żadnego przedrostka, gdyż zawartość „Silesian Bastards” nie jest nastawiona
na jednolity kurs. Znajdziecie tutaj elementy heavy, thrash, speed, a nawet
black metalu czy ewentualnie punka. Podstawa doboru poszczególnych składników
jest jedna, banalna. Ma być w chuj brudno, prosto i do szpiku kości klasycznie.
I wiąże się to z znaczeniem słowa „metal”, które miałem na drugim planie. Tak,
kurwa, to jest po prostu metal. Nie skażony jakimkolwiek syntetycznym dodatkiem
typu klawisz, akustyczna gitara, śpiewane wokale czy jakieś jebane drugie dno.
Nie! Muzyka metalowa według pierwotnych założeń nie miała być przyjazna,
przystępna czy miła dla ucha. I Brüdny Skürwiel jest esencją tego archaicznego
dziś podejścia do tematu. Dziesięć numerów zamieszczonych na „Silesian Bastards”
to taki patchwork wszystkiego, co w klasyce najlepsze. Zajebiste, tnące niczym
brzytwa riffy, kojarzące się głównie ze szkołą niemiecką, choć momentami
wędrujące za ocean (I bynajmniej nie będę się tu silił na wymienianie nazw,
które zapewne stanowiły dla Brüdnego
inspiracje, bo jest ich zbyt wiele), fantastyczne, do bólu klasyczne
solówki (żadne tam pitolenie), wkurwione, plujące w twarz bardzo bezpośrednimi
tekstami wokale (uwielbiam „Kill the fucking Christ!”), i stukająca na poziomie
podstawowym, często na d-beacie, perkusja. Kurwa, zero finezji, sto procent
radochy dla każdego starego dziada, tudzież miłośnika lat dawno minionych. W
tej muzyce czuć autentycznego wkurwa i szczerość przekazu. Ponadto, nie wiem
dlaczego, ale wyczuwam na „Silesian Bastrads” także nutkę tego typowego
południowoamerykańskiego sznytu. Może nie ze względu na czysto muzyczne
podobieństwa, ale na ten buchający żywym płomieniem ogień, tą energię i
bezkompromisowość. Wspomniałem wcześniej o punku. Brüdny Skürwiel przemyca do
swojej muzyki tenże element na zasadzie podobnej do Nekrofilth. Schowany gdzieś
tam w tle, nie do końca bezpośredni, jednak niezaprzeczalnie obecny. Ten album
jest niczym nagrany specjalnie dla mnie, bowiem zawiera wszystko, co mi do
szczęścia potrzebne. Zajebistą, starą, kompletnie nieodkrywczą muzykę,
„prostackie” teksty, brzmienie na poziomie kanciapy i od cholery momentów przy
których można sobie pomachał łapką („We Burn Your Cricifix” to prawdziwy
szlagier!), tudzież dyńką. No i jeszcze ta okładka, oddająca w zasadzie
wszystko. Debiut Brüdnego nie ma szans na miejsce w topie podsumowań bieżącego
roku. Nie zostanie klasykiem czy kamieniem milowym. Możliwe, że za kilka
miesięcy mało kto będzie o nim pamiętał. Myślicie, że chłopaki się tym
przejmują? Ni chuja! Oni nadal będą robić swoje. A ja będę im wytrwale
kibicował. Bo to MÓJ metal. Amen.
Ancient Guard to zespół, który przedstawił się już
światu za pomocą debiutanckiej EP-ki „Nightfall Enthroned”, a było to
stosunkowo niedawno, bo w połowie bieżącego roku. Szybko się zatem panowie uwinęli z debiutem,
zaskakując przy okazji podwójnie. Bo, nie wiem jak wy, ale osobiście nie
spodziewałbym się, że zespół przejdzie spod opieki Iron Bonehead pod skrzydła
naszego Garazela. To, że ranga naszych rodzimych labeli rośnie w świecie
cieszy, a albumy takie jak „Desiderans Dissolvi” na pewno jeszcze bardziej
powinny przyczynić się do ich popularności. Australijczycy poczynili na nim
krok drugi w kierunku, który wyznaczyli sobie przy zakładaniu zespołu. Bez
owijania w bawełnę, to co jesteśmy przez te ponad pięćdziesiąt minut usłyszeć,
to klasyczny, skandynawski black metal z najlepszego okresu. Nie ma na tej
płycie niepotrzebnego eksperymentowania a wszystkie kompozycje osadzone są w
klasycznym, nienaturalnie zimnym dla Antypodów, klimacie. W zasadzie jest to
mocno zaskakujące (mimo iż przykładów na to można by mnożyć), jak wspaniale
można po tylu latach oddać ducha, który mieszał w głowie pionierom gatunku. Bo,
mimo iż „Desiderans Dissolvi” pełna jest odnośników do Satyricon, Emperor,
Enslaved czy nawet Bathory, to słychać, iż nie jest to absolutnie żadna próba
kopiowania doskonałych wzorców. Te dźwięki płyną w sposób niezwykle naturalny i
wywołują swego rodzaju nostalgię. Panowie doskonale potrafią przeplatać swoje
lodowate tremolo zagraniami na czystych strunach, a wszechobecny ziąb
podkreślić bardzo delikatnie klawiszowym tłem. Nie znajdziecie na tym albumie
wyścigów albo przesadnej ekstremy. Ancient Guard stawiają na nastrój i
niebanalne riffowanie. Naprawdę sporo tu płynących swobodnie melodii, którym
nie sposób się oprzeć. Oczywiście swoją robotę wykonuje też wokal, klasyczny,
szorstki, chwilami emocjonalny i przejęty, w innych miejscach jakby
beznamiętny. Wciąga ta płyta niesamowicie, i z każdym kolejnym odsłuchem zdaje
się trwać jakby nieco krócej. Oczywiście trwa tyle samo, ale czas w jej
obecności wyraźnie przyspiesza. Wszystkim, którzy dorastali przy płonących
kościołach, tudzież tamten etap historii skandynawskiego black metalu cenią
sobie najbardziej, bardzo mocno polecam debiutancki Ancient Guard. Gwarantuję,
że znajdziecie na nim wszystko, czego wam do szczęścia potrzeba.
Infernalivm
to zdaje się nowy twór na francuskiej scenie, ale za to złożony ze starych jej
wyjadaczy znanych z takich kapel jak Ritualization, Novae Militiae, Benighted
oraz Merrimack. Mając pojęcie jak wypada twórczość tych brygad można oczekiwać
wiele od rezultatu połączenia sił tych trzech muzyków. Panowie stanęli na
wysokości zadania i skomponowali cztery numery niezłej smoły, której swąd
jeszcze unosi się z moich głośników. Ogólnie rzecz biorąc to co usłyszycie na
„Conquering The Most High” nie jest niczym czego byście nie znali. Kompozycje
Francuzów to powrót do przeszłości, kiedy gęsty i satanistyczny death metal był
na porządku dziennym, a takie tuzy jak chociażby Morbid Angel czy Incantation
wiedli prym. Zresztą wpływy tych zespołów i nie tylko wyraźnie słychać na tym
mini, który częstuje nas ciężkimi strukturami zagęszczonymi przez wysuniętą do
przodu sekcję rytmiczną i gardłowe wokale. Całość płynie w zmiennych tempach,
zapodając klasyczne, śmierć metalowe riffy, w między które Infernalivm wplata
szereg po diabelsku kąśliwych tremolo. Nie są to zbyt długie formy, ale krótkie
i niosące ze sobą mistyczne melodie wysokotonowe wtrącenia, które rozświetlają
czarne tło prowadzących akordów niczym piekielne płomienie podobnie jak śladowo
występujące tu spazmatyczne i zanikające solówki. Sęk muzyki tego tercetu nie
leży jednak w kostkowaniu, niuansach czy budowie utworów, lecz w klimacie jaki
te zebrane do kupy elementy kreują. „Conquering The Most High” jest dźwiękową
Czarną Mszą, podczas której kotłują się i wiją pełne nienawiści i bezbożności
nuty, kreśląc przytłaczający i skrajnie dekadencki obraz, który doskonale
przedstawia okładka tego wydawnictwa. Brutalna i mroczna jest ta płyta,
wyrażająca jedynie negatywne emocje. Cztery utwory skąpane w czerwieni i osnute
skrajnie złą atmosferą, która przywołuje wspomnienia z Sargatanas, a także
okraszone dzikością i miazgą, z której zasłynęły wcześniej wspomniane,
amerykańskie nazwy. Współczesna i świeża produkcja, a już niemalże kanoniczna.
Muszę przyznać, że tym wydawnictwem Morgul mnie
trochę zaskoczył. Nie, żebym uważał Putrid Cult za wytwórnię monotematyczną,
jednak jej profil obraca się w większości wokół surowizny i diabelstwa z
najgłębszych zakamarków piekła. A tu, proszę, pod banderą tegoż labelu okazał
się właśnie trzeci album naszego rodzimego Intra Nigrum. Przyznam się bez bicia,
że o kapeli słyszę po raz pierwszy, zatem biorąc pod uwagę to, o czym
wspomniałem powyżej, po płycie tej spodziewałem się kompletnie innej
zawartości. „Logos” to prawie czterdzieści minut atmosferycznego black metalu.
Oczywiście od razu zaznaczam, że nie jest to jakieś natchnione pitolenie czy
inne opowieści podróżnika po lasach w baśniowej krainie. Na pewno nie jest to
krążek, który rozerwie was na strzępy swoją dzikością, co z drugiej strony nie
oznacza, że pozbawiony jest drapieżnych akordów i agresywnych melodii. Nie ma
na nim jednak nic surowego. „Logos” jest z gatunku jadowitych. Czai się gdzieś
obok głowy, mami swoim klimatem, budowanym na zakotwiczonych w średnim tempie
harmoniach, często przeplatanych fragmentami akustycznymi, mogącymi z lekka
kojarzyć się z wikińskim Bathory, oraz niezwykle mocno wirującymi melodiami.
Podobnie niejednolite są wokale, poza ostrym krzykiem urozmaicane wszelkiego
rodzaju szeptami i czystymi, chóralnymi zaśpiewami. Chłopakom na pewno nie
chodziło o wynajdowanie koła na nowo, bo odniesień w tych kompozycjach można
znaleźć całkiem sporo (chyba najwięcej do sceny francuskiej). Zresztą tak samo,
jak na omawianych już na Apocalyptic Rites płytach, że wymienię pierwsze z
brzegu, i to z rodzimego podwórka, Zorza czy Cursebinder, którego Intra Nigrum
mógłby być niemal bliźniakiem. Ich wersja black metalu, zapuszczające się
często w rejony określane mianem „post”, jest niebywale intrygująca i
wciągająca. Dlatego też po kilku sesjach, ów czający się gdzieś za uchem wąż
wślizguje się słuchaczowi przez ucho do czaszki, i ani myśli się stamtąd
ruszać. „Logos” jest materiałem z gatunku tych rosnących w miarę słuchania. Ma
też jeszcze inną pozytywną cechę. Jest bardzo starannie wyważony i przemyślany,
balansujący z perfekcją mistrza na granicy wspomnianego „postu” i współczesnej
fali czarnej sztuki. Dodatkowo przekonany jestem, że ta muzyka świetnie
sprawdzi się na żywo, bo wspomniany już kilka linijek wyżej, mieszczący się w
tej samej szufladce, Cursebinder, w wersji live poskładał mnie swego czasu na
kawałki. Lubię takie płyty. Kryją w sobie wiele tajemnic i zapewniają sporo
emocji przy ich eksplorowaniu. Aż sobie z ciekawości sprawdzę poprzednie
wydawnictwa Intra Nigrum, bo istnieje możliwość, że przegapiłem coś
wartościowego. A najnowsze oczywiście mocno polecam. Aha, i jeszcze jedno.
Naprawdę świetnie dopasowana do klimatu płyty okładka.
Z
trzecim pełniakiem powrócił Tyrannic. Ci Australijczycy z uporem maniaka
kontynuują na nim swoje, nieco chaotyczne podejście do tworzenia black metalu.
Trójeczka tej kapeli nie zdziwi tych, którzy znają poprzednie jej produkcje.
Obcując z „Tyrannic Desolation” w dalszym ciągu mamy do czynienia ze zlepkiem
kilku sposobów na czarcią muzykę. Te na pierwszy rzut ucha prowokacyjnie i niby
przypadkowo połączone ze sobą ujęcia, mogą być irytujące i odstręczające. Co za
tym idzie aranżacje Tyrannic można lubić lub nie, bo nie da się ukryć, że
momentami koncept poszczególnych numerów stylistycznie Australijczykom zupełnie
się rozjeżdża. Nie do końca też go rozumiem, ponieważ bardziej awangardowe
kostkowanie oraz niekiedy, jakby cierpiące na brak pomysłu tremolo, które
obdarzone infantylną melodią płynie w niewiadomym kierunku, totalnie nie
spinają się z tymi całkiem rasowymi akordami, a te doskonale tej brygadzie
wychodzą. Nie do podrobienia są przecież te mizantropijne i mroczne riffy
zaczerpnięte od protoplastów norweskiego uderzenia z początku lat
dziewięćdziesiątych. Idealnie poprowadzone i sunące w rytualnym tonie gitary na
podobę szwajcarskich produkcji z tego samego okresu, ociekają mistycyzmem i wprowadzają
ceremonialną atmosferę. No i wreszcie takty, będące wyrafinowaną syntezą doom,
death i thrash metalu, które posiadają charakterystyczny dla najlepszych i tych
najstarszych poczynań Tom’a G. Warrior’a groove, swą prostotą i brzmieniem
zabierają słuchacza do najbardziej ciemnych i wilgotnych piwnic, gdzie obecność
diabła jest wręcz namacalna. Tylko muzycy Tyrannic chyba wiedzą, dlaczego w te
klasyczne tekstury wpuszczają oni przypadkowe, trochę na siłę pokombinowane i
chwilami do bólu wtórne rozwiązania. Rozumiem chęć udowodnienia, że oprócz
zamiłowania do black metalu posiadają także szerokie horyzonty, ale w tym
przypadku nie tędy droga, gdyż totalnie im się to nie spina. Gdyby tylko
zdecydowali się na jeden, konkretny kierunek bądź inteligentną fuzję trzech
wcześniej wspomnianych, byliby wielcy. Tymczasem są groteskowi, ale to ich
wybór. Sprawdźcie jednak, ponieważ te fundamentalne akordy w ich wykonaniu są
naprawdę świetne, podobnie jest zresztą z wokalami. Szkoda, że niepotrzebnie
komplikują.
Proszę, co za zbieg okoliczności… Kiedy właśnie
zastanawiałem się, co tam słychać u Nikki Speed’a, kolesia odpowiedzialnego za
projekt Trupi Swąd, listonosz doniósł paczkę, a w niej… „Triumf Zła i
Ciemności”. Przypadek? Nie sądzę. Musiał w tym paluchy mieszać sam Rogaty. Na
bok jednak moje układy z Lucyferem, rzućmy uchem na muzykę. Rzeczone wydawnictwo
to instrumentalne intro plus trzy numery czegoś, co dziś mogę już śmiało nazwać
stylem własnym. Nie ma bowiem możliwości znać poprzednie wydawnictwa zespołu, i
po usłyszeniu pierwszych trzech nutek z tegorocznej EP-ki nie odgadnąć
wykonawcy. Naturalny sposób, w jaki Trupi Swąd miesza ze sobą najlepsze wpływy
heavy, thrash i speed metalu, jest momentalnie rozpoznawalny, co oczywiście nie
oznacza, że koleś przełamuje jakiekolwiek bariery, czy nawet miesza w tym
starym kotle używając nowoczesnych technik. Najważniejszą zasadę stanowy w tym
przypadku dobra zabawa. Słychać, że nikt tutaj się nie spina, albo udaje kogoś,
kim nie jest. Młody po prostu zakochał się w starej babie, a miłość granic nie
zna. W tej muzyce czuć serce do klasyki. I nawet jeśli nie jest to żaden poziom
światowy, to autorowi akurat najmniej to zapewne przeszkadza. On sobie
podkradnie, albo przerobi, riff z jednej z ulubionych płyt, dogra coś po
swojemu, poprawi innego mistrza w kolejnym numerze, zagra cover jeszcze kogoś
innego (w tym przypadku na liście widnieje „Morderca” Kata), popije piwskiem, odbeknie,
założy białe Sofixy i ponapierdala głową. Ten kwadrans speed metalu to czysta
zabawa przeznaczona dla tych, którzy przy takich dźwiękach dorastali, albo,
podobnie jak wspomniany Nikki, urodzili się później, ale kochają stare melodie.
Nie ma w tych utworach zapychaczy. Tutaj są konkretne riffy, zgrabne solówki,
polskojęzyczne wokale z kapką pogłosu, a wszystko oczywiście wykąpane w bardzo
prymitywnym brzmieniu z lat osiemdziesiątych. A to wszystko, jak już zresztą
wspomniałem, wychodzi tak szczerze i prawdziwie, że jestem w stanie
zaryzykować, iż muzyk na co dzień chodzi do pracy (szkoły?) ubrany dokładnie
tak, jak pozuje do zdjęć. Skoro chłopak dobrze się bawi tworząc muzykę, to
ludzie odbierający na podobnych falach też będą mieli z „Triumfu Zła i
Ciemności” kupę radochy. Ja, zresztą od samego początku, jestem mocno na „tak”!
Na
początku listopada powrócili rosyjscy specjaliści od awangardowego black metalu,
czyli Blackdeath. Ich najnowsza i tym samym jedenasta płyta to kontynuacja
pokręconych pomysłów na „odjechaną” rogaciznę. „Mortui Incedere Possunt” to
osiem numerów wypełnionych po brzegi połamanymi riffami, które w dość
karkołomny sposób tasują się wzajemnie, aby nagle przejść w agresywne blasty
bądź świdrujące i niekiedy mocno spazmatyczne tremolo. Tu i ówdzie zaskoczy
także całkiem schizofreniczna solówka jak i również elektroniczne efekty w
postaci przytłaczających dronów. Zimne gitary wraz z basem i bębnami kreują
„kwadratową” muzykę o momentami teatralnym wyrazie, który funduje groteskowe
przedstawienie o diabolicznym charakterze. Są chwile, kiedy trudno za tymi
bezustannie i niezrozumiale zmieniającymi się formami kostkowania, chorymi
melodiami i atonalnymi zagrywkami trudno nadążyć. Ta trójka Rosjan i Holender
znany z udziału w Omegavortex bezustannie zasypują nawałnicą kaskadowych
akordów, jazzowych improwizacji i kąśliwych biczowań, a to wszystko płynie w
stalepulsujących tempach, które robią niemałą grzechotkę z mózgu. Blackdeath w
swojej muzyce łączy ze sobą kilka ujęć black metalu, tworząc równanie z wieloma
niewidomymi, które nie każdy odbiorca będzie w stanie rozwiązać, bowiem „Mrtui
Incedere Possunt” to mnóstwo niuansów, które naładowane emocjami generują
chaotyczną, ale i mroczną muzę o wyraźnie drugofalowym fundamencie, który
zerwał się ze smyczy i popędził w dzikim szale, aby penetrować eksperymentalne
rejony metalowej sztuki. Wystarczy zwrócić uwagę na czwarty utwór „Emmeleia”,
będący coverem Dead Can Dance, który został po mistrzowsku przerobiony przez
Blackdeath. Panowie i ich „perkusyjna” koleżanka nie zamierzają się nudzić i komponują
na wskroś połamanego bleczura z fantastycznymi wokalami, które warczą po
niemiecku. Wydaje mi się, że to krążek dla wąskiego grona odbiorców, którzy
uwielbiają ametodyczną muzykę i im ją polecam.
Zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdyby zanurzyć
się we wszechogarniającym mroku, który przylepia się do skóry niczym smoła,
tamuje ruchy, wdziera się do wnętrza ciała wszelkimi otworami, pozbawia oddechu,
gryzie w język, spływa do żołądka, wypala oczy, dociera do mózgu i ostatecznie
doprowadza na skraj obłędu? Podobnego rodzaju doświadczenie prowokuje
debiutancki album pochodzącego z Moskwy tworu o nazwie Voidwards. Projekt ten
co prawda działa już od dwóch dekad, jednak dotychczas pokazywał światu swoje
ohydne oblicze jedynie na koncertach, najczęściej będących swojego rodzaju
happeningiem. Dopiero rok obecny, a konkretnie jego końcówka, przyniesie
zarejestrowane studyjnie dwa utwory, tworzące, trwający czterdzieści minut,
debiutancki album. Jak wspomniałem przed chwilą, jest to prawdziwe oblicze
mroku. Głownie z takiego powodu, że obie kompozycje to w zasadzie
półimprowizacja, wariacje w tematach drone’owych i doom metalowych. Pomijając
sam koncept płyty, który bynajmniej nie jest nudny, dotyczący zjawisk
nadprzyrodzonych, mających miejsce na przedmieściach pewnego rosyjskiego
miasta, sama muzyka Voidwards jest niczym stanowiące w owych opowieściach
pierwszoplanową rolę bagno. Rzeczy się tutaj dzieją bardzo, ale to bardzo
powoli. W zasadzie można odnieść wrażenie, że wcale nie obcujemy z muzyką jako
taką, lecz z dźwiękami. Oczywiście układają się one w logiczną całość,
oplatającą słuchacza, wprowadzającą w senny trans, z którego tak naprawdę nie
chcemy się wybudzić. To, co nas oplata, to gitarowe improwizacje, ozdobione
klawiszowymi dodatkami w tle, czasem bardziej, czasem mniej intensywnymi.
Bezustannie jednak mamiącymi swoim słodkim, acz trującym nektarem. Bardzo
oszczędnie muzyce tej wtóruje mocno schowany za grubą kotarą wokal. Mamrocze on
owe bagienne historie głosem beznamiętnym, pozbawionym uczuć, można powiedzieć,
bardziej pogrobowym niż ludzkim. My natomiast płyniemy w tym potoku szlamu ku
zatraceniu, nie znajdując po drodze najmniejszych nadziei na ewentualne
ocalenie. „Bagulnik” jest niczym podróż do końca życia. Jest muzyką, która
zachęca do rozstania się z tym, pełnym męczących nas każdego dnia analogicznymi
sytuacjami, światem. Tak, myślę, że „Bagulnik” to idealny ostatni album dla
samobójców, ale jeśli macie ochotę na przeżycie tej (przed)ostatniej podróży
bez podcinania sobie żył, to zdecydowanie polecam. Chore dźwięki i ostra schiza.
Popierdolony materiał.
-
jesusatan
Voidwards
“Bagulnik”
Aesthetic Death
2024
Have you ever
wondered what it would be like to be immersed in an all-encompassing darkness
that sticks to your skin like tar, inhibits your movements, enters the inside of your body through all orifices,
deprives you of breath, bites your tongue, flows into your stomach, burns out
your eyes, reaches your brain and ultimately drives you to the edge of
insanity? A similar kind of experience is provoked by the debut album of a
Moscow-based creation called Voidwards. Although the project has been active
for two decades, so far it has only shown its hideous face to the world at
concerts, usually being a kind of a happening. Only the current year, or more
precisely its end, will bring studio-recorded two songs, forming, lasting forty
minutes, the debut album. As I mentioned, this album is the true face of
darkness. Mainly for the reason that both compositions are basically
semi-improvisation, variations in drone and doom metal themes. Apart from the
concept of the album, which is by no means boring, concerning supernatural
phenomena taking place in the suburbs of a certain Russian city, Voidwards'
music itself is like a swamp that plays the main part in these stories. Things
happen here very, very slowly. In fact, you can get the impression that we are
not dealing with music as such here, but with sounds. Of course, they form a
logical whole, entwining the listener, putting them into a dreamy trance from
which we don't really want to wake up. What entwines us are guitar
improvisations, adorned with keyboard additions in the background, sometimes
more, sometimes less intense. Relentlessly, however, they ooze their sweet yet
poisonous nectar. Very sparingly, the music is accompanied by vocals firmly hidden
behind a thick curtain. They mumble these swamp stories in an impassive,
emotionless voice, one might say, more afterlife than human. We, on the other
hand, flow in this torrent of sludge towards perdition, not finding the
slightest hope for possible salvation along the way. “Bagulnik” is like a
journey to the end life. It is music that encourages to part with this world,
full of analogous situations that torment us every day. Yes, I think “Bagulnik”
is the perfect last album for suicidal people, but if you feel like experiencing
this (pre)last journey without slitting your wrists, I strongly recommend the
album. Sick sounds and fucked in mind material.
Kaivs
ma bardzo krótką historię, ponieważ powstali zaledwie dwa lata temu we Włoszech
i jak dotąd mogli się poszczycić jedynie epką. Osiemnastego października ukazał
się w końcu ich debiut, którym mogą się raczyć fani metalu śmierci na modłę
szwedzką. Mając na uwadze brzmienie gitar i sekcji rytmicznej nie da się
uniknąć porównań z tym charakterystycznym death metalem, który pojawił się na
północy Europy na początku lat dziewięćdziesiątych. Kaivs w tej kwestii poszedł
jednak trochę dalej i obniżył strojenie gitar tak aby zapiaszczoną ich barwę
zamienić na płynny ołów, który podczas słuchania wypiera powietrze,
wprowadzając dość duszną atmosferę. Pomaga w tym tempo tych ośmiu kompozycji,
które jest w głównej mierze średnie tudzież wolne i tylko śladowo przyspiesza
do ślimaczego truchtu. W muzyce tej czwórki Rzymian nie uświadczymy żadnych
blastbeatów, zmyślnych zagrywek czy też wirtuozerskich solówek. Kawałki
zamieszczone na „After The Flesh” składają się z prostych riffów, które w
siermiężnym stylu przygniatają do podłogi lub powoli, lecz z uporem maniaka
sączą toksyczną substancję do krwi, powodując rozkład tkanek. Te ciężkie i
niezawiłe akordy, zagęszczone do granic przez bulgoczący bas i miarowo bijące
beczki, tworzą klasyczny death metal, w którym nie ma miejsca na techniczne
popisy i mroczną „obecność”, bo króluje tutaj wyłącznie kostucha. Jej usta
przez które wypuszcza morowy luft to Kaivs, który nie sili się na umizgi tylko
służąc kosie szerzy smród i zgniliznę. Odstręczająca i niewyszukana muza,
niosąca przygnębiający klimat oraz przypominająca jakie usposobienie miał death
metal u swojego zarania. Pozbawiony smaczków i szalonych galopad, wygenerowany
za pomocą rytmicznych i przysadzistych riffów, a także obdarzony oryginalnymi
wokalami Max’a Foam’a, które może nie imponują głębokim growlem, ale doskonale
wpisują się w upiorną i wilgotną warstwę dźwiękową „After The Flesh”. Szwedzki
death metal po włosku, czyli jak zbrutalizować Entombed na całego. Nie wnosząca
nic nowego, mogąca przy pierwszym odsłuchu wydawać się nudną (ale tak nie jest)
i gloryfikująca fundamentalne podejście do grania tego gatunku produkcja. Nie
muszę czekać do pierwszego listopada, bo już widzę te wszystkie groby.
Kiedy zobaczyłem okładkę debiutanckiej płyty (czary)
Mary, pomyślałem, że oto mam przed sobą kolejny rodzimy zespół silący się na
oryginalność w niezbyt dobrym tego słowa znaczeniu. Albo kolejnych wojów
śpiewających pieśni ku chwale ojczyzny na folkową nutę. No cóż, przyznać
trzeba, że polskości w tych nagraniach jest faktycznie sporo, przede wszystkim
jeśli chodzi o teksty. Nie tylko, że śpiewane po naszemu, ale i odnoszące się
do polskiego folkloru. Natomiast sama muzyka, mimo wszystko, mocno mnie zaskoczyła.
Mary tworzą mocno zabawową mieszankę stylistyczną. Przede wszystkim, co da się
wyczuć od otwierającego całość „Ścięcie Śmierci”, to uderzający z tych dźwięków
odór bimbru. I przy trunkach maści wszelakiej muzyki tej słucha się właśnie
najlepiej. W zasadzie alkohol jest takim przekaźnikiem pomiędzy autorem i
odbiorcą, bez którego komunikacja niekoniecznie się sprawdza. Co mam na myśli?
Ano to, że tych utworów, zawierających w sobie elementy black metalu, sporo
punka, ciut grindu („Powroty (Dom)” czy „Widy Styczniowe”), czy heavymetalowych
melodii wspaniale słucha się po kilku browarach. Wtedy człowiek idealnie czuje
klimat, chce mu się wspólnie pośpiewać, pomachać łapą, nawet potańczyć do tych
chwilami banalnie prostych akordów. Muzyka Mary idealnie buja i, mimo iż jest
nieskomplikowana (a o to chyba autorom nawet chodziło), potrafi poderwać z
krzesła i sprawić kupę radochy. Można powiedzieć, że jej nośność chwilami
przypomina flagowy numer z ostatniej płyty Owls Woods Graves, czyli
„Antichristian Hooligan”. Jest zatem zabawa na całego, czuć w tej muzyce luz i
zero spiny. Tym bardziej, że chłopaki naprawdę nie ograniczają się
stylistycznie, tylko grają tak, by było wesoło i każdy gość wiejskiego wesela
nie siedział przy stole. To porównanie nie jest bezcelowe. Muzyka Mary to takie
faktycznie weselne granie ze świetlicy w Lisim Ogonie, w tempie przyspieszonym.
Aczkolwiek jedno trzeba zaznaczyć. Do tego przaśnego grania wtrącono kilka
ciekawych dodatków, jak choćby kobiece przyśpiewki (tu się chyba udzieliła
panna z Wij, jeśli mnie ucho nie myli), albo nieźle zakręconego riffu pod
koniec płyty, kojarzącego mi się z Negative Plane, i sam w sumie nie wiem, czy
pasującego do koncepcji albumu. No dobra, ale co by nie gadać, czas na ocenę
końcową. Uważam, że „Widy Styczniowe” to kawał niezłej muzy, idealniej pod
wódkę z kiszonym, czy śledzikiem. Nie jest to jakiś fenomenalny materiał, acz w
pewnych okolicznościach sprawdza się idealnie. Jeśli panowie troszkę nad swoim
stylem popracują, i wrzucą na kolejną płytę więcej nośnych motywów, ale o
cięższym kalibrze, to z mąki tej może być naprawdę niezły chleb. Na razie jest solidnie. Dla pijaków.
Dwa
lata temu miałem okazję obcować z ich epką „Les Retranchements”, którą
potraktowałem dość ostro. Stało się tak, ponieważ wszystkie dostępne źródła
opisywały wtedy muzykę Francuzów jako atmosferyczny black metal co zupełnie mi
się nie zgadzało. Oprócz tego, że Silhouette nie tworzy dla mnie, to twórczość
tego sekstetu z tym gatunkiem ma mało wspólnego i w ogóle wymyka się ze
sztywnych ram jakiegokolwiek stylu. Na tym, debiutanckim albumie kontynuują oni
swoją podróż przez somnambuliczne klimaty. Kompozycje tej kapeli to połączenie
lunatycznego grania, w którym prym wiodą żeńskie, aksamitne wokale oraz senne
melodie zapodane na gitarze akustycznej z kontrastowo zestawionymi z nimi
burzliwymi i emocjonalnymi atakami. Te pierwsze kojarzą się z marzycielskimi
produkcjami spod znaku 4AD i poza tym, że są one naprawdę kojące to nie ma
specjalnie się nad nimi co rozpisywać. Jeżeli chodzi o te drugie, to jest to
zlepek post-black metalu z gotyckim rockiem, w między które wdziera się również
ze swoim melodramatyzmem shoegaze. W tych wybuchających ścianach dźwięku
przeplatają się ze sobą depresyjne tremolo, które momentami zakrywane są przez
rytmiczne i nieco awangardowe kostkowanie, wybuchające okresowo w hałaśliwe i
pływające akordy, przypominające swą charakterystyką wspomniany shoegaze, tyle
że w ekstremalnym wydaniu. Towarzyszą im z pełnym zaangażowaniem wykrzyczane
wokalizy przez Yharnam’a, które niosą w sobie dość duży ładunek uczuć i
podobnie jak wymienione wcześniej, przeciwstawne sobie formy muzyczne, konfrontują
się z łagodnym śpiewem Ondine. Całość dopełnia oczywiście doskonale pracująca
sekcja rytmiczna, która w punkt podbija afektywność „Les Dires De I’Ame”.
Odrzucając jakiekolwiek przymiotniki, które mogłyby określać twórczość
Silhouette jako black metal, mogę jedynie stwierdzić, że ich pierwsza płyta to
zbiór mrocznych i melancholijnych piosenek. Fantastycznie bujają one do snu jak
i za pomocą bardziej wyrazistych akordów robią mały mętlik w głowie. Potrafią
olśnić jak i zahipnotyzować. Czterdzieści sześć minut muzyki, będącej
przedziwnym, ale też ujmującym zestawieniem ciężkiego i ulotnego grania.
Dwa lata po wydaniu debiutanckiego “Seraphic
Punishment”, Maul powracają z krążkiem numer dwa. Będzie to zapewne doskonała
wiadomość dla fanów death metalu w starym stylu, gdyż taki właśnie gatunek
muzyczny reprezentują Amerykanie. Ich nowe dziecko to niemal czterdzieści minut
mieszanki wszystkiego, co najlepsze w śmierćmetalowym odłamie zamorskim. Gdyby
od razu rzucać porównaniami, to chyba najbliżej tym dźwiękom do Obituary, z
taką jednak różnicą, że kompozycje Maul są jakby bardziej nastawione na
melodię, a nie jedynie na chwytliwy groove. Podobieństwa w strefie riffowania
jednak są momentami dość wyraźnie zauważalne, podobnie jak utrzymywane przez Maul
tempo, przeważnie nie przekraczające wyznaczonych limitów. Innym klasykiem, do
którego można te utwory przypiąć jest Autopsy. Nie brak bowiem tutaj mięsistych
akordów, chwilami mocno zamulonych i chorobotwórczych. Trzeba jednak przyznać,
że muzyka zespołu, mimo iż szczelnie zamknięta w ramy gatunku, jest
zdecydowanie urozmaicona i niewiele w niej powtarzalności. Muzycy wyraźnie
zadbali, by wszystko toczyło się tu płynnie i nie zataczało koła. Myślę, że
wypada także poświęcić dwa zdania wokalom. Raz, że te głębokie są naprawdę
cholernie ciężkie, wychodzące gdzieś z samego dnia gardzieli, a dwa, w
zależności od potrzeby, Garret Alvarado często modyfikuje swoje rzygi,
wjeżdżając niejednokrotnie na wyższe rejestry, tudzież przechodząc w styl
mówiony, przez co jego ekspresja werbalna jest naprawdę różnorodna. Solówki. O nich też
wspomnę, bo, nie wiem, czy to moje złudzenie czy jak, ale wydają mi się
bardziej w stylu szwedzkim niż amerykańskim. Są bardziej melodyjne, poniekąd
mistyczne, bardzo fajnie urozmaicające całość. No i ostatni element, czyli gra
perkusisty. Poza bardziej złożonymi tematami, sporo w tych numerach zwykłego
d-beatowego stukania, przez co chwilami można odnieść wrażenie, jakby muzyka
Maul była pewnego rodzaju sinusoidą, raz wznosząca się pod rewiry bardziej
techniczne, by po chwili zaskoczyć totalną prostotą. Z tego wszystkiego wynika
prosta konkluzja, w zasadzie będąca powtórzeniem tego, co napisałem wcześniej.
Muzyka Maul jest niezwykle kolorowa, wciągająca i mocno wbijająca się z czasem
w pamięć. Dajcie tym nagraniom chwilkę, a zapewniam, że szybko się ich z głowy
nie pozbędziecie.
Kir
jest nowym projektem członków takich grup jak Outre i Poroniec. Należy również
wiedzieć, że nazwa tej kapeli nie ma nic wspólnego z „kiraniem”, gdyż kir to
czarny całun, którym okrywa się trumnę bądź żałobna wstęga dołączana do flag
narodowych jak i czarna aksamitka, noszona na ubraniach po stracie kogoś
bliskiego. Zatem dwaj muzycy, ukrywający się pod pseudonimami Ferment i Harvest
wraz z sesyjnym perkusistą, którym jest niejaki Krzysztof Klingbein oraz na
spółę z Gregiem z Godz Ov War wysmażyli dość mocny debiut. Są nim cztery
kawałki plus intro, które łącznie dają jakieś trzydzieści minut muzyki o
black-death metalowej łatce. Po minutowym i sprawnie budującym napięcie wstępie
w postaci „Destination Void”, dostajemy w twarz gorącym podmuchem za sprawą
„Monument” (kurczę, kiepsko mi się ten tytuł kojarzy), ale w tym przypadku robi
mi on dobrze. To silne i bojowe riffy, które mkną przed siebie w rytm dudniącej
perkusji i zwalniają okresowo, aby się jedynie przezbroić przed kolejnym
uderzeniem. Kończy go pełne boleści tremolo, ale tnący na połowę ten kawałek
przerywnik zagrany na samych gitarach to istny majstersztyk. Następujące po nim
„Znów”, „Eter” i „Apoptosis” są niejako jego kontynuacją, jednakże charakteryzują
się większą zmianą tempa, porzucają również jednostajność „Monumentu” na rzecz
klimatycznych zwolnień i bardziej pokombinowanego kostkowania. W gęste i
wojownicze akordy, które tutaj przeważają, Kir wplata również sporo
refleksyjnych melodii. Wyłaniają się one subtelnie spomiędzy głównej lawy,
częstując w formie tremolando „mglistymi” harmoniami i wprowadzając do wyraźnie
przytłaczających swą agresywnością tekstur delikatnie kontemplacyjny
pierwiastek, który nieco uspokaja tą momentami naprawdę silną zawieruchę. Wydawnictwo
inaugurujące działalność Kir to w dużej mierze zwarty i temperamentny
black-death metal, w którego spójność wdzierają się lodowate chwytliwości,
kierując go w melancholijne po polsku rejony. Jednakże jego agresywność w
połączeniu z podanymi w wysublimowany sposób melodiami, doskonale komponuje się
z introspektywnymi tekstami, w których można się także dopatrzyć odniesień do
innych, lirycznych utworów, niekoniecznie związanych z metalem zaś wokale,
które je „wyśpiewują” potęgują ich i tak już mocno emocjonalny przekaz. Brutalna
i zarazem finezyjna produkcja, która uderza w punkt, rozrywając jestestwo na
strzępy. Mięsisty black-death metal o miejskim usposobieniu, który wydźwiękiem
kojarzy mi się trochę z „Hollow” od Hauntologist, ale swoją dzikością i gniewem
pożera go bez wysiłku.