wtorek, 6 sierpnia 2024

Recenzja BEYOND THE HATE „Darkest Times”

 

BEYOND THE HATE

„Darkest Times”

Inverse Records 2024

Mam wrażenie, że przy okazji recenzji jakiejś płyty już o tym wspominałem, jednak powtórzę to ponownie, że jeszcze do niedawna gatunek zwany Melodic Death Metalem był dla mnie nędzną karykaturą samego siebie, która pożarła własny ogon, opluwając zarazem swe dokonania z początku lat 90-tych. Materiały firmowane tym znakiem były mdłe i plastikowe, a spora część z nich z metalem miała wspólnego tyle, co nic, albo i jeszcze mniej. Doprowadziła do tego pogoń za pieniądzem kilku zespołów z tego nurtu, których nazw nie będę tu wymieniał, aby nie robić im reklamy, a poza tym większość wie, o jakich grupach mówię, natomiast zdanie mniejszości mnie nie interesuje. Oczywiście były zespołu, które pozostały wierne swym korzeniom, odrzucając kasę, kurwy i majonez, jednak było ich zbyt mało, aby zapobiec szybko postępującej degrengoladzie tego gatunku. Od pewnego czasu jednak cuś drgnęło. Pojawia się bowiem coraz więcej zespołów, które mają do powiedzenia sporo ciekawego w temacie Melodyjnego Metalu Śmierci. Niewątpliwie jednym z takich zespołów, które tchnęły powiew świeżości w tę frakcję, jest fiński Beyond The Hate, który na początku marca tego roku przy wsparciu Inverse Records wydał swego pierwszego pełniaka, nazwanego „Darkest Times”. Jak się już zdążyliście domyśleć, piątka z Helsinek szyje w Melodyjnym Death Metalu, i wierzcie mi, szyje w taki sposób, że stary Hatzamoth słucha tego z niekłamaną przyjemnością. Przede wszystkim nie uświadczycie tu cukru, tworzyw sztucznych, ni podejrzanych rasowo struktur muzycznych. Wszystko, co tu słyszymy, jest ciężkie, soczyste i ma naprawdę konkretne pierdnięcie. Począwszy od gniotących z dużą siłą bębnów i basowych pajęczyn ściskających wnętrzności, poprzez tłuste, zagęszczone partie mosiężnych wioseł i dopracowane partie solowe o progresywno-narracyjnej fizjonomii, a skończywszy na rasowy ryjących growlach przeplatanych przez agresywny, poczerniały scream. Zaprawdę, gitarzyści robią tu wyborną robotę. Ich gra jest esencjonalna i wyrazista, a melodyjne struktury, których jakby nie patrzeć jest tu dosyć sporo ani przez chwilę nie zalatują plastikiem, za to mają w sobie niemałe pokłady mroku i klimat robią niezgorszy. Przede wszystkim jednak album ten podoba mi się ze względu na genialnie zastosowane na nim, melancholijne, Doom Metalowe partie, które zapewniają mu zawiesistą, ponurą, apokaliptyczną aurę. Pierwszy, duży krążek Finów to bez dwóch zdań imponujący album, który pokazuje, że warto obserwować dalsze poczynania tych jegomości. Z ciekawością więc sprawdzę, co przyniesie następca „Najciemniejszych Czasów”.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz