poniedziałek, 4 listopada 2024

Recenzja Defeated Sanity „Chronicles Of Lunacy”

 

Defeated Sanity

„Chronicles Of Lunacy”

Season Of Mist (2024)

 


Rys historyczny w kontekście Niemców z Defeated Sanity nie jest zbyteczny, grupa od blisko 30 lat funkcjonuje na rynku, 99% muzycznych sierściuchów wrzuca ją do bezmyślnie do wora z brutalnym death metalem, a jedynie szczątkowy procent zatrzymuje się na kolejnych stacjach Lille Grubera i (kolejnych) kompanów, aby pokontemplować i usłyszeć coś czego zdecydowana większość słuchaczy nie chce usłyszeć, lub udaje, że tego tam nie ma – niespotykanie wirtuozerski warsztat instrumentalny, który już dawno wykroczył w przypadku tej grupy poza ramy gatunku. Nic dziwnego, Wolfgang Teske, który nie tylko był ojcem Lille Grubera, ale do 2008 roku był też gitarowym grupy, w latach 70ych był perkusistą w zespole Mucka Groha, znanego, niemieckiego gitarzysty jazzowego. Czym skorupka nasiąknie za młodu tym trąci na starość chciałoby się rzec, ale Gruber miał jedynie 11 lat, gdy Defeated Sanity (z nim za perkusją) rozpoczynał działalność, a nieopierzony nastolatek mógł chłonąć będący na fali metal śmierci z dziecięcym głodem i pasją. Szkoda, że ten fenomen skumałem dopiero przy okazji wydanej przed czterema laty „The Sanguinary Impetus”, która ten brutalny death metal upłynniała i lepiła przedziwaczne formy dowodzące, że na tym poletku można jeszcze tworzyć kreatywnie. Teraz, Gruber wraca z Jacobem Schmidtem (bas) i Joshem Welshmanem (wokal) oraz nowym wioślarzem Vaughnem Stoffeyem z płytą „Chronicles Of Lunacy”, w przypadku której sami twórcy otwarcie mówią od początku, że jest to pewien krok wstecz, powrót do brudu, brutalności i metalu śmierci z czasów „Psalms...” i „Chapters...”, chęć pewnego wyluzowania po eksperymentowaniu i muzycznych poszukiwaniach. Tyle, że pomiędzy „Chapters...” z „Chronicles Of Lunacy” było 14 lat tęgiego grania, usprawniania warsztatu, poszukiwań, rozwijania umiejętności. I już pierwszy odsłuch najnowszej propozycji Niemców nie pozostawił złudzeń, że jest to nadzespół, grający gdzieś tam  w dostępnej dla bardzo, ale to bardzo wąskiego grona ekstraklasie. Tutaj idzie knockdown za knockdownem, płyta jest tak kurewsko dynamiczna, mięsista, a z każdej nuty kipi czysty fun. A pomiędzy tym wszystkim poupychane, pozaszywane smaczki instrumentalne, którymi ten materiał kipi, le nigdy ostentacyjnie nie epatuje. Duet Gruber/Schmidt to aktualnie jedna z najlepszych sekcji rytmicznych w metalowym światku niezależnie czy się komuś ta opinia podoba czy nie. Colin Marston wykręcił tutaj fenomenalne brzmienie pozostawiając muzykę Defeated Sanity nie tylko czytelną, ale i organiczną, daleką w gruncie rzeczy od współczesnych standardów. Mnie cholernie cieszy, że Defeated Sanity bardzo mocno zwróciło się do klasyki brutalnego grania, do wczesnych dokonań Suffocation, do nowojorskiej sceny, bo więcej w tej płycie życia i najzwyczajniej ludzkiego oblicza niż na ostatnich 3 (też zresztą fenomenalnych) płytach. Efekt finalny jest taki, że jest tu groove, jest pierdolnięcie, jest pograne tak, że młodzi (i starzy też) mogą przychodzić do nich na warsztaty ćwiczyć, jest osiem świetnie napisanych walków, które jednak czymś się wyróżniają. Kiedy w roku, w którym wychodzą płyty niemalże wszystkich kapel deathmetalowych, na które czekasz wydaje ci się, że Noxis fajnie eksperymentuje, a przy tym gra zaskakująco przebojowo, kiedy Diskord wydawać by się mogło przekracza kolejne granice absurdu ze swoim death metalem pojawia się Gruber i spółka i pokazuje, że ten sam poziom instrumentalnego absurdu można upakować w klasycznie brzmiący, brutalny metal śmierci i nie tylko mieć samemu radość z tworzenia, ale i dzielenia się tą radością ze słuchaczem. Bardzo możliwe, że „Chronicles Of Lunacy” będzie moim ulubionym, tegorocznym wydawnictwem deathmetalowym. Tu jest nie tylko wiór i drzazgi, ale kawał deathmetalowego serducha. Możliwe, że jest to najbardziej kompletne dzieło Defeated Sanity, w którym proporcje pomiędzy składowymi są idealnie wyważone. Posłuchajcie sobie tej płyty, pozwólcie sobie uronić łzę ze szczęścia, że takie płyty jeszcze w ogóle powstają. Najwyższe noty i najwyższe laury się w tym przypadku należą bez mrugnięcia okiem.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz