Defeated Sanity
„Chronicles Of Lunacy”
Season Of Mist (2024)
Rys
historyczny w kontekście Niemców z Defeated Sanity nie jest zbyteczny, grupa od
blisko 30 lat funkcjonuje na rynku, 99% muzycznych sierściuchów wrzuca ją do
bezmyślnie do wora z brutalnym death metalem, a jedynie szczątkowy procent
zatrzymuje się na kolejnych stacjach Lille Grubera i (kolejnych) kompanów, aby
pokontemplować i usłyszeć coś czego zdecydowana większość słuchaczy nie chce
usłyszeć, lub udaje, że tego tam nie ma – niespotykanie wirtuozerski warsztat
instrumentalny, który już dawno wykroczył w przypadku tej grupy poza ramy
gatunku. Nic dziwnego, Wolfgang Teske, który nie tylko był ojcem Lille Grubera,
ale do 2008 roku był też gitarowym grupy, w latach 70ych był perkusistą w
zespole Mucka Groha, znanego, niemieckiego gitarzysty jazzowego. Czym skorupka
nasiąknie za młodu tym trąci na starość chciałoby się rzec, ale Gruber miał
jedynie 11 lat, gdy Defeated Sanity (z nim za perkusją) rozpoczynał
działalność, a nieopierzony nastolatek mógł chłonąć będący na fali metal
śmierci z dziecięcym głodem i pasją. Szkoda, że ten fenomen skumałem dopiero
przy okazji wydanej przed czterema laty „The Sanguinary Impetus”, która ten
brutalny death metal upłynniała i lepiła przedziwaczne formy dowodzące, że na
tym poletku można jeszcze tworzyć kreatywnie. Teraz, Gruber wraca z Jacobem
Schmidtem (bas) i Joshem Welshmanem (wokal) oraz nowym wioślarzem Vaughnem
Stoffeyem z płytą „Chronicles Of Lunacy”, w przypadku której sami twórcy
otwarcie mówią od początku, że jest to pewien krok wstecz, powrót do brudu,
brutalności i metalu śmierci z czasów „Psalms...” i „Chapters...”, chęć pewnego
wyluzowania po eksperymentowaniu i muzycznych poszukiwaniach. Tyle, że pomiędzy
„Chapters...” z „Chronicles Of Lunacy” było 14 lat tęgiego grania, usprawniania
warsztatu, poszukiwań, rozwijania umiejętności. I już pierwszy odsłuch
najnowszej propozycji Niemców nie pozostawił złudzeń, że jest to nadzespół,
grający gdzieś tam w dostępnej dla
bardzo, ale to bardzo wąskiego grona ekstraklasie. Tutaj idzie knockdown za
knockdownem, płyta jest tak kurewsko dynamiczna, mięsista, a z każdej nuty kipi
czysty fun. A pomiędzy tym wszystkim poupychane, pozaszywane smaczki
instrumentalne, którymi ten materiał kipi, le nigdy ostentacyjnie nie epatuje.
Duet Gruber/Schmidt to aktualnie jedna z najlepszych sekcji rytmicznych w
metalowym światku niezależnie czy się komuś ta opinia podoba czy nie. Colin
Marston wykręcił tutaj fenomenalne brzmienie pozostawiając muzykę Defeated
Sanity nie tylko czytelną, ale i organiczną, daleką w gruncie rzeczy od
współczesnych standardów. Mnie cholernie cieszy, że Defeated Sanity bardzo
mocno zwróciło się do klasyki brutalnego grania, do wczesnych dokonań
Suffocation, do nowojorskiej sceny, bo więcej w tej płycie życia i
najzwyczajniej ludzkiego oblicza niż na ostatnich 3 (też zresztą fenomenalnych)
płytach. Efekt finalny jest taki, że jest tu groove, jest pierdolnięcie, jest
pograne tak, że młodzi (i starzy też) mogą przychodzić do nich na warsztaty
ćwiczyć, jest osiem świetnie napisanych walków, które jednak czymś się
wyróżniają. Kiedy w roku, w którym wychodzą płyty niemalże wszystkich kapel
deathmetalowych, na które czekasz wydaje ci się, że Noxis fajnie eksperymentuje,
a przy tym gra zaskakująco przebojowo, kiedy Diskord wydawać by się mogło
przekracza kolejne granice absurdu ze swoim death metalem pojawia się Gruber i
spółka i pokazuje, że ten sam poziom instrumentalnego absurdu można upakować w
klasycznie brzmiący, brutalny metal śmierci i nie tylko mieć samemu radość z
tworzenia, ale i dzielenia się tą radością ze słuchaczem. Bardzo możliwe, że
„Chronicles Of Lunacy” będzie moim ulubionym, tegorocznym wydawnictwem
deathmetalowym. Tu jest nie tylko wiór i drzazgi, ale kawał deathmetalowego
serducha. Możliwe, że jest to najbardziej kompletne dzieło Defeated Sanity, w
którym proporcje pomiędzy składowymi są idealnie wyważone. Posłuchajcie sobie
tej płyty, pozwólcie sobie uronić łzę ze szczęścia, że takie płyty jeszcze w
ogóle powstają. Najwyższe noty i najwyższe laury się w tym przypadku należą bez
mrugnięcia okiem.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz