niedziela, 31 sierpnia 2025

Recenzja Power From Hell “The True Metal / Profound Evil Presence”

 

Power From Hell

“The True Metal / Profound Evil Presence”

Ancient Sound Terror 2025

Dziś na tapecie wydawnictwo, które jest bardziej z natury tych retrospekcyjnych niż prezentujących danie świeże. Niemiecka Ancient Sound Terror wznowiła właśnie dwa materiały brazylijskiego Power From Hell. Wznowiła w formie bardzo klasycznie wydanej taśmy magnetofonowej, można powiedzieć w niemal minimalistycznej oprawie. Wkładka zawiera bowiem tylko i wyłącznie zdjęcie, logo i tytuły utworów obu płyt. Ich dobór trochę mnie zdziwił, gdyż oba wydawnictwa, biorąc pod uwagę czas, w którym się oryginalnie ukazały, dzieli piętnaście lat. Z drugiej strony można sobie porównać, jak zespół przez te półtorej dekady się zmienił, jak ewoluował. Co do muzycznej zawartości, to dla większości sprawa jest oczywista, gdyż, z tego co wiem, Canarinhos mają w naszym kraju sporą rzeszę szalikowców. Jeśli jednak ktoś, jakimś cudem, o zespole nigdy nie słyszał, to informuję uprzejmie, iż Power From Hell to faktycznie muzyka prosto z piekła. „The True Metal” to nieco bardziej thrashowe, niektórzy mówią że blackmetalowe, i mocno przybrudzone, nie tylko ze względu na brzmienie, wariacje na temat klasycznych zespołów pierwszej fali, z Venom na czele. Sporo tu też wczesnego Bathory w bardzo prostej i bezpośredniej formie. Wokale, niczym na pierwszym demo Vader, przepuszczone zostały przez kamerę pogłosową, a całość brzmi na wskroś garażowo. I jaki to ma, kurwa, klimat! Mimo iż nagrane w roku czwartym obecnego mileniu, to odczucia przy odsłuchu sięgają zdecydowanie bardziej w przeszłość. Moim zdaniem jest to najlepszy album Power From Hell, absolutnie niczego nie ujmując późniejszym. Choćby właśnie takiemu „Profound Evil Presence”, który gatunkowo jest kontynuacją drogi rozpoczętej na debiucie. Co się zmieniło? W zasadzie pierwszą rzeczą, jakże oczywistą, jest brzmienie. Materiał z tej sesji brzmi czyściej, co absolutnie nie znaczy, że choćby zbliża się produkcją do nagrań współczesnych, wyczesanych z emocji, szczerości i oddania podziemiu. Słychać też, że muzycy przez piętnaście lat zdecydowanie lepiej opanowali instrumenty, gdyż więcej tutaj nieco bardziej technicznych, czy melodyjnych zagrywek. Nadal jest to jednak stary, dobry metal w najlepszym wykonaniu, a chłopaki bynajmniej nie zatracili po drodze poczucia południowoamerykańskiej rebelii. No cóż, jak wspomniałem jest to wydawnictwo retrospektywne, przeznaczone raczej dla maniaków wszelkiego rodzaju kasetowych rarytasów. Zatem jeśli chcecie taką taśmę w kolekcji posiadać, to wiecie co robić. A jak nie, to pewnie nikt się nie obrazi.

- jesusatan





Recenzja Firmament „For Centuries Alive”

 

Firmament

„For Centuries Alive”

Dying Victims Productions 2025

 


Na swoim drugim krążku, ten niemiecki kwintet, kontynuuje zainteresowania klasycznym graniem, przywołującym czasy z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W dalszym ciągu w ich muzyce słychać mnóstwo odniesień do początków twórczości Iron Maiden bądź takich sław jak Thin Lizzy czy Rush. To wartko płynąca muza, która charakteryzuje się prostymi i melodyjnymi riffami, podpartymi przez wyraźne linie basu i delikatnie bijącą perkusję. Wszystkiemu rzecz jasna towarzyszą śpiewane wokalizy, którym nie brakuje mocy, gdyż brzmią silnie i doniośle. Podkreślają one w punkt chwytliwości wygrywane na instrumentach i podbijają delikatnie doomowy klimat, jak by nie było, epicko brzmiących harmonii, których na „For Centuries Alive” nie brakuje, a tak właściwie stanowią one trzon tego albumu. Heavy i oldskulowy doom miesza się tutaj z nienarzucającymi się zbytnio, hard-rockowymi akordami, które czynią kompozycje Firmament nieco lżejszymi i łatwiej wpadającymi w ucho. Muzykowanie w wykonaniu Saksończyków jest „piórkowatym” i przyjemnym rzępoleniem, które swą rytmiką i melodyką nikomu nie zrobi kuku, a jedynie umili jazdę samochodem jak i również dzień, częstując niezobowiązującą formą. Klasyczny metal o przebojowym obliczu, który raczy umiejętnym kostkowaniem i wspaniałymi solówkami. Skonstruowany w prosty sposób i nie silący się na „glamowe” sztuczki. Rześko mknie przed siebie, wypływając prosto z serc tej piątki Niemców, niosąc ponadczasowe i nigdy nie zużywające się dźwięki, przy których miło można spędzić czas, jeśli oczywiście ktoś lubi ten typ metalu. Zatem zainteresowanym polecam, bo miłośnicy „gruzu” i „smoły” nic ciekawego tu dla siebie nie znajdą.

shub niggurath




sobota, 30 sierpnia 2025

Recenzja Necrochakal “Golgothian Orgies of Bestial Lust”

 

Necrochakal

“Golgothian Orgies of Bestial Lust”

Ancient Sound Terror 2025

Necrochakal pochodzą z Grecji. Myli się jednak, kto z góry założy, iż są to kolejni naśladowcy wspaniałych tradycji hellenistycznych, mających swoje korzenie w latach dziewięćdziesiątych. Zresztą wystarczy tylko włączyć ten materiał, by przekonać się, iż mamy tu do czynienia z czymś kompletnie odmiennym. Z czym? Z na maksa wkurwionym, satanistycznym thrash / black metalem, zagranym na pełnej piździe. Od pierwszych sekund w ryj uderzają dwie rzeczy. Wokal, będący najlepszym na świecie przykładem soczystego wkurwu i zezwierzęcenia, wypluwający z siebie z szybkością karabinu nie tylko kolejne wersety ku chwale Szatana, ale wplatając między nie swoiste „rzygnięcia”, na zasadzie naszego „kurwa”, oraz praca perkusisty, który napierdala w swój zestaw z taką intensywnością, iż musiałem sprawdzić, czy bębny nie zostały aby nagrane przez automat. Zresztą cała reszta kamandy wcale od wspomnianych członków nie odstaje, bo mam tu chwilami wrażenie, iż materiał ten powstał pod wpływem chwilowego, grupowego opętania. Poza krótkimi wyjątkami Grecy napierdalają ile fabryka dała, co chwilami kojarzy mi się nawet z thrashowym odpowiednikiem Omegavortex. Co prawda usłyszymy na „Golgothian Orgies of Bestial Lust” momenty wolniejsze, a nawet akustyczny przerywnik, ale wierzcie mi, napięcie ani na sekundę nie spada. Natomiast wstęp do wieńczącego krążek „Son of Loss… Judas Goat” jakoś dziwnie kojarzy mi się ze Slayer. No jasne, że słowa „dziwnie” użyłem ironicznie. Kosi ta płyta w pizdu, i nawet takie mankamenty jak trochę płaskie brzmienie beczek po kilku okrążeniach idą w niepamięć i przestaje się je zauważać. Uwielbienie tych kolesi dla starego thrashu, i ich własny sposób na jego renowację, w mocno zbrutalizowanej formie, jest bowiem fantastyczny. Uwielbiam takie płyty, bo czuć w nich absolutną szczerość. A jak mi kolesie śpiewają o Szatanie, to wiadomo, że mają dodatkowego plusa. Kolejna kasetka, która zrobi w moim wysłużonym decku więcej rundek niż żużlowcy podczas meczu ligowego. Radzę zwrócić uwagę na ten band.

- jesusatan




Recenzja Crypt Monarch „Codex Pestilentia”

 

Crypt Monarch

„Codex Pestilentia”

Cognitive Discordance Records / Things From Beyond / Heavy Threads / Violence Records 2025

To już drugi album tego kostarykańskiego tercetu, na którym kontynuują opowieść z pierwszej płyty, przedstawiając dalsze losy pewnej, fikcyjnej krainy, zniszczonej przez złego nekromantę. Ci trzej panowie podobnie jak na poprzednim krążku robią to za pomocą stoner-doom metalu, któremu nie szczędzili sludge’owego szlamu. „Codex Pestilentia” to cztery, długie numery plus krótki, bo dwuminutowy przerywnik, które zebrane do kupy trwają prawie trzy kwadranse i zabierają nas na narkotyczną wycieczkę przez wyimaginowany, nieco surrealistyczny świat. Wypełniają go gęste jak smoła riffy, wygenerowane przez mocno przesterowaną gitarę, którą wspomaga muskularna niczym Hulk, sekcja rytmiczna oraz delikatnie odrealnione wokalizy. To mozolna i ciężka muzyka, która zbudowana jest na żylastych riffach, układających się w posępne melodie. Boleśnie gniecie ona, częstując psychodelicznymi akordami, w między które Crypt Monarch wplata ponure solówki i sporo lizergicznych zawijasów. Buja to przepysznie, hipnotyzując na całego, ale również zadziwia szorstkością, bo złożone jest z prostych patentów, które są niesamowicie sugestywne i bez trudu wciągają do swej upiornej rzeczywistości, wypełnionej po brzegi nie tylko oparami opium, lecz i czarnoksięskimi kadzidłami. Kostarykańczycy grają jakby na odlew, bez zbędnych udziwnień i zadęcia. Ta niezwykle siermiężna i brylasta muza płynie naturalnie w przestrzeń i w żadnym momencie nie łapie zadyszki, ale przeprawić o nią może niejednego odbiorcę, gdyż jej brejowatość skutecznie odbiera powietrze. Słuchanie tego krążka jest jak pławienie się w cuchnącym bagnisku, z którego za sprawą nekromanckich zaklęć wstają zmarli, lecz nie będą oni udzielać odpowiedzi na pytania, tylko zabiorą słabszych śmiałków z powrotem ze sobą w gęste odmęty tych moczarów. Przytłaczające muzykowanie, niosące potężne pokłady mrocznego klimatu, magii i iluzorycznej atmosferyczności, która zsyła przyjemne uczucie otępienia. Wielbicielom gatunku polecam, aczkolwiek resztę metalowców również zachęcam do sięgnięcia po „Codex Pestilentia”.

shub niggurath




 

piątek, 29 sierpnia 2025

Recenzja Cruentation „Damned Fallen Angels”

 

Cruentation

„Damned Fallen Angels”

Iron Bonehead 2025

 


Pamiętam doskonale EP-kę Cruentation, którą otrzymałem onegdaj na kasecie magnetofonowej w ramach wymiany. Był to mocno obiecujący materiał. Dlatego też kiedy znalazłem w skrzynce odbiorczej promo debiutanckiego krążka tegoż projektu, postanowiłem natychmiast go sprawdzić. Dla niewtajemniczonych, Cruentation to twór, w którym paluchy maczają ludzie z Blessed Offal (przy okazji, meganiedoceniany zespół), V.E.I.N. , Cemetery Lights czy Witch Tomb. Amerykanie grają staroszkolny death metal. Kompletnie nieodkrywczy, czerpiący garściami z klasyków gatunku, zwłaszcza tych im bliskich geograficznie. Jednak sposób, w jaki panowie czerpią inspiracje i przekuwają je na własny wzór, moim zdaniem ociera się o geniusz. „Damned Fallen Angels” to gęsta, przypominająca konsystencją smoły muzyka, która zalewa słuchacza masywnymi riffami o ciężarze tankowca. Najczęściej utrzymana w średnim tempie, ze sporą ilością przyspieszeń i masą tłuczących łeb akordów, o tyleż masywnych, co jednocześnie na swój sposób chwytliwych. Ileż to razy już pisałem, nawet sam nie zliczę… Nie trzeba po raz kolejny wynajdować koła na nowo, by stworzyć album, który po prostu zamiata połowę współczesnej konkurencji. Cruentation robi to na jednym wdechu, bo dosłownie tak słucha się ich debiutu. Tutaj nie ma miejsca na jakiekolwiek niepotrzebne eksperymenty, nie ma miejsca na nic nie wnoszące akordy, tutaj wszystko jest maksymalnie skumulowane, by tworzyć najlepszą jakość death metalu i kontynuować najlepsze jego tradycje. Brzmienie tego krążka to prawdziwa potęga. Od mocarnych, florydowych gitar, przez idealnie dodających ciężaru beczki, po podbijający całość, nieco schowany, co nie znaczy że nie słyszalny bas. Na to oczywiście nakładają się klasyczne, głębokie wokale, w ilościach śladowych uzupełniane śpiewem, czy raczej mamrotaniem, w odmiennym stylu. Największą zaletą tych nagrań jest ich niesamowita duchota i prawdziwie diabelski klimat. Może to wszystko wyświechtane słowa, ale w tym przypadku idealnie oddające zawartość „Damned Fallen Angels”. Bo jest to album, który opęta każdego prawdziwego maniaka gatunku. Naprawdę warto sprawdzić te nagrania, bo to kwintesencja gatunku, a zagrany na koniec cover (a nie powiem kogo, sami sobie sprawdzicie, może znacie) to taka mała, nieco inna od całości, wisienka na torcie. Będąc w pełni władz umysłowych stwierdzam, że pierwszy pełniak Cruentation to jeden z najpoważniejszych kandydatów do debiutu roku w gatunku death metal. Nie znajduję na nim żadnej skazy, i jednocześnie zastanawiam się, czy chłopaki będą w stanie w przyszłości nagrać coś równie dobrego. Dla mnie fenomenalna płyta!

- jesusatan




środa, 27 sierpnia 2025

Recenzja Nekrotik Servitor „התגשמות המוות”

 

Nekrotik Servitor

„ה​ת​ג​ש​מ​ו​ת ה​מ​ו​ו​ת”

Ancient Spirit Terror 2025

Izrael nadal jest, jeśli chodzi o muzykę metalową, krajem egzotycznym. Tak, wiem, pojawiały się już zespoły z tego zakątka globu prezentujące poziom nie tylko ciekawostki geograficznej, ale światowy, żeby wspomnieć tylko o Sonne Adam, Kever czy Venomous Skeleton. Jakimś takim dziwnym trafem Nekrotik Servitor łączy się personalnie przynajmniej z dwoma z tych zespołów. Zatem zachęta do odpalenia tej kasetki, wydanej przez Ancient Spirit Terror, niewątpliwie była. Jednak nie spodziewałem się aż takiego ciosu. Nekrotik Servitor to solowy projekt Serpent Above’a, a rzeczony materiał to debiutancka EP-ka tego tworu (wypuszczona pierwotnie cyfrowo w zeszłym roku), zawierająca niecałe dwadzieścia minut muzyki będącej amalgamatem death, doom i black metalu w bardzo ciekawej formie. Nie będę może przesądzał, że kompletnie oryginalnej, ale na pewno awangardowej i, co cenię najbardziej, autorskiej. Nagrania te cechuje totalnie mroczny, ocierający się o rytuał nastrój. Już pal licho same melodie, będące i tak ponadprzeciętnie hipnotyzującymi, sączącymi się niespiesznie i wciągającymi niczym bagno i wbijającymi się w głowę niczym kolce korony cierniowej. Są one bardzo oryginalnie poskładane, zawierające w sobie zarówno elementy starszej szkoły, jak i kapkę grania bardziej współczesnego, jednak przysłowiową szczyptą soli, w tym przypadku całkiem sporą, są wszelkiego rodzaju dodatki. Od bardzo zróżnicowanych wokali począwszy, po klawiszowe, mamiące w tle pasaże, i mnóstwo zastosowanych efektów powodujących, że muzyka Nekrotik Servitor nie odsłania swojego oblicza na pierwszej randce, a wchłania się pomału, niczym lekarstwo, albo w tym przypadku bardziej trucizna. Sporo na tym krążku narkotycznych odpływów, niecodziennych, chwilami dziwacznych akordów, i przede wszystkim dusznego, diabelskiego klimatu. Poczucie głębokiego podziemia podkreśla natomiast brzmienie, i to nie dlatego, że poszczególne instrumenty brzmią niechlujnie, ale chwilami sprawiają wrażenie jakby wydobywajły się z zakopanej dwa metry pod ziemią trumny, nie tracąc jednak nic na sile przekazu i jego jakości. „Spełnienie Śmierci” z każdym kolejnym odsłuchem uzależnia coraz mocniej, infekuje i ubezwłasnowolnia. Nie mogę przestać słuchać tej EP-ki, i tak sobie myślę, czy aby nie jest to najlepszy materiał, jaki dotychczas dotarł do mnie z Izraela. Sprawdźcie to koniecznie. Zapewniam, że Nekrotik Servitor zrobi na was mocne wrażenie.

- jesusatan




Recenzja Impending Rot „Anatomical Discorporated Abberation”

 

Impending Rot

„Anatomical Discorporated Abberation”

Blood Harvest 2025

Być może niektórzy z was kojarzą jednoosobowy twór o nazwie Stenched, którego to materiały przedstawiałem na łamach Apocalyptic Rites jakiś czas temu. Impending Rot to nic innego jak kolejne wcielenie Meksykanina, najwyraźniej nie potrafiącego spokojnie na dupie usiedzieć. Trzeba przyznać, że koleś jest bardzo bezpośredni. Tak samo jak w przypadku wspomnianego projektu, tak i teraz, samo spojrzenia na okładkę „Anatomical Discorporated Abberation” mówi o muzycznej zawartości tej EP-ki właściwie wszystko. To dwadzieścia minut, z haczykiem, prostego jak konstrukcja cepa death metalu. Może jedyną różnicą miedzy Stenched a Impending Rot jest zdecydowanie bardziej zapiaszczone, szwedzkie brzmienie tegoż drugiego, oraz harmonie, chwilami mocno przypominające wczesne lata dziewięćdziesiąte na Półwyspie Skandynawskim. Rzeczony materiał to siedem ścieżek. Muzyk nie gimnastykuje się technicznie w jakikolwiek sposób, można wręcz powiedzieć, że pod tym względem jest starym kanapowcem. Większość stosowanych przez niego patentów to kwadratowy kwadrat, a akordy z tego wydawnictwa mogłyby stanowić materiał ćwiczeniowy dla adeptów gitarowej sztuki. No, może chwilami wchodzimy tematycznie do „lekcji numer dwa”, lecz nawet wówczas fajerwerków nie ma. Deathmetalowa prostota? Jak najbardziej, przykład encyklopedyczny. Poza tym chwilami mam wrażenie, że niektóre riffy się na tym wydawnictwie po prostu powtarzają, i bynajmniej nie mam na myśli, że w ramach jednego utworu. Wokale są na wskroś obleśne, monotonne, rzygające żółcią, idealnie pasujące do tej zombiakalnej muzyki. Beczki łomoczą w podobny, minimalistyczny sposób, zatem na dobrą sprawę wszystko się zgadza i do siebie pasuje. Zresztą wszystko to, co napisałem powyżej, nie jest bynajmniej jakimś zarzutem. Warunek, by Impending Rot wszedł nam letko, niczym nóż w masełko jest bycie maniakiem tego typu niezobowiązujących, kryptowych dźwięków. Jak lubicie surową prostotę, to sobie po tą EP-kę sięgnijcie. Nic wybitnego, ale posłuchać się da.

- jesusatan




 

wtorek, 26 sierpnia 2025

Recenzja Nekro Cvlt Desecration „Purification in the Witchcraft Flames”

 

Nekro Cvlt Desecration

„Purification in the Witchcraft Flames”

Murder Rec. 2025

Jeśli zespół pochodzi z Wenezueli, nazywa się Necro Cvlt Desecration, na okładce ma demony i wiedźmy, to przecież wiadomo, że jesusatan będzie przebierał raciczkami i skakał wesoło wokół ogniska, nie? A jeśli intro do „Purification in the Witchcraft Flames” idealnie obrazuje ową okładkę i tytuł, to napięcie zaraz osiąga stan maksymalny. To co następuje chwile później to prawdziwy, thrashowy, południowoamerykański wpierdol w starym stylu. Panie i panowie, zero nowatorstwa, zero jakichkolwiek znamion nowoczesności, czy to pod względem brzmienia, konstrukcji utworów, tnących niczym brzytwa riffów, czy czego-kurwa-kolwiek. Chłopakom nie chodzi o szukanie nowych ścieżek. Oni, podobnie jak bywalcy wesołego miasteczka, chcą ponownie wsiąść na rollercoaster (w tym przypadku bardziej do wehikułu czasu) i poczuć adrenalinę raz jeszcze (czytaj: siać rozpierdol, jak to robili znani i zasłużeni cztery dekady temu). Nekro Cvlt Desecration w większości prą mocno do przodu. Oczywiście nie mam tu na myśli blastów we współczesnym tego słowa znaczeniu, ale pewne rzeczy sobie chyba na wstępie wyjaśniliśmy. Jest to zatem raczej szybszy punkowy d-beat, dyktujący tempo idealne do trzepania łbem. Gitarowo - czysta klasyka. Bez udawania że się gra, tutaj każda chwila wypełniona jest słyszanymi zapewne mnóstwo razy riffami, granymi z takim zapałem i radością, że jestem sobie w stanie wyobrazić uśmiechnięte japy muzyków w studio podczas nagrywania tych dziewięciu piosenek. Czasem gdzieś przemknie krótkie solo, w innym miejscu pojawia się chórki, nawet skrzypkowy wstęp mocno kojarzący mi się z „Into the Pandemonium”, ale piącha wzniesiona w górę to nie opada od początku do samego końca. No i oczywiście to, o czym nadmieniłem na wstępie, czyli ten niepowtarzalny klimat kontynentu, na którym ten materiał się zrodził. Jak już o tych uśmiechach wspomniałem, to naprawdę przy Necro Cvlt Desecration mam przed oczami widok Michała, z wielkim bananem na twarzy, napierdalającego w swój zestaw podczas koncertów Brüdnego Skürwiela. Zgaduję, że chłopaki z Wenezueli tak samo mocno kochają to co grają, tyle samo wlewają w swoją twórczość emocji, i tak samo nią żyją. A jeśli muzyka tworzona jest z takim zapałem, to naturalnie infekuje także odbiorcę. Powtórzę zatem raz jeszcze. Ten krążek to kompletnie nic nowego, ale jeśli kochacie takie odgrzewane klimaty zagrane na wysokim poziomie, to sobie kupcie „Purification in the Witchcraft Flames”, bo tak brzmi prawdziwy oldskulowy metal!

- jesusatan




poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Recenzja Pentacrostic „De Profundis”

 

Pentacrostic

„De Profundis”

Caverna Abismal Rec. 2025

Przed chwilą było o wznowieniu debiutu Pentacrostic, więc idziemy za ciosem. „De Profundis” to drugi krążek Brazylijczyków, pierwotnie wydany w roku dziewięćdziesiątym szóstym ubiegłego stulecia. Przez cztery lata, które upłynęły od wydania debiutu, muzycy rozbudowali nieco swoją muzykę, choć o jakiejś wielkiej rewolucji oczywiście mowy być nie może, raczej o naturalnym rozwoju i doskonaleniu formuły. Jej trzon pozostał death / doom metalowy, jednak same kompozycje zostały zdecydowanie bardziej urozmaicone. Więcej tutaj zmian tempa, fragmentów szybszych, partii solowych, oraz, co nieco zbliżyło dokonania tego kwintetu do szkoły europejskiej, dodatków klawiszowych. Gdyby sprawę upraszczać, można by powiedzieć, że „De Profundis” to taka mieszanka wczesnego Paradise Lost, Anathema z kapką Mystifier. Oczywiście skojarzeń można mieć więcej, bo zwłaszcza w partiach klawiszy przebijają się też chwilami echa Nocturnus, czy nawet Necromantia. Sposób w jaki muzycy połączyli ze sobą te składowe daleki jest jednak od czystego naśladownictwa. Bez wchodzenia w szczegóły, nagrania te same w sobie stanowią wielką wartość, a ich największa zaletą jest fakt, iż pomimo upływu lat słucha się ich po prostu wyśmienicie. Brzmienie jest organiczne a poszczególne kawałki mniej schematyczne niż na debiutanckim „The Pain Tears”. Także wokale zostały odpowiednio dopracowane i prowadzą miejscami bardzo ciekawe wywody. Muzycy idealnie wręcz wyważyli ciężar swoich utworów z ich melodyjnością, nie zapominając przy okazji o zachowaniu tajemniczej, mrocznej atmosfery. Materiał ten jest bardzo równy i utrzymany na naprawdę wysokim poziomie, a patrząc z perspektywy czasu można się zastanawiać, dlaczego nie ma go dziś w panteonie przeznaczonym dla klasyków gatunku z lat dziewięćdziesiątych. Według mnie, jest to najlepszy album wydany pod szyldem Pentacrostic, i gwarantuję wam, że jeśli trzydzieści lat temu go przeoczyliście, to dziś zafunduje wam on niebywałą podróż sentymentalną w przeszłość. Choćby z tego powodu warto po niego sięgnąć. A dla Caverna Abismal po raz kolejny wielkie brawa za wytachanie z piwnicy starych piosenek o których zapominać się nie powinno.

- jesusatan




niedziela, 24 sierpnia 2025

Recenzja Pentacrostic „The Pain Tears”

 

Pentacrostic

„The Pain Tears”

Caverna Abismal Rec. 2025 (re-issue)

 


Zastanawiam się, kto z was zna brazylijski Pentacrostic. Zespół powstał pod koniec lat osiemdziesiątych, i na dobra sprawę działa do dziś, choć ostatni album wydał ponad dekadę wstecz. Chwilę temu, nakładem portugalskiej Caverna Abismal Records, ukazały się wznowienia ich pierwszych dwóch pełnych wydawnictw, z których pierwsze mam właśnie przed sobą. Trzeba przyznać, że wspomniana wytwórnia naprawdę potrafi pogrzebać w podziemiu w poszukiwaniu wartościowych, nieczęsto dawno zapomnianych nagrań. A do takich z pewnością należy ten krążek. „The Pain Tears” to niespełna czterdzieści minut staroszkolnego death metalu, z lekka zabarwionego doomowym odorem. Klimat owych nagrań idealnie odzwierciedla epokę, w której dokonano ich rejestracji. Same kompozycje, a jest ich dziesięć, to czysta klasyka gatunku. Mało w nich technicznego grania, a zdecydowanie więcej ciężkich, choć chwilami topornych, harmonii. Gitary mielą niespiesznie, bardzo rzadko podkręcając tempo, mając raczej skłonności do masywnych zwolnień i dociskaniem gardzieli kolanem do podłogi. A że ich brzmienie jest mocno zardzewiałe, to i uczucie duchoty przy okazji większe. Zresztą nie bez znaczenia są w tym przypadku bardzo oszczędne pasaże klawiszowe, wrzucone dokładnie tam, gdzie znaleźć się powinny, by ciarki samoistnie wystąpiły na skórze. Ścieżki perkusyjne są raczej na poziomie „basic”, co w tym przypadku bynajmniej nie razi, a wręcz pogłębia oldskulowe doznania towarzyszące odsłuchowi „The Pain Tears”. Bardzo dobre są też wokale, równie minimalistyczne, jednak posiadające tą odrażającą, cmentarną barwę. No i ten chroboczący bas, będący kolejnym elementem, w zasadzie reliktem, z przeszłości. Uważam, że to właśnie rzeczone brzmienie jest czymś, co momentalnie powinno wprowadzić was w odpowiedni klimat. Klimat cuchnącego, zamkniętego na cztery spusty grobowca, w którym nie ma nic poza śmiercią. Nie będę kłamał, że muzyka zawarta na tym albumie jest wybitna, lecz na tyle dobra, że przejście obok debiutu Brazylijczyków uważałbym za lekkie zaniedbanie. Jeśli zatem nie znacie Pentacrostic, albo nie słuchaliście ich wczesnej twórczości od lat, to macie doskonałą okazję, by do „The Pain Tears” wrócić. Ja wróciłem, i szczerze mówiąc, zapętlił mi się ten album na dłuższy czas. Wspaniała wspominka.

- jesusatan




 

sobota, 23 sierpnia 2025

Recenzja Chao Abyssi „Rößel 1811”

 

Chao Abyssi

„Rößel 1811”

Under the Sign of Garazel 2025

 


Wydany na początku bieżącego roku debiutancki krążek Chao Abyssi jeszcze na dobrą sprawę nie do końca ostygł, a tu zespół już serwuje nam deser w postaci nowego minilonga. „Rößel 1811” to sześć kompozycji, z czego dwie to krótkie instrumentale, na otwarcie, oraz jako interludium. Zresztą tego typu zabieg pojawił się też na „Archaic Chants of Chaotic Visions”, zatem można go chyba pomału uznać za znak firmowy zespołu. Nie jedyny zresztą, bo po zapoznaniu się z zawartością nowych nagrań, można chyba otwarcie powiedzieć, że Chao Abyssi wykreowali ostatecznie własny, rozpoznawalny styl. Dotychczas można było, zresztą nadal można, bo to niczemu nie przeczy, sugerować, że twórczość zespołu oparta została w wielkiej mierze o spuściznę Burzum, i kilku innych najważniejszych przedstawicieli norweskiej drugiej fali. Rzecz w tym, że jeśli zespół wytrwale podąża wyznaczoną przez pionierów ścieżką, jednocześnie nie czyniąc z ich klasycznych albumów jedynie szkicu do odwzorowywania, po kilku wydawnictwach staje się tworem o własnym obliczu. W zasadzie gdyby mi ktoś włączył „Rößel 1811” z zaskoczenia, z dużą dozą pewności bezbłędnie wytypowałbym autora. Chao Abyssi kultywują najlepsze tradycje lat dziewięćdziesiątych. Z ich muzyki bije chłód i bezwzględna złość, podobna do tej, która cechowała niektórych północnych mistrzów gatunku. Niezmiennie podoba mi się, jak w teoretycznie skrajnie surową formę panowie wplatają niezwykle łatwo wpadające do głowy melodie, nadające ich kompozycjom głębszego wymiaru. Godne uznania jest też odpowiednie wyczucie. Tutaj nie ma jazdy przez cały numer na jednym czy dwóch zapętlonych tremolo. Jest miejsce na kapkę klimatu, i chwilowe odsapnięcie przed kolejnym wyjściem na mróz. Największą zaletą tych numerów jest fakt, iż są idealnie wręcz wyważone. Świetne są również wokale, niby klasyczne, ale o charakterystycznej barwie, która bardzo mi do tych dźwięków pasuje, chyba głównie za sprawą swojej surowości. Muzycznie, jest to zatem kontynuacja raz obranej drogi, bez zbaczania w którąkolwiek ze stron czy odwracania się za siebie. I taka konsekwencja mi odpowiada. Na koniec nadmienię jeszcze, że wydawnictwo to wieńczy utwór „Apoteoza Nienawiści”, będący inną wersją, także ostatniego na debiucie, „Apotheosis of Hatred”. Stąd też „Rößel 1811” traktować można, jak myślę, jako bardzo udany suplement do „Archaic Chants…”. Jeśli macie na półce tamten krążek, to po nowy mini sięgajcie bez wahania.

- jesusatan





Recenzja Disfigured Human Mind / Potier „Nihilistic Noise Hanged in Agony with Misanthropic Minimalism -/ Hyper Cargo”

 

Disfigured Human Mind / Potier

„Nihilistic Noise Hanged in Agony with Misanthropic Minimalism -/ Hyper Cargo”

Murder Rec. / Southern Soundclash Rec. 2025

 


Ja pierdolę! Co to, kurwa, jest! Dosłownie taka była moja reakcja, kiedy po kilku minutach od włożenia tej kasety do swojego wysłużonego, i niewątpliwie pragnącego regeneracji, decka, zorientowałem się, iż to co słyszę, to wcale nie intro. Nigdy nie byłem fanem noise, ambient czy innych tam takich „niemetalowych” rzeczy, aczkolwiek elementy tych gatunków wplecione umiejętnie w black czy avangarde metal potrafią niewątpliwie być przysłowiową szczyptą soli. W przypadku Disfigured Human Mind mamy jednak do czynienia z pewnego rodzaju… dziwactwem. Nie nazwałbym muzyki tego, działającego, według internetowych źródeł, od końcówki ubiegłego milenium projektu, klasycznym noisem. Aż ciśnie mi się w tym przypadku na usta słowo „improwizacja”. Bo przez te piętnaście minut moje uszy przyjęły na siebie taką ilość niezorganizowanych dźwięków, walczących ze sobą szumów, krzyków, chuj wie skąd pochodzących odgłosów, że zakręciło mi się we łbie. Byłem nieraz świadkiem takich autentycznych happeningów, choćby podczas letnich festiwali, i zazwyczaj twierdziłem dyplomatycznie, że to pouczające i ciekawe doświadczenie. Cytując jednak T-raperów znad Wisły: „Ale tylko jeden raaaz....”. Druga strona tej taśmy to też jeden kawałek, niemal piętnastominutowy, również jednoosobowego Potier. Dzieją się w nim równie popierdolone rzeczy, choć więcej w tym elektroniki i pseudoindustrialu. Melodii tutaj nie znajdziecie, bo to jeden wielki dysonans, bynajmniej nie taki blackmetalowy. Napierdala koleś w bębny, pociąga smyczkiem po strunach, dmucha w trąbkę, na to wrzuca melodyjki z Atari od tyłu, ja pierdolę, ratunku!!! Podobno kiedyś w bazie w Guantanamo włączano więźniom Slayera. Bardzo bym nie chciał dostać się do więzienia, gdzie od świtu do zmierzchu, albo i odwrotnie, bo chyba bym zatracił poczucie czasu, puszczano by taką kakofonię. Uwierzcie mi, że po drugiej rundzie z tym splitem miałem autentyczne zawroty głowy. Naprawdę nie wiem, jakim trzeba być pojebem, żeby gustować w tego typu muzycznym nieładzie. Mnie to przerasta i nigdy więcej po tą kasetkę z własnej woli nie sięgnę! Jeśli Dan z Murder Records (tak, to ten zbok odpowiedzialny za DHM) chciał się na mnie za coś zemścić, to mu się udało. Przepraszam, i obiecuję, że to się więcej nie powtórzy, cokolwiek to było. Kurwa, nigdy więcej! Kto odważny, niech sprawdza, ale na własną odpowiedzialność. A jeśli komuś z moich znajomych się to spodoba, to bez aktualnych badań psychiatrycznych do chałupy nie wpuszczę!

- jesusatan


https://disfiguredhumanmind.bandcamp.com/album/nihilistic-noise-hanged-in-agony-with-misanthropic-minimalism-hyper-cargo

 

piątek, 22 sierpnia 2025

Recenzja Ordeals „Third Rail Prayer”

 

Ordeals

„Third Rail Prayer”

Eternal Death 2025

 


Oto mamy przed sobą, zdaniem wytwórni, bardzo oczekiwany debiut amerykańskiego Ordeals. Nie wiem przez kogo wyczekiwany, bo ja nazwy nie kojarzę, i nie przypominam sobie, by ktokolwiek mi o tym tworze w ostatnim czasie wspominał. A zespół chwilkę już po scenie baraszkuje, bo ich pierwsza EP-a ukazała się prawię dekadę temu. No dobra, ale skoro na ten album czekają miliony, to sobie zarzuciłem. I tak oględnie, po kilku kolejkach (do czego zobowiązuje tytuł, a wiadomo, że schłodzone psuje się szybciej) mam mocno mieszane uczucia. Zacznijmy od tego, że faceci ze Stanów mają głowę do dobrych riffów. Umiejętności też im nie brakuje. Rzecz w tym, że postanowili sobie, iż będą mieszać miedzy death, black i doom metalem, co by było ciekawiej. Amalgamat tych trzech podstawowych gatunków, to żadna nowość. Ale czym innym jest kolorów mieszanie celem uzyskania barw niespotykanych, a czym innym paćkanie na zasadzie patchworku. A taką trochę randomową mozaiką jawi mi się „Third Rail Prayer”. Usłyszycie na tym krążku naprawdę niezłe pomysły i melodie, od tych bardziej brutalnych, po totalnie melancholijne. Znajdziecie trochę melodyjnego, skandynawskiego black metalu, i nieco brytyjskiej, smutnej klasyki. Nawet kilka sampli w klimatach industrialnych. I wszystko lala, bo nie powiem, żeby jakiś fragment nadawał się do wyrzucenia. Tylko, jak wspomniałem, nie do końca mi się one ze sobą łączą, i niekoniecznie powinny pojawić się na tym samym krążku. To trochę tak, jakby sałatkę ze śledzia przegryzać drożdżówką. Pod kątem produkcji nie mam się do czego przyczepić, bo nawet jeśli nieco bardziej nowoczesna, to w odniesieniu do muzyki spełnia po prostu swoją rolę, uwypuklając to, co słyszalne być powinno. Nie wiem, jeśli lubicie hybrydy, to generalnie nic nie tracicie włączając sobie debiut Ordeals. Może wam się spodoba bardziej. Ja do końca przekonany nie jestem, i wracać na pewno nie będę. Może na następnej płycie panowie bardziej się określą, albo udoskonalą swoje artystyczne umiejętności. Aż z ciekawości sprawdzę…

- jesusatan

 


czwartek, 21 sierpnia 2025

Recenzja Burning Winds „Hell and Damnation”

 

Burning Winds

„Hell and Damnation”

Werewolf Rec. 2025

 


Burning Winds to jednoosobowy projekt zza wielkiej wody, który swoje początku datuje jeszcze na końcówkę zeszłego milenium. Jeśli zatem odliczyć krótką przerwę w działalności, wychodzi, że pan NecroDan wypluwa z siebie obrzydlistwa, zresztą całkiem regularnie, od ćwierć wieku. Mimo to, „Hell and Damnation” jest dopiero pierwszym, a jednocześnie, jak zapowiada autor, ostatnim jego dziełem. Dzieło to może za dużo powiedziane, bowiem muzyk tworzy wyłącznie dla bardzo wąskiego i specyficznego odbiorcy. Bez wahania można stwierdzić, iż jest to w prostej linii kontynuacja wczesnych dokonań Profanatica czy Havohej. Amerykański black metal znaczy się, i to ten rdzenny, a nie opierający się na kopiowaniu wzorców europejskich. Zawartość tego albumu to prymitywizm w czystej postaci. Począwszy od brzmienia, które bardziej przypomina reh’a niż nagrania choćby półprofesjonalne, z dudniącymi beczkami, nie do końca chyba poprawnie nastrojoną gitarą (a może tak właśnie miało być?), buczącym basem i nałożonym na to, chyba trochę zbyt wysuniętym do przodu wokalem. Czyli syf totalny. Co do samych kompozycji, to wielkiej finezji tu nie ma. Większość z nich utrzymana jest w średniej prędkości i składa się z bardzo, ale to bardzo minimalistycznych harmonii, dwóch chwytach na krzyż (oczywiście odwrócony) i finito. Zresztą mówiąc „kompozycje” trzeba wziąć pod uwagę, iz jest to słowo użyte nieco na wyrost. Te przeplatane intrami kawałki stanowią w zasadzie coś na kształt pomysłów, w najlepszym przypadku „zarysu” ogólnego czegoś, co ewentualnie w późniejszej obróbce mogłoby faktycznie tworzyć gotowy utwór. Całość trwa nieco ponad pół godziny, i myślę, że jest to wystarczająca dawka plugastwa i bluźnierstwa maści wszelkiej, by u przeciętnego, bardziej mainstreamowego słuchacza wywołać mdłości, albo nawet torsje. Maniacy totalnej piwnicy zapewne łykną te nagrania bez grymasu na twarzy, choć, szczerze powiedziawszy, nawet w tej zapleśniałej i cuchnącej Diabłem niszy, „Hell and Damnation” nie jest żadnych krążkiem wybitnym. Zatem powtórzę to, od czego zacząłem. Jest to materiał przeznaczony tylko i wyłącznie dla blackmetalowych die-hard’ów, dla których im brzydziej, tym lepiej. Ja posłuchałem sobie dwa razy, i myślę, że wystarczy. Wy róbcie jak uważacie.

- jesusatan




 

Recenzja White Mantis „Arrows At The Sun”

 

White Mantis

„Arrows At The Sun”

High Roller Records 2025

 


White Mantis powstał w 2012 roku w Monachium, ale dopiero po sześciu latach działalności wydał swój debiut „Sacrifice Your Future”. Teraz, po kolejnych sześciu wiosnach wraca z drugą płytą, która tak jak poprzednia zawiera dziesięć numerów w thrash metalowym tonie. Bawarczycy grają wzorcowo i żwawo, zapierdalając paluszkami po gryfach jak ta lala, przy czym pałkarz siłą rzeczy ma pełne ręce roboty. Biczowanie tej czwórki muzyków jest o dziwo bliższe amerykańskiemu niż niemieckiemu, choć od czasu do czasu, gdzieś tam na „Arrows At The Sun” można dostrzec ostre zębiska „kreatorowej” zadzierżystości, która ugryźć potrafi, ale i pazur diabła „made in USA” podrapać też lubi. Panowie jednak stawiają bardziej na lekkość w stylu Bay Area, która częstuje szybkimi akordami, zakończonymi piskliwymi zawijasami, energicznym palm mutingiem oraz klasycznymi solówkami. Wokalista warczy, skrzeczy i zaciąga czystym głosem w zależności od sytuacji na pięciolinii, lecz mały trening by mu się przydał, bo chwilami jakby brakowało mu tchu. White Mantis nie poprzestaje jednak tylko na zwyczajowej naparzance, bo do swoich kompozycji wciska także sporą ilość awangardowych zagrywek, które co róż wypływają spomiędzy głównych tekstur, co kieruje thrash metal tej kapeli w delikatnie dysonansowe i nieco psychodeliczne rejony. Teutoni przechodzą wtedy z tradycyjnego riffowania w atonalne odpływy i spazmatycznie się wijące, nieoczywiste tremolo, budząc małe zdziwienie i ciekawość jak wyjdą z tej matni, ale udaje im się to bez trudu. Jednakże czasami dochodzą do ściany i ratują się nieoczekiwanym, i przypadkowym powrotem na poprzednie tory, uderzając również w lżejsze kostkowanie, zalatujące odrobinę hard rockiem, zasypując przy tym krótkimi, strzelistymi wokalizami i łatwiejszymi w odbiorze harmoniami. Thrash metal, który ani ziębi, ani grzeje, ale zagrany z jajem i naturalnością. Jeśli lubicie ten gatunek, to zwróćcie uwagę na White Mantis, bo to takie nie do końca oczywiste biczowanie, które jakieś tam ślady na plecach zostawia.

shub niggurath




 

środa, 20 sierpnia 2025

Recenzja Cadaveric Possession “Rhytmic Execration of Existence”

 

Cadaveric Possession

“Rhytmic Execration of Existence”

Black Flame Rebellion 2025

 


Cadaveric Possession po raz czwarty. Chłopaki zmienili stajnię, przenosząc się od Morgula do Black Flame Rebellion, coraz prężniej działającego na krajowym podwórku labelu. Kto mnie zna, ten wie, że ja zawszę schabowego chętnie opierdolę, tak samo jak wtopię się w nagrania Slav’a i jego kamandy. Przedstawiać panów raczej nie trzeba, bowiem zyskali już sobie na naszym podwórku zasłużoną markę, i określone grono zwolenników. Dla nich nowy materiał Krakowiaków nie będzie wielkim zaskoczeniem, aczkolwiek kilku niespodzianek mogą się spodziewać. Nie zmieniły się drastycznie inspiracje towarzyszące tworzeniu „Rhytmic Execration of Existence”. Nadal jest to najwyższej jakości, i podkreślam to z pełną świadomością, śródziemnomorski black metal, który wyrósł na glebie użyźnionej przez klasyków sceny greckiej i włoskiej. Nie należy się tutaj zatem spodziewać zimnych tremolo czy wyścigów z wiatrem, a raczej akordów w średnim tempie z naciskiem na gnicie, a nie śnieżną zawieruchę. Sposób w jaki panowie odtwarzają klimat sprzed kilku dekad zasługuje na najwyższe uznanie, i przysięgam, że niejednemu załogantowi z grupy „czterdzieści plus” łezka się w oku zakręci. Choćby z tego powodu, że Slav nie szuka ścieżek wiodących gdzieś w bok. On kroczy twardo udeptaną ziemią, jednak czyni po swojemu, i bynajmniej nie na zasadzie Ministerstwa Niemądrych Kroków. Z muzyki Cadaveric Possession wali rozkładającym się trupem. Cuchnie też złem i kultem starej szkoły. Powiecie, że zatem nic nowego, i zespół gra w kółko to samo? No to radzę trzymać się mocno fotela podczas takiego „Torn by Disgust”. Dlaczego? A nie powiem, sprawdźcie sami, ale gwarantuję, że niejedna szczęka spadnie na podłogę. Zdradzę za to, że ostatnie kompozycje na tym albumie zahaczają mocno o niemal epicki klimat i brzmią, jak na Cadaveric Possession niebywale majestatycznie. Oczywiście pod względem brzmienia materiał ten to encyklopedyczny przykład brudu i syfu według drugofalowych standardów, bez przechyłów w żadną stronę. Ja wiem, że jest to twór dla wąskiego grona odbiorców, dlatego też nie będę nikogo przekonywał o jego wybitności. Z mojego punktu widzenia, Cadaveric Possession jest zespołem grającym „mój” metal, i jeszcze nigdy się na chłopakach nie zawiodłem.

- jesusatan


Recenzja Void „Forbidden Morals”

 

Void

„Forbidden Morals”

Shadow Kingdom 2025

 


W maju Shadow Kingdom wydało pierwszy album tej piątki Amerykanów, który pierwotnie ukazał się w 2023 roku, w wersji digital. Obecnie Void nową sesję nagraniową ma już za sobą, w wyniku czego, 29 sierpnia ukaże się ich drugi album. Poprzedni „Horrors Of Reality” był dobrą technicznie płytą, lecz jakby zbyt ugrzecznioną, co sprawiało, że był pozbawiony siły wyrazu. Najnowsza produkcja Void również nie posiada szczególnej mocy, ale za to panowie są jeszcze lepsi pod względem umiejętności, co słychać w dość rozbudowanych solówkach i anatomii kompozycji, które tym razem skręcają wyraźnie w stronę klasycznego i diabolicznego grania. To właśnie ten niesamowity klimat, z którego wieje wampiryzmem i mrokiem przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, czyni ten materiał bardzo ciekawym. Jest tak, bowiem ci panowie, pochodzący z Lafayette w stanie Luizjana, gdzie znajdują się niezwykle upiorne bagna, wpuścili do swojej muzyki mnóstwo powietrza, zalatującego Mercyful Fate oraz tradycyjnym thrashem. Zaowocowało to muzyką, która niesie ze sobą energiczne riffy, będące mieszanką heavy i thrash metalu, imponujące popisy na gitarze solowej oraz sporo klasycznych akordów, pachnących siarką i zakazanymi rytuałami, co podkreślają wokalizy Jackson’a Davenport’a, ponieważ potrafi warknąć, przestrzennie zaśpiewać jak i zaciągnąć falsetem w znanym stylu. Zresztą podobieństw do „Króla Diamentu” na „Forbidden Morals” znaleźć można wiele, a objawiają się one głównie w sączącej się z tutejszej melodyki aurze i specyficznych klawiszach. Całość podkreśla fantastycznie brzmiąca sekcja niskotonowa o mocnym basie i masywnej jak na ten gatunek, perkusji. Wciągający album, o bogatej rytmice i zmieniających się tempach. Świetnie się tego słucha. Void odrobił lekcję, a może ci młodzi Amerykanie po prostu dojrzeli. Jednakże nie postawili na bolesne biczowanie, skupiając się na konkretnie zaplanowanej konstrukcji utworów oraz ich właściwym wydźwięku. Polecam.

shub niggurath




poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Recenzja Cult Burial „Collapse of Pattern, Reverence of Dust”

 

Cult Burial

„Collapse of Pattern, Reverence of Dust”

Independent 2025

 


Cult Burial to twór z Londynu, który powołany został do życia pięć lat temu. Panowie działają bardzo prężnie, bowiem najnowszy materiał jest ich już trzecim pełnowymiarowym wydawnictwem. Wszystkie dotychczasowe wydawnictwa panowie wypuszczali własnym nakładem, i nie inaczej jest tym razem. Album ten, poza wersją cyfrową, ukaże się na srebrnym dysku oraz winylu początkiem września. Zawiera on niemal trzy kwadranse muzyki będącej mieszanką death, black i doom metalu, choć największą zawartość tego amalgamatu stanowi gatunek wspomniany na początku. Zacznę chyba od brzmienia. Nie da się ukryć, iż należy ono do tych z gatunku bardziej współczesnych. Czyli, owszem, ciężar jest, chwilami nawet bardzo wyraźny, zwłaszcza w wolniejszych partiach, gdzie linie gitarowe zostają odpowiednio dociążone mruczącym wyraźnie basem. Ten instrument zresztą nadaje muzyce Cult Burial największej mocy i zdecydowanie góruje pod tym względem nad reszta instrumentów, których partie są, moim zdaniem, zbytnio wymuskane i wypieszczone. No cóż, w moim odczuciu zabija to nieco organiczność tych nagrań i zdecydowanie działa na niekorzyść całości. Co do samych kompozycji, to żadnych sensacji tu nie ma. Są fajne introdukcje, idealnie pasujące do stylistyki zespołu, jest bardzo silny wokal i kilka akordów, przy których można unieść brew, aczkolwiek jak na trzy kwarty jest ich relatywnie niewiele. Częściej zdaje mi się, że panowie błądzą w poszukiwaniu pomysłu, a czas oczekiwanie na natchnienie umilają sobie „jakimś tam” riffem, aby tylko grało. W innych chwilach zaczynają kombinować bardziej technicznie, i te wstawki pasują mi tutaj niczym pięść do nosa. Bo albo chcemy mocno przypierdolić, albo bawimy się w łamańce i granie progresywne. Cult Burial wzięli natomiast, jakby zupełnie randomowo, składowe kilku gatunków, i wrzucili je do jednego kotła. No niestety, pichcić trzeba potrafić, bo starczy, że do jarzynówki w odwrotnej kolejności dodamy ziemniaki i mięso, a zupa, mimo iż zawierająca wszystkie potrzebne ingridia, smakować nie będzie. Może i zjeść się ją da, tak samo jak w sumie da się przetrwać „Collapse of Pattern, Reverence of Dust”, ale na dokładkę mało kto się zdecyduje. Dlatego też po dwóch rundkach podziękuje Brytolom, i nasze ścieżki się rozejdą. Chcecie, to sobie sprawdzajcie ten krążek. Ja nie znalazłem na nim niczego, co by mnie jakoś specjalnie ruszyło. Mamałyga.

- jesusatan



 

niedziela, 17 sierpnia 2025

Recenzja Zatokrev ”...Bring Mirrors to the Surface”

 

Zatokrev

”...Bring Mirrors to the Surface”

Pelagic Rec. 2025

 


Zatokrev był dla mnie zespołem dotychczas nieznanym. Dlatego też, kiedy po raz pierwszy spojrzałem na nazwę, przekonany byłem, że to jakiś band zza naszej wschodniej, ewentualnie południowej granicy. Jeśli za taki kraj uznamy Szwajcarię, to by się nawet zgadzało, bo to właśnie stamtąd Zatokrev pochodzą. Natomiast ”…Bring Mirrors to the Surface” jest ich już piątym, w ponad dwudziestoletniej karierze, albumem. Albumem, który jest, przynajmniej w określonym gatunku, prawdziwą perełką. Zawiera bowiem ponad godzinę muzyki z gatunku sludge doom metalu. Tak przynajmniej możemy ją określić, by wiedzieć mniej więcej z której szufladki wyszła, a nieco dokładniejszym drogowskazem niech będą porównania do Cult of Luna czy Neurosis. Cały szkopuł w tym, że nie jest to materiał typowy. Niezaprzeczalnie jego podstawą są powolne, często mozolnie rodzące się melodie, ubrane jednocześnie w niesamowity ciężar. Akcja na tym krążku toczy się powoli, płynie niczym lawa, co chwilę zatapiając słuchacza w niebanalnych melodiach i uderzając potężnymi riffami. Lata temu grałem w grę o tytule „Sacred 2”, w której to, poza misją główną, było od cholery pobocznych, równie ciekawych, a czasem jeszcze ciekawszych niż zadanie główne. ”…Bring Mirrors to the Surface” ma podobna strukturę. Mnóstwo w tych, niekrótkich, bo często przekraczających dziesięć minut kompozycjach smaczków, zmian tempa, elementów nawiązujących, a to do post sludge, post hard core’a, czy z drugiej strony nawet do death metalu. Nie oczekujcie, że będę wskazywał je palcem, bowiem jest ich zbyt wiele. Powiem tylko, że ta mozaika gatunków w przypadku Zatokrev wypada po prostu fenomenalnie. Cały album, pomimo swojej długości, ani przez chwile nie nuży, nie sprawia wrażenie wtórnego czy przekombinowanego. Tutaj wszystko układa się w tak spójną i wciągającą całość, że można poczuć się ubezwłasnowolnionym, a sposób w jaki Szwajcarzy utrzymują w swojej muzyce napięcie jest najwyższej klasy kunsztem. Podobnie jak produkcja tego albumu, mimo iż relatywnie nowoczesna, to niesamowicie masywna i odpowiednio zapiaszczona. Dzięki temu, te osiem numerów gwarantuje niesamowitą podróż przez krainę dźwiękiem malowaną. Podróż, która kończy się zdecydowanie szybciej, niż byśmy tego chcieli. Dlatego też, zanim zaczniecie odkrywanie ”…Bring Mirrors to the Surface”, upewnijcie się, że macie dobrych kilka godzin wolnego czasu. Bo te nagrania nie pozwolą wam na zbyt wczesne rozstanie. Niesamowicie intrygująca i uzależniająca muza. Gorąco polecam.

- jesusatan




 

sobota, 16 sierpnia 2025

Recenzja Pestiferous „Ferment of Mind”

 

Pestiferous

„Ferment of Mind”

Independent 2025

 


Pestiferous powstał w okolicach millenium, z inicjatywy człowieka kryjącego się tutaj pod jednakim pseudonimem. W przeciągu sześciu lat ukazały się pod tym szyldem trzy demówki, po czym projekt został na niemal dwie dekady odsunięty na boczny tor, a sam muzyk udzielał się w międzyczasie choćby w takich zespołach jak Blessed Offal czy Cruentation. W styczniu tego roku ukazała się EP-ka o widocznym w nagłówku tytule, zwiastująca powrót Pestiferous zza grobu. Zawiera ona prawie pół godziny black metalu. I na szczęście nie jest to typowy, bezbarwny black metal made in USA, ani bezpośrednia zrzynka z któregokolwiek odłamu europejskiego z lat dziewięćdziesiątych. Owszem, można uprościć, że klimatem nagrania te najbardziej przypominają szkołę śródziemnomorską. Trochę ze względu na brzmienie, duchotę nieco przypominającą grobowy smród Mortuary Drape, czy kładzenie nacisku bardziej na grobowy nastrój kompozycji niż popisy instrumentalne i chwytliwe melodie. Tych ostatnich co prawda kilka tutaj znajdziemy, lecz są to bardziej harmonie ghoulowe niż skoczno-taneczne. Wspominając natomiast o klimacie „Ferment of Mind” dodać należy, że głównie dzięki zastosowaniu, w bardzo wyważonym wymiarze, instrumentów klawiszowych i innych drobnych smaczków, skojarzenia z Hexenbrett także będą na miejscu. Zresztą nie tylko, bo wytrawne ucho zapewne wychwyci w tych nagraniach także nawiązania do ery protoblackmetalowej czy też pierwszej fali tegoż gatunku. Takim idealnym przykładem może być ”Novembers Fire”, utwór na wskroś staroszkolny, ze śpiewanymi, nieco w pijacki sposób, wokalami. EP-ka ta zawiera pięć kompozycji, niby black metalu starej daty, ale zagranego nieco inaczej, w bardziej autorski sposób. Zresztą, kto zna wymienione przeze mnie na wstępie zespoły, doskonale zrozumie o co mi chodzi. Ów autorski sznyt jest w tym przypadku chyba największa zaletą Pestiferous, bowiem stanowi jakość, którą nie wszyscy dziś prezentują. Warto sobie zatem „Ferment of Mind” sprawdzić, tym bardziej, że wydawnictwo to dostępne jest online w formie cyfrowej. Szczerze zachęcam.

- jesusatan

 


Recenzja Vindicator „Whispers Of Death”

 

Vindicator

„Whispers Of Death”

Independent 2025

 


Ci Amerykanie już jakiś czas grają, bo powstali w 2005 roku i razem z „Whispers Of Death” wydali pięć płyt. To co znalazłem na tym krążku to thrash metal o naprawdę ostrych krawędziach tnących. Czego by nie napisać o klasycznym thrashu, to nic nowego to nie wniesie, no chyba, że jest to jakiś modernistyczny bądź wyjątkowo techniczny jego odłam. Vindicator poczyna sobie w tradycyjnym stylu i bez zbędnych udziwnień, i ozdobników. Kwintet ten nie opierdala się w tańcu i jedzie do przodu na pełnych obrotach, ocierając się chwilami o speed metalowe maniery. To wysoce energiczna i kąsająca muza, która mknie do przodu, częstując szybkimi i rytmicznymi riffami, które przeplatają się z wartkim palm mutingiem i solówkami. Gitarzyści częstują całą gamą zagrywek i zawijasów, które gwarantują częstą zmianę akcji, co kreuje zupełnie nienużące kompozycje, przy okazji dające boleśnie w ryj w czym doskonale pomaga rześka sekcja rytmiczna i wzorcowe wokale, którym w chwytliwych refrenach towarzyszą chóralne pokrzykiwania. W ogóle „Whispers Of Death” to bardzo melodyjna, ale nie do przesady, produkcja, która oprócz łojenia skóry wniesie do życia każdego metalowca sporo radochy, bo panowie grzeją, ile sił, korzystając z fundamentów tej sztuki, nie oglądają się za siebie i bezceremonialnie prą do przodu. Twarde brzmienie, zdecydowane kostkowanie, niski basik i perfekcyjna perkusja o odpowiednio naciągniętych membranach, a wszystko w towarzystwie wściekłych wokaliz. Do tego inteligentne aranżacje, które niosą ze sobą nie tylko dzikie batożenie, ale również trochę mroku. Intensywny album, przypominający chwilami poczynania Hetfielda’a i jego kumpli na „Kill ’Em All”, ale mocno dociążony i delikatnie posypany siarką. Dwanaście ciosów i niezliczona ilość batów. Bardzo dobry thrash metal. Vindicator udowadnia, że ten gatunek jeszcze się nie zużył i potrafi dać w kość.

shub niggurath