sobota, 31 sierpnia 2024

Recenzja Arkona „Stella Pandora”

 

Arkona

„Stella Pandora”

Debemur Morti Prod. 2024

Arkona powraca z albumem numer osiem! Pięć lat zajęło chłopakom skomponowanie następcy „ Age of Caprion”. Długo to i… krótko. Zleży jak na to spojrzeć. Ja zawsze uważam, że na dobrą muzykę warto czasem poczekać, i lepiej, żeby zespół dał sobie czas, niż spoglądał na kalendarz. Tym bardziej zespół z określoną renomą. Znamy przecież mnóstwo przypadków, kiedy po nagraniu pięciu, czy sześciu płyt, zaczyna się dźwiękonaśladownictwo i zjadanie własnego ogona, granie dla grania, bo wszyscy nazwę już znają, więc biznes idzie na zasadzie kuli śnieżnej. A Arkona? Ni chuja! Nie ma wciskania ludziom gówna do głowy. „Stella Pandora” to kolejny album udowadniający, że zespół z Wielkopolski reprezentuje klasę światową. Nowy album zespołu to dla mnie tak naprawdę dowód rzeczowy w kilku tematach. Po pierwsze, że można z sobą łączyć drapieżność i bardzo, ale to bardzo, chwytliwe melodie w jedna sidła. Po drugie, że black metal z użyciem klawiszy wcale nie musi być przesadnie osłodzony, o ile rzeczonego instrumentu używa się z głową. I to trzecie, że, jak często stoję jednak w opozycji, to teksty po naszemu wcale nie muszą być grafomańskie, czy po prostu idiotyczne. Dobra, to jeszcze dorzucę to czwarte, chyba najważniejsze, choć poniekąd o tym wspomniałem na wstępie. Zespół wcale nie musi się brzydko starzeć wraz z liczbą nagranych płyt. Jeszcze nie ochłonąłem, bo to mi pewnie chwilę zajmie, ale, żeby nie przesadzić, zapewniam was, że „Stella Pandora” na pewno nie odstaje, ani o jotę, od najlepszych płyt Arkony. Owszem, jest kontynuacją stylu, ale podkreślam to słowo, kontynuacją, a nie kopiowaniem samego siebie. No dobra, jakiś gieroj mi powie: to w czym się chłopaki apgrejdowali? No to odpowiem krótko – ciężko się apgrejdować, jeśli i tak gra się na najwyższym poziomie, bo nieboskłonu pan nie przebijesz. Arkona jest ikoną polskiego black metalu, dla niektórych jego monumentem. „Stella Pandora” to black metal z najwyższej półki, zawierający w sobie dosłownie wszystko, czego maniak tego gatunku mógłby oczekiwać. Jest to płyta wkurwiona, zagrana na maksymalnym speedzie, płyta na wiele odsłuchów, wgryzająca się w łeb, skłaniająca do przemyśleń (teksty), i kultywująca najlepsze tradycje gatunku. Jest to płyta z gatunku tych, których przegapić po prostu nie można. Ja niczego więcej nie potrzebuję.

- jesusatan

Recenzja Various Artists „Surrender To Death: A History Of The Atlanta Metal Underground Vol. 1”

 

Various Artists

„Surrender To Death: A History Of The Atlanta Metal Underground Vol. 1”

Boris Records / Deanwel Global Music 2024

Teraz będzie o składance kilkunastu kapel, których stare materiały wygrzebały ze swoich archiwów Boris Records i Deanwel Global Music. Te dwie wytwórnie wybrały po jednym kawałku z każdego obecnego na tym zestawieniu zespołu, a uzbierały ich aż 22 i w ten sposób powstało wydawnictwo, które jest świadectwem bogatej, metalowej historii miasta Atlanta. Przedział czasowy tego krążka obejmuje lata 1982-1999, więc rozpiętość jest dość duża podobnie jak i style brygad, o niektórych istnieniu zapewne Wam (jak i mi) się nie śniło. Niejedna z nich ma na koncie jakieś długograje, ale chyba większość zakończyła swoją karierę na etapie demo. Tak więc każdy chętny do zakupu „Surrender…” po jego dokonaniu i wduszeniu magicznego guziczka, będzie mógł się zaznajomić z tym jak kształtowała się scena Atlanty na przestrzeni dwudziestu lat. Śmiałek ten spotka się tu z wieloma gatunkami metalurgicznej napierdalanki począwszy od ciężkiego rocka lat siedemdziesiątych poprzez klasyczne heavy nierzadko wzbogacone o wpływy innych wytworów gitarowego rzępolenia i skończywszy na podziemnym decie i bleku, które również w wybranych przypadkach poczęstowane zostały różnymi, obcymi naleciałościami. O ile death i black metalowe nagrania nic nowego w kwestii dźwiękowej nie wnoszą, o tyle te związane z heavy metalem brzmią bardzo ciekawie, gdyż prezentują różne spojrzenia na ten odłam „złomu”. Są to przeróżne ujęcia, które momentami wpadają w glam, chwilami zahaczają o halucynogenne wycieczki pachnące Led Zeppelin, a czasami czerpią ze spuścizny bardziej mrocznego grania na podobę chociażby Black Sabbath czy Mercyful Fate. Każdy chętny zatem, który będzie chciał zapoznać się z muzyczną historią tego miasta w USA i wzbogacić swoją kolekcję placków, niech szóstego września uderza do okolicznych distro, aby nabyć ten podwójny winyl. Miłego słuchania życzę, ponieważ spotkanie z tą kompilacją to świetna, fonograficzna przygoda.

shub niggurath

piątek, 30 sierpnia 2024

Recenzja Other World „Tenebrous”

 

Other World

„Tenebrous”

Debemur Morti Prod. 2024

Other World pochodzą ze Stanów i grają atmosferyczny black metal. Tyle przynajmniej w pierwszej chwili można wyczytać w Internetach. Nic zatem dziwnego, że podchodziłem do „Tenebrous” niczym pies do jeża. Wielokrotnie bowiem powtarzałem, że amerykański black metal nie do końca mi służy. A końcu jednak się skusiłem i… absolutnie nie żałuję. Okazuje się bowiem, że i za wielką kałużą czasem potrafią dobrze pogłówkować. Drugi, wydany w dziewięć lat po debiucie, duży materiał zespołu to naprawdę ciekawa, choć niekoniecznie oryginalna muzyka. Przede wszystkim materiał ten jest „jakiś”. Nie ma tutaj nudnego smęcenia czy lulania słuchacza nic nie wnoszącymi klawiszowymi pasażami. Owa atmosferyczność ma w przypadku Other World bardzo drapieżną twarz. Panowie nie stronią od sięgania do nowoczesnej szkoły black metalu, zatem ich kompozycje bardzo często budowane są na melodyjnym, hipnotycznym riffowaniu. Ilość przeciągnięć, czy też powtórzeń, każdej linii jest jednak bardzo uważnie wyważona, co nie powoduje, że zaczynamy zastanawiać się, kiedy dana harmonia w końcu się zmieni. Ponadto tempo, w jakim Jankesi się poruszają, całkiem często się zmienia. Dzięki temu, poza chłodnymi tremolo czasami mocno zwalniamy i zaczynami brodzić stopami w błocie, tudzież wciągającym niespiesznie bagnie. Tak dzieje się choćby w „Agony Exhaled by Mist”, gdzie przy śpiewanych liniach wokalnych tasujących się z klasycznym charkotem, można przez chwilę poczuć klimat podobny do wikińskiego okresu Bathory, albo, by było chłopakom geograficznie bliżej, Agalloch. Dla kontrastu, kolejny na liście „Ash, Teeth & Bone” to wściekła zamieć na pełnej szybkości, zawierająca melodię kojarzącą się bardzo mocno z Bolzerowym stylem kostkowania. Zresztą, gdyby album ten rozłożyć na części pierwsze, to porównań znaleźlibyśmy o wiele więcej. Nie stoi to jednak na przeszkodzie, by z pomysłów już gdzieś wcześniej słyszanych stworzyć płytę naprawdę intrygującą. Tym bardziej, że nawet jeśli wzorce są tutaj wyraźnie słyszalne, to są to jedynie wzorce, a nie sklejanie cudzych pomysłów na łapu capu. „Tenebrous” to łącznie niemal czterdzieści minut naprawdę dobrego, wzorowo wyprodukowanego grania. Jest to muzyka, która też z czasem rośnie i po kilku rundkach ciężko się od niej oderwać. Dlatego też, jeśli nie znaliście dotychczas tego amerykańskiego tworu, to zachęcam do sprawdzenia. Bo zakładając z automatu, że atmosferyczny black metal z metką „Made in USA” ssie pałę, możecie czasem coś ciekawego przegapić.

- jesusatan

Recenzja Gravenoire „Devant La Porte Des Etoiles”

 

Gravenoire

„Devant La Porte Des Etoiles”

Season Of Mist: Underground Activists 2024

Gravenoire to chyba świeża nazwa na francuskiej scenie, choć kryją się za nią doświadczeni już muzycy z takich kapel jak chociażby Seth, Hyrgal czy Verfallen. Zatem zorientowani w temacie słuchacze mogą się domyślić, że „Devant La Porte Des Etoiles”, który jest debiutem tej brygady, zawiera black metal. Materiał ten został podobno zarejestrowany na setkę, aby zachować jego surowość i pierwotność, która ma nawiązywać do norweskiej drugiej fali i takich szyldów jak Gorgoroth, Emperor, a nawet Darkthrone. Czy Francuzom udało się przynajmniej zbliżyć do wywołanych zespołów? Otóż kurwa nie. To, co popłynęło z głośników po włączeniu tego krążka okazało się przeciętnym do bólu blekiem. Szyty jest na cieplutko brzmiących gitarach, ale nie to jest w nim najgorsze. Tym przymiotnikiem nazwałbym melodramatyczne chwytliwości, na których został on zbudowany. Szybkie tremolo snują harmonie o wręcz filmowych melodiach i nie przypominają w żaden sposób tego, czym charakteryzował się bleczur w latach dziewięćdziesiątych, a tym bardziej w najmniejszym stopniu nie można muzyki Gravenoire porównywać do wcześniej wspomnianych składów z Norwegii. Z rogacizny tego kwartetu nie wypływa nic poza infantylnymi nutami, kojarzącymi się raczej z rozmemłanym romantyzmem niż z zimnym i nienawistnym black metalem. Na domiar złego cukierkowatość „Devant La Porte Des Etoiles” podkreślają teatralne wokale gościa odpowiedzialnego za mikrofon, który z wymuszoną podniosłością deklamuje naiwne w swej bombastyczności teksty w języku narodowym, co zupełnie nie współgra z aranżacjami utworów i czyni je totalnie sztucznymi. Wydawnictwo to posiada jednak jeden jasny punkt w postaci trzeciego numeru „Ordo Opera Cultura”, w którym Gravenoire porzuca śpiewność na rzecz bardziej zdecydowanego i chmurnego kostkowania. Szkoda, że negatywnych uczuć starczyło im tylko na te cztery minuty. Nieporozumienie.

shub niggurath

czwartek, 29 sierpnia 2024

Recenzja / A review of Horthodox / Haiku Funeral „Serpentine Sorcery”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Horthodox / Haiku Funeral

„Serpentine Sorcery”

Aesthetic Death 2024

Kiedy za wspólną pracę wezmą się tacy artyści jak Horthodox i Haiku Funeral, to od razu jasnym się staje, że jej wynikiem nie będzie nic codziennego.  Oba twory gościły już wcześniej na łamach Apocalyptic Rites, zatem nawet średnio zorientowani powinni kojarzyć, kto zacz. „Serpentine Sorcery” to, co nie dziwi, materiał nie dla każdego. Materiał trudny i wymagający odrobiny skupienia, a na pewno sporo cierpliwości. Z czego to wynika? No cóż, panowie stworzyli wspólnie niemal godzinny album z gatunku dark ambient / noise. Tak przynajmniej można go zaszufladkować, choć z drugiej strony, nie jest on taki oczywisty. Na pewno podstawą tej muzyki są mroczne, drone’owe tła, w których królują syntezatorowe podkłady, sample, odgłosy natury oraz z zaświatów i oszczędne wokalne dodatki. Jak nie trudno się domyśleć, akcja „Serpentine Sorcery” toczy się bardzo powoli. Artyści roztaczają swoje wizje w sposób bardzo teatralny, i nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż całość jest wynikiem czystej improwizacji. Obraz kreowany przez Horhodox i Haiku Funeral ma wyłącznie ciemne barwy i ciężko znaleźć w min jakiekolwiek pozytywne emocje. Panuje tu zaduch, strach i cuchnąca pleśnią ciemność. I tak zupełnie szczerze, owe tło nie wyróżnia się jakoś specjalnie na tle innych przedstawicieli gatunku. Rzecz w tym, że panowie postanowili nałożyć na nie, i to w znacznej ilości, ślady saksofonu, który pojawia się co chwile, całkowicie zaskakując swoimi partiami. Można wręcz odnieść wrażenie, że ów saksofon zupełnie nie patrzy na pozostałe instrumenty, lecz wygrywa swoje, czyniąc klimat albumu mocno schizofrenicznym. Kwestią zasadniczą jest to, czy taki happening nas zaintryguje, czy też szybko znudzi. Bo na pewno nie można po tym materiale oczekiwać jakichkolwiek „melodyjnych” czy „chwytliwych” fragmentów. Ona wręcz odpycha słuchacza i odstrasza. Jeśli zatem spodziewacie się muzyki ułożonej, logicznej i łatwej, to możecie obejść to wydawnictwo szerokim łukiem. Jeśli lubicie wyzwania i nie straszna wam muzyka dziwna i popierdolona, to serdecznie zapraszam do spotkania z „Serpentine Sorcery”. Ale ostrzegam, łatwo nie będzie.

- jesusatan

 

Horthodox / Haiku Funeral

‘Serpentine Sorcery’

Aesthetic Death 2024

 

When artists such as Horthodox and Haiku Funeral get behind a joint work, it becomes immediately clear that the result will not be anything usual.  Both artists have previously appeared on Apocalyptic Rites, so even the moderately well-informed should know who's who. ‘Serpentine Sorcery is, not surprisingly, not material for everyone. It is difficult and requires a bit of concentration, and certainly a lot of patience. For what reason? Well, together the gentlemen have created an almost hour-long album in the dark ambient / noise genre. At least that's how it can be labeled, although on the other hand, it's not so obvious. Certainly, the basis of this music is the dark drone backgrounds, which are dominated by synth pads, samples, nature and beyond the world sounds and sparing vocal additions. As is not hard to guess, the action of ‘Serpentine Sorcery’ moves very slowly. The artists unfold their visions in a very theatrical manner, and one cannot help feeling that the whole is the result of pure improvisation. The image created by Horhodox and Haiku Funeral is exclusively dark and it is hard to find any positive emotions in it. It is suffocating, frightening and stinking with mouldy darkness. Quite frankly, this background doesn’t stand out from other representatives of the genre. The thing is that the gentlemen decided to overlay it with a considerable amount of saxophone traces, which appear every now and then, completely surprising with their parts. One even gets the impression that this saxophone does not look at the other instruments at all, but wins its own, making the atmosphere of the album strongly schizophrenic. The question is whether such a happening will intrigue or quickly bore us. Because one certainly cannot expect any ‘melodic’ or ‘catchy’ passages from this material. It actually repels the listener and puts him off. So if you are expecting structured, logical and easy music, you can avoid this release by a wide margin. If you like challenges and are not afraid of strange and fucked in mind music, then I cordially invite you to meet ‘Serpentine Sorcery’. But be warned, it won't be easy.

- jesusatan

Recenzja Förgjord „Tie, Totuus & Kuolema”

 

Förgjord

„Tie, Totuus & Kuolema”

Werewolf Records 2024

Nie znam tej kapeli, ale pewnie ktoś tak, bo istnieje już od 1995 roku i na swym koncie ma siedem krążków więc niejeden fan fińskiego black metalu kiedyś na nią trafił. Ci, którzy lubią i słuchają Förgjord będą mogli (jeśli oczywiście nigdy nie mieli okazji) zapoznać się z nagraniami, które powstały na początku kariery tej grupy. Jest to demo z 2002 oraz trzy inne utwory. Charakter tej kompilacji ma, jak zaznacza jeden z członków Förgjord, zadanie tylko poglądowe, aby każdy zainteresowany późniejszymi dokonaniami Finów, mógł poznać, jak kształtował się ich zamysł na czarną sztukę. Tak więc za pośrednictwem „Tie, Totuus & Kuolema” dostajemy siedem numerów surowego bleczura, które zarejestrowane zostały w sali prób mieszczącej się na strychu jakiegoś tamtejszego gmaszyska. Proste i barbarzyńskie riffy, dudniący bas, szalona perkusja i opętane wokale, oto obraz ówczesnej rogacizny tych panów. Zimne i pokiereszowane brzmienie, chaos i furia to również pasujące przymiotniki do tej muzyki. Zmienne tempa, tasujące się akordy, w których momentami nie można odnaleźć jakiegokolwiek sensu, ponieważ generują taki bałagan, że głowa mała. Ta chwilami totalnie nierówna napierdalanka jest jednak szczera do bólu i wypływa z serc twórców lub przynajmniej z wielkiej chęci do komponowania ku chwale Szatana. Piwniczny i nieokiełznany black metal, który rani ruszy i kąsa do krwi. Nikomu normalnemu nie może się to podobać zatem chyba wszystko z nim w porządku. Wypełniony bluźnierstwem, niepodporządkowaniem, ale także odrobina bezsilności i smutku też się w nim znajduje. Nieokiełznane i zgrzytliwe jest to wydawnictwo. Tylko dla zainteresowanych.

shub niggurath

środa, 28 sierpnia 2024

Recenzja Słowiańskie Odrodzenie „Korzenie”

 

Słowiańskie Odrodzenie

„Korzenie”

Independent 2024

Ja może od razu na wstępie zaznaczę, żeby potem nie było nieporozumień, że granie pogańskie, czy tam folkowe, borostworowe, nie jest zbyt bliskie mojemu sercu. Przed napisaniem kilku słów na temat „Korzeni” się zatem wzbraniałem, ale jako iż człowiek, który ową płytę mi podesłał nalegał, to jak już muszę, to się subiektywnie wypowiem. Odsłuchanie Słowiańskiego Odrodzenia było dla mnie droga przez mękę. Nie powiem jednak, że bez wątków humorystycznych, bo takich kilka znalazłem. Może i mam specyficzne poczucie humoru, ale jak ktoś mi śpiewa, jeszcze po naszemu, o rolnikach, to nie potrafię tego traktować poważnie. Zresztą nawet małżonka, która akurat kręciła się po pokoju, zapytała w pewnej chwili „Co to za PSL?”. Ale OK., ktoś się może śmiać z wersetów do Szatana, a ja mogę z uprawiania pola, w końcu mamy demokrację. Jest tu kilka innych, równie rozbawiających mnie tematów, ale pominę liryki i skupię się wyłącznie na warstwie muzycznej. Wiemy, że polskim narodowym daniem jest bigos, lecz w tym garnku ktoś naprawdę mocno namieszał. Chłopaki z Słowiańskiego Odrodzenia potrafią zestawić obok siebie ekstremalne blasty z tanecznym obertasem, akordy thrashmetalowe (kilka nawet niezłych, trochę mi się kojarzących z wczesnym Katem) z atmosferycznymi fragmentami akustycznymi, albo melodie a’la Amon Amarth z graniem niemal punkowym, tudzież punkrockowym. Nie wiem, może tak ma być, że w tym gatunku po prostu miesza się ze sobą wszystko, co do głowy przyjdzie, bez logicznej kontynuacji. Mi się to jakoś nie łączy, albo po prostu tego nie rozumiem, bo i tak być może. Nie wiem, czy mam się w końcu zdenerwować na wrogów ojczyzny, czy zadumać nad jej smutną historią. No ja prosty człowiek jestem, do mnie się mówi bezpośrednio, najlepiej rzucając „kurwami” (również „muzycznie”). Kilka piosenek z tej płyty z pewnością nadałoby się do zagrania przy ognisku, zapewnie dziewoja, która kontrastuje na nagraniach gniewne krzyki wokalisty swoim niebiańskim głosem ładnie tańczyłaby przy buchającym ogniu w białej sukience i wianku na głowie, może niektóre fragmenty nadawałyby się do chóralnych zaśpiewów przy browarze, a dzieci recytujące wierszyk o rolniku zbierającym plony otrzymałyby od rodziców gromkie brawa na przedszkolnym przedstawieniu. Ja jednak nie jestem w stanie przemóc się do tych piosenek. Wytrzymałem jedno kółko (to i tak niemal godzina, jestem z siebie dumny!) i odpuszczam. Możliwe, że fani gatunku się tym zachwycą, niech im będzie na zdrowie. Ja wracam do swojej piwnicy, gdzie gleba żyzną nie jest, jedynie zatęchłą i cuchnącą rozkładem. Tu mi lepiej.

- jesusatan

Recenzja Dark Deeds „Death Keeps”

 

Dark Deeds

„Death Keeps” E.P.

Self-Release 2024

Teraz będzie trochę deathcore’a, bo taką właśnie muzę gra ten młodziutki band z Milwaukee, który debiutuję swoją epką, nagrywaną w kamperze podczas wycieczki autostradami Wisconsin. Dostępna ona będzie na wszystkich znanych platformach streamingowych, a czy wyjdzie na fizycznym nośniku… chuj wie. Gatunek w jakim ten kwartet rzeźbi to jak już wspomniałem death-core z naciskiem na ten drugi człon i z mocnym dodatkiem mułu. Tak więc przy użyciu tych środków Dark Deeds skomponowali siedem kawałków mocnego w swym wyrazie „metalu”, który gniecie ciężkimi i rytmicznie rwanymi riffami przy akompaniamencie zdecydowanej sekcji niskotonowej, a wszystkiemu towarzyszą chropowate i gardłowe wokale, niebywale wzmacniające i tak już dużą siłę przekazu wykorzystanego tu instrumentarium. Niby nic nowego, ale materiał ten zagrany jest z dużym zaangażowaniem i szczerą agresją. Wydało to porażający plon w postaci apodyktycznej muzyki, która wbija się brutalnie w głowę niczym kafar tylko po to, aby to co z nas zostanie zmiażdżyć jak walec drogowy. W te bijące w równych interwałach akordy Amerykanie wplatają odrobinę industrialnych zaciągnięć oraz piskliwych przesterów, co wzbogaca ten delikatnie zalatujący sludge metalem krążek o urbanistyczny wydźwięk. Powoduje to, że poza nieco bagnistym i punkowym klimatem, dostajemy również troszeczkę brudnego, miejskiego rzępolenia, w którym poszczególne zagrywki wprowadzają sporo neurotycznej aury. Podsumowując, „Death Keeps” to ciekawy debiut wypełniony konfrontacyjną muzyką, która w asertywny sposób przeciwstawia się usiłującym zapanować nad obecnym światem wątpliwym wartościom. Jeśli lubicie takie granie to bierzcie, ponieważ w obrębie takiego muzykowania to bardzo dobra rzecz.

shub niggurath

wtorek, 27 sierpnia 2024

Recenzja I, Cursed „Death Holograms”

 

I, Cursed

„Death Holograms”

Inverse Records / Meara Music 2024

Krótko, szybko i po mordzie. Tak w skrócie można podsumować nowe wydawnictwo fińskiego I, Cursed.  Zespół ten to w zasadzie świeżynka na muzycznym rynku, choć zameldowali się uprzednio splitem z Blood Service. Tamtych piosenek nie było mi dane odsłuchać, więc kupmy się zatem na materiale nowym. No jest to, jak już byłem uprzejmy wspomnieć, wpierdol. Taki krótki, treściwy i z przytupem. Nie trwający nawet kwadrans, a zawierający siedem kawałków, więc przeliczyć sobie to czasowo każdy zdoła. Chłopaki bynajmniej nie starają się wychodzić poza muzyczne ramy. Serwują maksymalnie szybkie harmonie, raz wkurwione, niemal grindowo, raz bardziej chwytliwe, podchodzące pod brutalny death metal. Muzyka ta znacząco podnosi ciśnienie, więc gdybyście przy tym chcieli się napić kawy, to efekt może być zbyt spotęgowany, i możecie doznać wylewu. Muzyka I, Cursed jest bowiem na maksa wkurwiona i sprzyjająca wzmożonemu wydzielaniu adrenaliny. Ha, pewnie podejrzewacie zatem, że „Death Holograms” to jednostajny łomot. A tu ni chuja. I w tym cała zabawa, bo panowie potrafią także w piosenki wolniejsze. A w nich też bynajmniej nie brakuje brutalności. Powiedziałbym nawet, że te wolniejsze numery mają większe pierdolnięcie, niż klasyczny nakurw. A dowodzi to jednego. I, Cursed potrafią poskładać stare wzorce (patrz: Misery Index, Dying Fetus) na swój własny sposób. Nie zależy im, bynajmniej, na oryginalności, bo w sumie po co? Finowie swoją nową EP-ką podnoszą w górę rękę, niczym początkujący uczeń, który ma coś sensownego do powiedzenia. A ma. I, Cursed w sposób dobitny zgłasza swoją obecność na scenie death/ grindowej. Rzućcie na nich okiem / uchem, bo myślę, że może z tego za jakiś czas wyrosnąć niezły napierdalator. „Death Holograms” jest na pewno godną zajawką.

- jesusatan

Recenzja Isolert „Wounds Of Desolation”

 

Isolert

„Wounds Of Desolation”

Non Serviam Records 2024

To już trzeci krążek w dyskografii tych Greków. Kiedyś obili mi się o uszy, ale pamiętam, że specjalnie black metal w ich wykonaniu mnie nie porwał. Zatem z dużym dystansem podszedłem do „Wounds Of Desolation” i w sumie się nie zdziwiłem, bo jest tutaj kiepsko. Jedyne co Isolert wychodzi, to perfekcyjne łączenie agresywności z melodią. W dość furiackie, wręcz wojenne rytmy, wplatają oni epickie chwytliwości, których wychwycenie w pierwszych chwilach odsłuchu nie jest takie oczywiste. Ukryte między szybkimi i gęstymi riffami, dodatkowo delikatnie przykrytymi przez niskotonową sekcję, wychylają się dopiero po chwili zupełnie psując wrażenie, że mamy do czynienia z materiałem silnym i złowrogim. Dorzućmy do tego jeszcze kilka post-blackowych wtrąceń, parę niepasujących do charakteru tej płyty solówek oraz homeryckich zwolnień i gotowe. Wróć… jeszcze nie, bo dołożyć do tego jeszcze trzeba momentami nazbyt egzaltowane wokale, chóralne pokrzykiwania, śladową ilość czystych zaśpiewów, a także doskonałą produkcję o ciepłym brzmieniu. Teraz obraz „Wound Of Desolation” jest gotowy, chyba że coś mi umknęło. Na mój gust Isolert to wilk w owczej skórze, taki blagier, który próbuje przeniknąć do umysłów swoich słuchaczy jako rozwścieczona bestia, zapodając jednak rozwodniony black metal, skomponowany w oparciu o szereg kłująco do siebie nieprzystających wpływów. Efektowna i łatwo wpadająca w ucho muzyka, lecz pod jej błyszczącą barwą kryje się niestety tylko tombak. No, ale czegóż można by się spodziewać po greckim black metalu.

shub niggurath

poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Recenzja Ceremony of Silence „Hálios”

 

Ceremony of Silence

„Hálios”

Willowtip Rec. 2024

Zdaje się, że nazwa Ceremony of Silence kiedyś mi się o uszy obiła, choć patrząc na pochodzenie zespołu nie jestem już taki pewien. Słowacja do potentatów muzycznych, przynajmniej w gatunku ogólnie pojętego metalu, raczej nie należy, zatem podejrzewam, że bym chłopaków zapamiętał. Dlaczego? Otóż dlatego, że na „Hálios” prezentują kawał naprawdę niezgorszego śmierć metalu, a debiut, co naprędce sprawdziłem, wcale gorszy nie był. No ale konkrety, konkrety… Nowy pełniak naszych sąsiadów to death metal z gatunku bardziej nowoczesnych i pozawijanych. Nie mam tu co prawda na myśli jakichś supertechnicznych popisów, lecz kroczenie ścieżką wytartą uprzednio choćby przez Ulcerate czy Gorguts. I to dość twardo, bo oryginalności w tych dźwiękach niewiele. Sporo za to dysonansowych akordów, gwałtownych przyspieszeń czy energicznego kostkowania. Co cechuje ten krążek, to fakt, iż słucha się go praktycznie jak jednego ponad półgodzinnego kawałka. Jest niezwykle równy i konsekwentny a następujące po sobie pomysły wypływają naturalnie jeden z drugiego. Bardzo umiejętno zostały też wplecione w tło partie solowe, raczej płynące swobodnie niż chaotyczne. Już prędzej wrażenie improwizacji sprawiają niektóre fragmenty, bowiem często bywa, że zwroty akcji następują w najmniej oczekiwanej chwili. Nie mniej jednak, tak samo jak w przypadku muzyki tworzonej przez wyżej wymienionych klasyków, po kilku rundach wszystko układa się w nieskazitelną całość i zaczyna gadać z jeszcze większą mocą niż na początku. Słowacy mają warsztat opanowany na odpowiednio wysokim poziomie, dzięki czemu żadnych kiksów tu nie znajdziemy. Dodatkowo świetną robotę wykonał realizator dźwięku, bo „Hálios” śmiga czytelnie, ale woni szpitalnego spirytusu nie uświadczymy. Jest za to odpowiedni, chłodny klimat unoszący się nad całością, chwilami nawiązujący jakby bardziej do szkoły islandzkiej. Ten album dowodzi, że i w Słowacji pojawia się od czasu do czasu twór wart szerszej uwagi, dlatego polecam go z nieskrywaną przyjemnością. Naprawdę warto sprawdzić.

- jesusatan

Recenzja Executioner’s Mask „Almost There”

 

Executioner’s Mask

„Almost There”

Seeing Red Records 2024

W sumie to nie wiem czy recenzja tej kapeli powinna znaleźć się w tym miejscu, bo gdy sam przeczytałem w notce informacyjnej, otrzymanej wraz z tym materiałem, że to shoegaze, chciałem z miejsca użyć klawisza „delete”. Jednak dałem tej płycie szansę i ją przesłuchałem. Okazało się, że ci Filadelfijczycy grają naprawdę świetną muzę, która z wyżej wymienionym gatunkiem niewiele ma wspólnego. To prawda, że elementy właściwe dla shoegaze mają tu miejsce i stanowią trzon „Almost There”, ale w tej rozciągniętej i momentami chaotycznej ścianie dźwięku oraz przyciszonych wokalach znajduje się coś jeszcze. Otóż leniwe tempo kompozycji, w których snujące i przeplatające się akordy wygenerowane na zgrzytliwych gitarach, nie tylko niosą ze sobą momentami przytłaczający zgiełk, lecz również posępne i co za tym idzie depresyjne melodie. Towarzyszy im wspomniany śpiew gościa dzierżącego mikrofon, który swą ciemną barwą i nieco powściągliwą manierą doskonale wpisuje się w te melancholijno-mroczne rytmy. Tak więc poza pływającymi i wydłużonymi riffami z shoegaze Executioner’s Mask raczej nie romansuje, ponieważ obecne tu syntezatory, automat perkusyjny, chropowate gitary, niski głos wokalisty oraz klaustrofobiczny i dystopijny klimat wyraźnie kieruje muzykę Amerykanów w stronę gotyckiego rocka, bądź post-punka. Zwłaszcza, że brzmienie tego albumu oraz jego nienapawający optymizmem wydźwięk, bez dwóch zdań, można przyrównać do niektórych produkcji Swans, początkowego okresu The Sisters Of Mercy czy debiutu Cocteau Twins. Kawałki na „Almost There” są równie wycofane, emocjonalnie pokomplikowane i zimne jak w przypadku tychże kapel, do których otwarcie odwołuje się Executioner’s Mask. Smutne i surowe wydawnictwo, które jest już chyba kolejnym w ich dyskografii. Ja sprawdzę wcześniejsze nagrania tego projektu, a czy Wy zapoznacie się z „Almost There”, to już Wasza sprawa. Niemniej jednak zachęcam.

shub niggurath

sobota, 24 sierpnia 2024

Recenzja / A review of Urza / Celliophis „Dawn of a Lifeless Age”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Urza / Celliophis

„Dawn of a Lifeless Age”

Aesthetic Death 2024

Muszę przyznać, że przez jakiś czas nie słuchałem zbyt wielu płyt z muzyką klasycznie doom/death metalową. Może dlatego, że ciężko jest mi znaleźć warte zachodu zespoły, przy których zatrzymałbym się na dłużej. Do sprawdzenia splitu dwóch niemieckich składów  zachęciła mnie okładka. Patrząc na nią można wysuwać, mimo jej całkowitej prostoty, ciekawe interpretacje. Dodatkowo, ale to już po zapoznaniu się z zawartością muzyczną „Dawn of a Lifeless Age”, okazuje się, iż doskonale pasuje ona do tego, co prezentują nam Urza i Celliophis. Co prawda jesień jeszcze nie nadeszła, ale przekonany jestem, że przy dźwiękach tego wydawnictwa liście zaczęłyby szybciej spadać z drzew. W zasadzie muzyka obu ekip jest do siebie bardzo zbliżona, pod wieloma względami. Z tego też powodu postanowiłem potraktować ten split jako muzyczną całość, a nie pojedynek dwóch oddzielnych tworów. Zarówno Urza jak i Celliophis czerpią koparką z lat dziewięćdziesiątych, wydobywając najcięższe składowe tworzące wówczas wspomniany na wstępie gatunek. Wszystkie cztery zamieszczone tutaj utwory są długie, bowiem żaden z nich nie trwa mniej niż dziesięć minut. Ze wszystkich wylewa się prawdziwy smutek i przygnębienie. I bynajmniej nie mam na myśli słodkich łez, lecz prawdziwie gorzkie, nostalgiczne wibracje. Muzycy opierają swój warsztat głównie na instrumentach podstawowych, zadając ciosy, ciężkie niczym uderzenia kafara, przy użyciu gitarowych akordów, nie zakłócanych niepotrzebnie, jak to nierzadko bywa, klawiszowymi pasażami. Mimo iż całość płynie sobie niespiesznie, niczym wijący się w gąszczu lasu strumyk, nie ma mowy o jakiejś powtarzalności pomysłów czy nudzie. Niemcy bardzo umiejętnie budują nastrój swoich kompozycji, balansując między ciszą przed burzą, a samą burzą. Nie usłyszycie na tej płycie śpiewanych wokali, jedynie głęboki, staro szkolny growl, wylewający swoje żale i będący przewodnikiem po kreowanym przez oba zespoły świecie. Szarym świecie. Gdybyście byli ciekawi dosłownych porównań, to wymienię choćby wczesny October Tide czy Ahab. Bardzo mocno wciąga ten materiał i stanowi fantastyczny przykład podtrzymywania tradycji doom/death metalowych w najczystszej, nieskażonej przesłodzonymi dodatkami postaci. Warto sprawdzić, zaglądając przy okazji do wcześniejszych dokonań obu zespołów.

- jesusatan

 

Urza / Celliophis

‘Dawn of a Lifeless Age’

Aesthetic Death 2024

 

I have to admit that I haven't listened to too many albums of classically doom/death metal for a while. Maybe it's because I find it hard to discover worthwhile bands that I would stop at for longer. I was encouraged to check out the split of the two German line-ups by the cover art. Looking at it, interesting interpretations can be put forward, despite the picture’s utter simplicity. In addition, but this comes after getting acquainted with the musical content of ‘Dawn of a Lifeless Age’, it turns out that it fits perfectly with what Urza and Celliophis are presenting. Well, autumn hasn’t arrived yet, but I am convinced that with the sounds of this release, leaves would start falling from the trees faster. In fact, the music of both bands is very similar, in many ways. For this reason, I decided to treat this split as a musical whole, rather than a duel of two separate creations. Both Urza and Celliophis take a dig at the nineties, bringing out the heaviest components that made up the genre mentioned in the introduction at the time. All four tracks included here are long, as none of them lasts less than ten minutes. There is a real sadness and gloom pouring out of all of them. And I by no means have sweet tears in mind, but truly bitter, nostalgic vibes. The musicians base their craft mainly on basic instruments, delivering blows as heavy as a pile driver's hits, using guitar chords, not unnecessarily disturbed, as is often the case, by keyboard passages. Although the whole thing flows along unhurriedly, like a stream meandering through a forest, there is no question of any repetition of ideas or boredom. The Germans very skilfully build the mood of their songs, balancing between the calm before the storm and the storm itself. You won't hear any clean vocals on this album, only a deep, old-school growl, pouring out their grievances and acting as a guide to the world created by both bands. A grey world. If you were curious about literal comparisons, I would mention early October Tide or Ahab, for example. This material is very addictive and a fantastic example of keeping the doom/death metal tradition alive in its purest, unadulterated form. The split is worth checking out, while taking a look at both bands' earlier work as well.

- jesusatan

 

Recenzja Dead Flesh Stigma „Necrocosmic Death Ritual”

 

Dead Flesh Stigma

„Necrocosmic Death Ritual”

Werewolf Records 2024

„Widziałem rzeczy, którym wy, ludzie, nie dalibyście wiary. Statki szturmowe sunące w ogniu nieopodal Pasu Oriona. Oglądałem promieniowanie skrzące się w ciemnościach blisko wrót Tannhausera” -mówił Rutger Hauer w pamiętnej scenie „Blade Runner’a”. Wierzę mu i rozumiem tego spektrum, ale chuj w to, bo nie słyszał debiutu Dead Flesh Stigma. Jest to projekt V-Khaoz’a, znanego z udziału w takich kapelach jak między innymi Vargrav i Druadan Forest. Można lubić te kapele lub nie, ale obok Dead Flesh Stigma nie da się przejść obojętnie. Pod tym szyldem ten fiński muzyk zabrał się za tworzenie industrialnego black metalu, co wyszło mu znakomicie, gdyż „Necrocosmic Death Ritual” jest niesamowitą płytą. Stanowi ją jakieś 35 minut muzyki, która poraża swoją intensywnością i jadowitym usposobieniem. Wygenerowana została na lodowatych gitarach, z których wyciśnięto chyba maksimum prędkości i agresywności. Wygrywają one szybkie i gęste riffy, które w gruncie rzeczy nie potrafią zahipnotyzować swą jednostajnością, ponieważ ich gwałtowność i ogłuszający szum jaki tworzą, działają raczej jak amfetamina niż benzodiazepiny. Dodatkowym dla nich akceleratorem jest miarowo i zdecydowanie bijący automat perkusyjny, który swoją łupaniną zamienia głowę w grzechotkę. Jego delikatne wysunięcie na pierwszy plan, zakrywa nieco tekstury wioseł, podkreślając mechaniczność kompozycji i windując siłę rażenia do granic absurdu. Do aranżacji dołożono oczywiście kosmiczne klawisze, które podsyciły tutejszy, diaboliczny przekaz, dość dużą dawką psylocybiny, za pomocą której Dead Flesh Stigma wciąga odbiorcę tego materiału w sam jego środek i puszcza dopiero po jego zakończeniu. Ten istny huragan byłby niczym bez, rzecz jasna, wokali, które są tutaj wyjątkowe zajadłe i nieprzychylne rodzajowi ludzkiemu. Do plucia piołunem i bluźnierstwem V-Khaoz zaprosił nie byle kogo, ponieważ za mikrofonem stanęli Hellwind (Grieve), Narqath i J13 (Azaghal) oraz kojarzony z wieloma brygadami Werwolf.Ta mieszanka różnych ziaren zasianych zgodnie z zasadami gatunku, wydała plon, który jest muzyczną ilustracją współczesnego Armagedonu, obejmującego nie tylko Ziemię, ale cały Wszechświat. Ta niszcząca wszystko co spotka na swojej drodze czarna dziura, pożera wszystkie galaktyki wraz z cząstkami elementarnymi i światłem, nie pozostawiając żadnych resztek. Jej żarłoczność jest duża i nie do zatrzymania. Bezlitośnie zasysająca produkcja. Tak więc Rutger Hauer w obliczu „Necrocosmic Death Ritual” gówno widział.

shub niggurath

piątek, 23 sierpnia 2024

Recenzja Riese „Sudden Strike”

 

Riese

„Sudden Strike”

Necroscope Blasphemia 2024

Lubicie Bolt Thrower? Morgoth? Grave? No to siadajcie wygodnie, bo mam coś dla was. Riese to zespół, który założony został już ponad dekadę temu. Chwilę jednak chłopakom zeszło, na co zapewne duży wpływ miały ciągłe zmiany personalne, zanim nagrali debiutanckie demo, wydane dwa lata temu nakładem Rex Diaboli. Teraz, zmieniwszy barwy klubowe, powracają z nową EP-ką, będącą bezpośrednią kontynuacją stylu prezentowanego na „Riese from the Grave”. A w zasadzie stylu wykreowanego w latach dziewięćdziesiątych przez wspomnianych na wstępie klasyków. „Sudden Strike” jest bowiem niczym innym, jak wielkim hołdem dla staroszkolnego death metalu. Zwłaszcza wpływy Brytoli są tutaj ewidentne. Cztery kompozycje Riese toczą się tempem właściwym, czyli bez zbytniego wciskania pedału gazu, już prędzej hamulca. Unosi się nad nimi klimat wojenny, taki bardziej z rodzaju dostojnego przejazdu ciężkich pojazdów opancerzonych przez zrujnowane miasto niż zmasowanego nalotu dywanowego. Sporo w tych kompozycjach pancernych melodii, gniotących niczym przejeżdżający po karku Tygrys. Rzeczony kark zresztą można sobie połamać samoistnie, bowiem tyleż na „Sudden Strike” chwytliwych motywów ile w dobrym serniku rodzynek. Słychać, że względem demo panowie się rozwijają, choć w ramach sztywno przez nich przyjętych łatwe to nie jest i dotyczyć może głównie jakości aranży. Poprawiono jednak nieco kulejące na tamtym wydawnictwie brzmienie, a może raczej zarejestrowano nowe numery w bardziej profesjonalnym miejscu, co również zdecydowanie wpływa na odbiór tego rodzaju śmierć metalu. Myślę zresztą, że chłopaki doskonale wiedzą, co robią (choćby dlatego, że wchodzący w skład Riese muzycy to już doświadczeni wyjadacze), i mają na swoje kolejne ruchy wojenne przygotowany doskonały plan. Będę je bacznie obserwował. Wam też radzę.

- jesusatan

Recenzja Adon „Adon”

 

Adon

„Adon”

Neuropa 2024

Ten dwuosobowy projekt powstał w 2019 roku na amerykańskiej ziemi i na początku sierpnia wydał swój debiut, który zawiera sześć kawałków poczernionego śmierć metalu. Ów krążek to długie pięćdziesiąt minut, podczas których częstowany byłem intensywną i napakowaną sterydami muzyką. Wypełniona ona jest po brzegi agresywnymi blastami, wijącymi się tremolo, paroma awangardowymi wtrąceniami w postaci piskliwych i schizoidalnych zagrywek. Parę dysonansowych momentów też da się tutaj znaleźć jak i klasycznych solówek. Wszystko to zostało upchnięte w aranżacje, dając dość energiczną i trochę przeładowaną muzę, która pretenduje do bycia black-death metalem o dość dużym kalibrze. Łomocze on potężnie, bezustannie zmieniając tempo oraz sposób kostkowania, zalewając przy tym słuchacza feerią różnobarwnych akordów, które niosą ze sobą szaleństwo i pożogę. Dynamikę tej chwilami wręcz obłędnej kakofonii, podkręcają nieokiełznane wokale oraz perfekcyjna gra na beczkach James’a Stuart’a znanego z udziału w Vader i Decapitated. Do tego wypełnionego po krawędzie kotła, ci dwaj Kalifornijczycy, dorzucają jeszcze trochę klawiszy, które nadają „Adon” odrobinę symfoniki oraz dokładają parę klimatycznych przerywników wraz epickimi zaśpiewami, co z kolei wprowadza nieco rozmarzonej atmosfery. Tak więc za sprawą tej płyty miałem okazję obcować z nowoczesnym i łatwo przyswajalnym metalem, który jak dla mnie próbuje udawać rozjuszoną bestię. Niestety jej szaty są według mnie przezroczyste, dzięki czemu widać, że twór ten jest sztuczny i zbytnio rozbuchany. Za dużo tu wszystkiego przez co ta niby mroczna i brutalna muzyka tak naprawdę nie ma określonego charakteru. Ładnie wyprodukowana i zagrana, lecz brak zdecydowania twórców na konkretny kierunek według mnie ją dyskwalifikuje. Niemniej jednak dla pewnego grona odbiorców będzie ona atrakcyjnym kąskiem. Nie dla mnie. 

shub niggurath

czwartek, 22 sierpnia 2024

A review of Warlust "Sol Invictus in Vmbrae Satanae"

 

Warlust

"Sol Invictus in Vmbrae Satanae"

Dying victims Prod. 2024

 


Four years after the release of "Unearthing Shattered Philosophies" Germany's Warlust is back with its third album, the title of which you can see above. If you are familiar with the band's previous work, there will be no great surprise. The gentlemen continue to serve black metal, sprinkled with thrashmetal influences. With the slight difference, that these eight compositions (because I don’t count the intro and the interlude), contain even more catchy melody. If so far quite a signpost of Warlust's music was Destroyer 666 or Desaster, now it would be appropriate to throw in names such as Necrophobic, Sacramentum or Watain. This means no less than that the Germans definitely know how to mix cool and venomous elements with engaging harmonies in their songs, while losing absolutely nothing in the power of rapture. Most of the songs are a fast-paced ride ahead in a Nordic, mostly Swedish style, with infectious melodies flowing like a mountain stream, with occasional variety from more traditional picking or acoustic passages. To be clear, a lot changes during this peculiar gallop, and we are by no means exposed to tedious looping. On the contrary, the musicians make sure that their work is not monothematic or predictable. And even if there is not much revelation in these sounds, and the aforementioned thrash influences are hidden somewhere deeper, "Sol Invictus in Vmbrae Satanae" should give any genre maniac a lot of joy. These recordings don't really lack anything, and if the material had been recorded thirty years ago, and it must be admitted that the sound engineer here also took care of the right feeling in the subject, this album would be listed as a solid representative of the second line of that golden period for the genre. The thing is, however, that nowadays there are far more productions of a similar sort released than in the mid-nineties, so it is easy to simply overlook valuable, yet not outstanding recordings. How it will be in case of Warlust, time shall tell. If you have a spare moment, I recommend you give a Chance to their new baby. Even if it doesn't blast you, I can guarantee one thing. You definitely won't get bored.

- jesusatan

Recenzja Servant „Death Devil Magick”

 

Servant

„Death Devil Magick”

AOP Records 2024

Chodzi tu oczywiście o ten niemiecki Servant, bo cztery pozostałe i wszystkie z USA już dawno głosu nie dały, a Teutoni we wrześniu powrócą z trzecim albumem. Ci, którzy znają ten zespół (ja jak dotąd nie) wiedzą zapewne czego mogą się po najnowszym wydawnictwie tego kwartetu spodziewać. Niezmiennie jest to melodyjny black metal o dość agresywnym wyrazie, który Saksończycy zapodają za pomocą dość agresywnego oręża jakim są generowane przez ich zimne gitary riffy i tremolo. To chwytliwy i zmasowany zarazem atak, nacierający w zmieniającym się tempie. Panowie napierdalają z różnym natężeniem, lecz dominuje to szybkie, a huragan jaki wytwarza bywa momentami dość bolesny. Harmonijność w wykonaniu Servant nie ma jednak nic wspólnego ze skandynawskimi kreacjami, które swym naiwnym charakterem mogą co najwyżej przyprawić o ból brzucha ze śmiechu. Niemcy przy tworzeniu swoich nut używają dużego ładunku emocji. Z ich muzyki wyraźnie wypływają bezsilna wściekłość i mrok. Nie ma tu miejsca na ckliwe przytupajki i gwiezdne pasaże, a żadna z trzech płyt tej kapeli nie jest w kolorze niebieskim. Szybkie akordy Servant ostro wbijają się klinem w rzeczywistość, chłoszcząc ją i mieląc lodowatymi nawałnicami, które przeplatają klimatycznymi zwolnieniami, przypominającymi chwilami szkołę grecką. Wpuszczają w ten sposób do swoich aranżacji nieco magii i czarnej melancholii w czym pomagają użyte na tym krążku klawiszowe liźnięcia. Ogólnie rzecz biorąc, „Death Devil Magick” to intensywny black metal, którego pomimo jego momentami wojowniczego i bezkompromisowego charakteru łatwo się słucha. Poza chwytliwym kostkowaniem pozwala na to niewątpliwie bardzo dobra produkcja, która uwypukliła mocne beczki i świetne linie basu, podbijając dynamikę kompozycji. Melodyjnie, lecz ponuro, co podkreślają zdecydowane wokale. Fanom takiego grania polecam.

shub niggurath

środa, 21 sierpnia 2024

Recenzja INFERNAL DEATH #12

 


W zasadzie to nigdy nie pisałem recenzji zina. Z bardzo prostego powodu. Ja ich najzwyczajniej nie czytam. Nie czytam zinów, nie czytam, tym bardziej, magazynów oficjalnych, od lat. Co nie znaczy, że nie umiem czytać, co nie Krzysiu? Z czego zatem to wynika? Chyba z tego, że wolę sobie sam popisać, kompletnie nie spoglądając na dziejącą się obok rzeczywistość. A jak mam ochotę dowiedzieć się czegoś od danego zespołu, to robię z nim wywiad, który potem wklejam Adrianowi do R’lyeh’a. I wyjebane mam na maksa, czy ów dialog się komuś spodoba, czy nie. To MI miał on sprawić satysfakcję. Po co o tym piszę? Bo istnieje zin, który niezaprzeczalnie wpłynął na mój sposób podchodzenia do wspomnianych wywiadów. Zin, który uwielbiam odkąd poznałem w latach dziewięćdziesiątych. Który zawsze był dla mnie, od początku mojej zjebanej pisaniny niedoścignionym wzorem, a Przemek był pośrednio (bo nigdy nie starałem się go świadomie naśladować) mentorem. No to, oto, ukazał się nowy numer Infernal Death. Zrobiony niespiesznie, bez jakiegokolwiek nacisku, zrobiony, bo się chłopakowi zachciało. Jaki jest? Jest, kurwa, zajebisty! Ludzie! Jak go dorwałem w łapy, to większość nocy spędziłem przy pospiesznie przyniesionej z pokoju córki lampce (bowiem takowej w swoim grajdole nie posiadałem), chłonąc kolejne rozmowy przeprowadzone przez autora, co chwilę wzdychając, że zadaje on swoim rozmówcą pytania podobne do tych, które sam bym zadał. Mamy tu przezajebisty skład rozmówców. Jest Rok z kreującego moje muzyczne gusta w latach dziewięćdziesiątych Sadistik Exekution, jest żeńska legenda pod tytułem Darketa, są rozmowy z Grekami (Varathron / Necromantia), rodzime sznury ze Sznura, trzy dialogi z członkami Furii (czasem niekoniecznie o metalu), dziadek Swano, chłopaki z pierwszego składu Mayhem, Promiński z piękną żoną i w chuj innych rzeczy. Zresztą rozkładówkę macie na flyerze. Wszystkie wywiady zrobione na typowym dla Przemasa luzie. Zresztą co ja tu gadam o wywiadach. Nawet z okładki zina spogląda na nas postać niebywale interesująca i skłaniająca do zapoznania się z jej życiorysem. Co jeszcze? Jazz! Przemek w swoim nowym numerze dał upust osobistym fascynacjom nowym gatunkiem muzycznym w jego życiu. Dzięki temu zerknąłem, i także zauroczyłem się w Ciśnieniu. Pojebane granie. No i nie wypada nie wspomnieć o dopiskach Piastola, które są prawdziwą rodzynką i potrafią mocno rozbawić (Kiedy przeczytałem jakie pytanie Przemek chciał zadać Grishnackowi po wyjściu muzyka z pierdla, to się oplułem wodą mineralną!). Powiem wam krótko, i może się powtórzę... Tak jak nie czytam o muzyce, tak Infernal Death łykam od początku do końca, jak pelikan czaplę! Dla mnie ten periodyk to jest mistrzostwo świata i okolic, jedyna rzecz przy której będę trwał po wieki wieków. Bo wiem, że zawsze gwarantuje najwyższą jakość. Co? Przepraszam, on ja definiuje. Dla mnie : Przemek Popiołek – Buk! Najwspanialszy zin jaki kiedykolwiek wpadł w moje ręce i jaki utrzymuje idealny poziom od dekad. I tylko dlatego po raz pierwszy napisałem reckę zina. Więcej się to nie powtórzy, bo raz powiedzieć – wystarczy. Kupujcie zatem, zanim nakład się wyprzeda. A to niedługo może być.

- jesusatan


Recenzja Brainsore „The Grip Of The Naked Mind”

 

Brainsore

„The Grip Of The Naked Mind”

Time To Kill Records 2024

Brainsore to świeża kapela na włoskiej scenie. Początkowo funkcjonowała jako duet, ale po ściągnięciu na wokal gościa z Jesus Ain’t In Poland stała się tercetem. Po wydaniu dwóch singli nadszedł czas na pełniaka, no i po dwóch latach od zawiązania się tego składu mamy ich debiut. Zawartość „The Grip Of The Naked Mind” to dwanaście krótkich numerów, które złożone do kupy dają niecałe pół godziny muzy utrzymanej w grindowych klimatach. Nie jest to jednak typowe mielenie, składające się z płynących w błyskawicznym tempie akordów w towarzystwie basowej i perkusyjnej napierdalanki oraz darcia ryja. W moim odczuciu Włosi grają mocno zmetalizowany core, który momentami skręca w różne rejony tej „kociej muzyki”. Generalnie jest to sprawne połączenie po thrashowemu chłoszczących riffów, szybkich i gęstych śmierć metalowych gnieceń i tremolo wraz z punkowymi akordami oraz standardowymi dla grindu nagłymi wybuchami o dużej prędkości. Wszystkie te elementy zostały zespolone z dużym wyczuciem, co zrodziło energiczną muzykę, którą w skrócie można określić jako koktajl złożony z wpływów Bolt Thrower, Napalm Death, Terrorizer i Dismember. Ten niezwykły energetyk częstuje swoich odbiorców dość dużą gamą kostkowania, które nieustannie zmienia tempo jak serce u kogoś kto cierpi na tachykardię, lecz trzyma się chętniej przy stu uderzeniach na minutę. Smakuje to wyśmienicie i daje dużą radość ze słuchania tego krążka. Apetyt na repetę wzmaga brzmienie, które nie jest do końca przejrzyste, zostało przybrudzone i sprawia wrażenie mocno garażowego. Ta delikatna niedbałość, która zapewne była zamierzona spowodowała, że „The Grip Of The Naked Mind” swą barwą przypomina szwedzkiego deta i stąd właśnie porównanie do między innymi Dismember. Zresztą nie tylko z tego powodu, ponieważ z aranżacji tu obecnych wyraźnie wypływa ten anarchistyczny pierwiastek znany ze sztokholmskiej szkoły, który nadał całości tego charakterystycznego vibe’a. Szybka, miejska muzyka, z którą obcowanie to czysta przyjemność.

shub niggurath