poniedziałek, 12 sierpnia 2024

Recenzja Ævangelist „Perdition Ekstasis Meta”

 

Ævangelist

„Perdition Ekstasis Meta”

I, Voidhanger Rec. 2024

 


Ostatnim materiałem od Ævangelist jaki miałem okazję sprawdzić był wydany cztery lata temu „Nightmarecatcher”. Materiał ten tak srogo mnie rozczarował, że podjąłem decyzję sobie od twórczości Matrona Thorna pod tym szyldem odpocząć. Dziś postanowiłem jednak sprawdzić najnowsze dziecko tego muzyka z ADHD, a nóż coś poszło w lepszym kierunku. „Perdition Ekstasis Meta” to pewnego rodzaju nowa inkarnacja rzeczonego projektu. Kręgosłup zawartych na tym albumie dźwięków faktycznie pokrywa się z pierwszymi, wyjątkowo dobrymi nagraniami pod tym szyldem. Znajdziemy tutaj zatem sporo rozjechanego, dysonansowego riffowania, mieszającego w głowie, oplatającego się wokół nas ze wszystkich stron i wprowadzającego w odmienny stan świadomości. Znaczącej zmianie nie uległa także ekspresja wokalna. Nadal mamy tu przesterowane śpiewy w tle, złowieszcze growle tudzież filmowe sample. Rzecz w tym, że Matron dość daleko zapuścił się, przynajmniej na tym wydawnictwie, w rejony industrialne. Zwłaszcza sekcja rytmiczna, a głównie automat, brzmi tutaj niczym na produkcjach Godflesh czy innych klasyków gatunku. Pomysł może i dobry, nieco gorzej z wykonaniem. Dlaczego? Głównie dlatego, że album ten trwa (o losie!) pięć kwadransów, a poszczególne kompozycje także zazwyczaj oscylują w okolicy dziesięciu, nawet do piętnastu minut. Absolutnie nie miałem problemów z dłużyzną przy okazji takich płyt jak „Omen Ex Simulacra” czy „Writhes in the Murk”, które także oscylowało w okolicach godziny. Tam jednak dźwięki sączyły się w zdecydowanie gęstszej formie, ociekały smołą i śmierdziały złem. Na „Perdition Ekstasis Meta” wszystko jest strasznie rozwodnione a prawdziwe uczucie strachu zastępują sztuczki rodem z horroru klasy B. Kolejne harmonie, oparta na wspomnianych atonalnych podróżach, zamiast wciągać niczym bagno zaczynają po dłuższej chwili najzwyczajniej nużyc, a gromadzące się nad naszymi głowami czarne chmury dość szybko przegania wiatr. Co gorsza, ten z założenia piekielny klimat, gdzieś w połowie albumu  przechodzi w taneczne elektro (choćby „Metaphor of Ominous Silence”), pasujące tutaj niczym pięść do nosa. No sorry Winnetou, ale industrial to niekoniecznie muzyka taneczna, a tu w niektórych fragmentach jedyna opcją pozostaje łyknięcie jakiejś tabletki i zabawa przy stroboskopach. Za chuj mi się to nie klei i za chuj do mnie nie przemawia. Pomijając już fakt, że Matron ma sporo innych projektów pobocznych, w tym konkretnym przypadku skłaniałbym się faktycznie, by materiał ten ukazał się pod jeszcze kolejna nazwą, a nie koniecznie jako Ævangelist. Tak że podsumowując. Tytuł płyty kończy się słowem „meta”. I faktycznie, to chyba dla mnie będzie meta w podróży przez świat Ævangelist. Zawiodłem się drugi raz, trzeciej szansy raczej nie będzie. Jak mnie weźmie na dysonansową death / black metalową lawę, to sobie wrócę do wspomnianych gdzieś powyżej wcześniejszych tytułów. Za nowości temu panu już podziękuje.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz