BEYOND
THE HATE
„Darkest
Times”
Inverse
Records 2024
Mam
wrażenie, że przy okazji recenzji jakiejś płyty już o tym wspominałem, jednak
powtórzę to ponownie, że jeszcze do niedawna gatunek zwany Melodic Death
Metalem był dla mnie nędzną karykaturą samego siebie, która pożarła własny
ogon, opluwając zarazem swe dokonania z początku lat 90-tych. Materiały
firmowane tym znakiem były mdłe i plastikowe, a spora część z nich z metalem
miała wspólnego tyle, co nic, albo i jeszcze mniej. Doprowadziła do tego pogoń
za pieniądzem kilku zespołów z tego nurtu, których nazw nie będę tu wymieniał,
aby nie robić im reklamy, a poza tym większość wie, o jakich grupach mówię,
natomiast zdanie mniejszości mnie nie interesuje. Oczywiście były zespołu,
które pozostały wierne swym korzeniom, odrzucając kasę, kurwy i majonez, jednak
było ich zbyt mało, aby zapobiec szybko postępującej degrengoladzie tego
gatunku. Od pewnego czasu jednak cuś drgnęło. Pojawia się bowiem coraz więcej
zespołów, które mają do powiedzenia sporo ciekawego w temacie Melodyjnego
Metalu Śmierci. Niewątpliwie jednym z takich zespołów, które tchnęły powiew
świeżości w tę frakcję, jest fiński Beyond The Hate, który na początku marca
tego roku przy wsparciu Inverse Records wydał swego pierwszego pełniaka,
nazwanego „Darkest Times”. Jak się już zdążyliście domyśleć, piątka z Helsinek
szyje w Melodyjnym Death Metalu, i wierzcie mi, szyje w taki sposób, że stary
Hatzamoth słucha tego z niekłamaną przyjemnością. Przede wszystkim nie
uświadczycie tu cukru, tworzyw sztucznych, ni podejrzanych rasowo struktur
muzycznych. Wszystko, co tu słyszymy, jest ciężkie, soczyste i ma naprawdę
konkretne pierdnięcie. Począwszy od gniotących z dużą siłą bębnów i basowych
pajęczyn ściskających wnętrzności, poprzez tłuste, zagęszczone partie mosiężnych
wioseł i dopracowane partie solowe o progresywno-narracyjnej fizjonomii, a
skończywszy na rasowy ryjących growlach przeplatanych przez agresywny,
poczerniały scream. Zaprawdę, gitarzyści robią tu wyborną robotę. Ich gra jest
esencjonalna i wyrazista, a melodyjne struktury, których jakby nie patrzeć jest
tu dosyć sporo ani przez chwilę nie zalatują plastikiem, za to mają w sobie
niemałe pokłady mroku i klimat robią niezgorszy. Przede wszystkim jednak album
ten podoba mi się ze względu na genialnie zastosowane na nim, melancholijne,
Doom Metalowe partie, które zapewniają mu zawiesistą, ponurą, apokaliptyczną
aurę. Pierwszy, duży krążek Finów to bez dwóch zdań imponujący album, który
pokazuje, że warto obserwować dalsze poczynania tych jegomości. Z ciekawością
więc sprawdzę, co przyniesie następca „Najciemniejszych Czasów”.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz