środa, 13 sierpnia 2025

Recenzja Castrator „Coronation of the Grotesque”

 

Castrator

„Coronation of the Grotesque”

Dark Descent Rec. 2025

 


Ile znacie zespołów deathmetalowych, w których nie ma ani jednego faceta? No właśnie, niewiele. A tych, które reprezentują faktycznie wysoki poziom jest jeszcze mniej. Dziś sprawdzamy kapelę żeńska zza wielkiej kałuży. Panie nazwały swój twór Castrator, stąd też nie wiem, czy chciałbym je poznać osobiście i przekonać się, na ile poważnie do niej podchodzą. Wydanego przez nie pierwszego krążka nie słyszałem, natomiast miałem przyjemność poznać głoś pani Clarissy, za sprawą ubiegłorocznego debiutu Vicious Blade, w którym to owa niewiasta także się udziela. A głos ma babka taki, że konia z rzędem temu, kto bez podpowiedzi zgadnie, iż owe rzygowiny nie wydobywają się z męskiej gardzieli. „Coronation of the Grotesque” to czysta klasyka amerykańskiego death metalu z lat dziewięćdziesiątych. Co warte uwagi, panie czerpią ze starej szkoły w sposób bardzo zróżnicowany, a na bazie wyniesionych nauk tworząc mieszankę własną. Można tu oczywiście wskazywać wiele inspiracji towarzyszącym powstawaniu tych piosenek imiennie, jednak tworzenie ich listy trochę mija się z celem. Wspomnę zatem może tylko, że nie ma tu Morbid Angel czy Immolation, za to więcej Deicide, Cannibal Corpse albo Brutality. Nie znajdziecie na tym albumie wybitnych prędkości. Większy nacisk położony został na odpowiednie dociążenie uderzających w łeb akordów. Poza klasycznym mieleniem w średnim tempie, panie nierzadko zwalniają, a wtedy można odnieść wrażenie, jakby spadł nam na głowę tankowiec. Z drugiej stroni w kilku momentach atakowani jesteśmy akordami mocno rytmicznymi i wpadającymi w ucho, a także wyśmienitymi solówkami. Tempo i linie melodyczne zmieniają się tutaj dosłownie co chwilę, i nie jest to łamanie rytmu dla samej zasady. Przez niecałe czterdzieści minut, bo tyle razem daje te dziesięć numerów, naprawdę sporo się dzieje. I to sporo ciekawego, to należy szczególnie podkreślić. Bez zapchajdziur czy zbędnego przedłużania. Zanim zdążymy otrząsnąć się po jednym ciosie, trafiają nas kolejna dwa, zatem po rundce z „Coronation of the Grotesque” wygląda się trochę jak Rocky Balboa po walce z Ivanem Drago. Na deser dostajemy jeszcze fantastycznie zagrany cover w postaci „Metal Command”, zorientowani będą wiedzieli czyjego autorstwa. Drugi krążek Castrator to naprawdę treściwe danie dla każdego fana szkoły zamorskiej. Barier nie łamie, bo i łamać nie ma, za to zapewnia solidną dawkę oldskulowego grania. Ode mnie pełna rekomendacja.

- jesusatan




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz