Ævangelist
„Perdition
Ekstasis Meta”
I,
Voidhanger Rec. 2024
Ostatnim
materiałem od Ævangelist jaki miałem okazję sprawdzić był wydany cztery lata
temu „Nightmarecatcher”. Materiał ten tak srogo mnie rozczarował, że podjąłem
decyzję sobie od twórczości Matrona Thorna pod tym szyldem odpocząć. Dziś
postanowiłem jednak sprawdzić najnowsze dziecko tego muzyka z ADHD, a nóż coś
poszło w lepszym kierunku. „Perdition Ekstasis Meta” to pewnego rodzaju nowa
inkarnacja rzeczonego projektu. Kręgosłup zawartych na tym albumie dźwięków
faktycznie pokrywa się z pierwszymi, wyjątkowo dobrymi nagraniami pod tym szyldem.
Znajdziemy tutaj zatem sporo rozjechanego, dysonansowego riffowania,
mieszającego w głowie, oplatającego się wokół nas ze wszystkich stron i
wprowadzającego w odmienny stan świadomości. Znaczącej zmianie nie uległa także
ekspresja wokalna. Nadal mamy tu przesterowane śpiewy w tle, złowieszcze growle
tudzież filmowe sample. Rzecz w tym, że Matron dość daleko zapuścił się,
przynajmniej na tym wydawnictwie, w rejony industrialne. Zwłaszcza sekcja
rytmiczna, a głównie automat, brzmi tutaj niczym na produkcjach Godflesh czy
innych klasyków gatunku. Pomysł może i dobry, nieco gorzej z wykonaniem.
Dlaczego? Głównie dlatego, że album ten trwa (o losie!) pięć kwadransów, a
poszczególne kompozycje także zazwyczaj oscylują w okolicy dziesięciu, nawet do
piętnastu minut. Absolutnie nie miałem problemów z dłużyzną przy okazji takich
płyt jak „Omen Ex Simulacra” czy „Writhes in the Murk”, które także oscylowało w
okolicach godziny. Tam jednak dźwięki sączyły się w zdecydowanie gęstszej
formie, ociekały smołą i śmierdziały złem. Na „Perdition Ekstasis Meta”
wszystko jest strasznie rozwodnione a prawdziwe uczucie strachu zastępują
sztuczki rodem z horroru klasy B. Kolejne harmonie, oparta na wspomnianych
atonalnych podróżach, zamiast wciągać niczym bagno zaczynają po dłuższej chwili
najzwyczajniej nużyc, a gromadzące się nad naszymi głowami czarne chmury dość
szybko przegania wiatr. Co gorsza, ten z założenia piekielny klimat, gdzieś w
połowie albumu przechodzi w taneczne
elektro (choćby „Metaphor of Ominous Silence”), pasujące tutaj niczym pięść do
nosa. No sorry Winnetou, ale industrial to niekoniecznie muzyka taneczna, a tu
w niektórych fragmentach jedyna opcją pozostaje łyknięcie jakiejś tabletki i
zabawa przy stroboskopach. Za chuj mi się to nie klei i za chuj do mnie nie
przemawia. Pomijając już fakt, że Matron ma sporo innych projektów pobocznych,
w tym konkretnym przypadku skłaniałbym się faktycznie, by materiał ten ukazał
się pod jeszcze kolejna nazwą, a nie koniecznie jako Ævangelist. Tak że
podsumowując. Tytuł płyty kończy się słowem „meta”. I faktycznie, to chyba dla
mnie będzie meta w podróży przez świat Ævangelist. Zawiodłem się drugi raz,
trzeciej szansy raczej nie będzie. Jak mnie weźmie na dysonansową death / black
metalową lawę, to sobie wrócę do wspomnianych gdzieś powyżej wcześniejszych tytułów.
Za nowości temu panu już podziękuje.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz