sobota, 2 sierpnia 2025

Recenzja Christ Agony „Anthems”

 

Christ Agony

„Anthems”

Deformeating Prod. 2025

Christ Agony to zespół na pewno zasłużony dla polskiej sceny blackmetalowej. Ich drugie demo i  kolejne trzy albumy to w moich oczach do dziś absolutna klasyka i jedne z najważniejszych krajowych pozycji z lat dziewięćdziesiątych. Pamiętam jednak, jak bardzo rozczarowało mnie „Darkside”, że o późniejszych wysrywach, a także historiach związanych z Cezarem, nie wspomnę. Na nowy krążek zespołu zatem nie czekałem, tym bardziej po fatalnym Faustus, którego to, najzwyczajniej w świecie, nie byłem w stanie odsłuchać do końca. Nie wiem sam, czemu ostatecznie się na „Anthems” skusiłem, ale powiem wam, że nie żałuję. Bo patrząc na te nagrania najbardziej obiektywnie jak tylko potrafię, stwierdzić muszę, że to chyba najlepszy materiał od czasów „Moonlight”. Nie, nie, absolutnie nie popadam tutaj w hurraoptymizm, pomalutku. Zacząć trzeba od tego, że nowy Christ Agony to sześć numerów, dających razem czterdzieści pięć minut muzyki w naprawdę mrocznym klimacie. Z lekka nawiązującym do wspomnianej „trójcy”, choć oczywiście wyraźnie słychać, że stworzonym trzydzieści lat później. Kompozycje składające się na zawartość „Hymnów” utrzymane są w charakterystycznym, średnim tempie, jedynie chwilami nieco podkręconym, przeważnie budującym mistyczną atmosferę. Przyznać muszę, że Cezar nie poszedł na skróty, i mimo wspomnianych podobieństw, nie nagrał materiału, który na siłę nawiązywałby do lat świetności zespołu. Zresztą, powiedzmy to szczerze, i tak by się na podobny poziom nie wspiął. Jednak aranże na nowym albumie są zaskakująco dobre. Sporo tu ciężkich, momentami nawet dusznych, melodii i mocnych akordów, charakterystycznych dla Christ Agony (bo czemu jak czemu, ale faktowi, że zespół posiada własny styl, zaprzeczyć się nie da). Płyną one swobodnie i bynajmniej nic nie sprawia tu wrażenia upchniętego na siłę. Może nieco za dużo tu dla mnie klawiszy, ale i one spełniają w sumie swoje ściśle określone zadanie, bo ograniczone zostały do tworzenia tła, a nie wbijania się na pierwszy plan. Ich brzmienie dodaje tym utworom głębi i potęguje wspomniany, tajemniczy nastrój. Zaskakująco dobrze wypadają też na tym albumie wokale, równie dobre jak „za dawnych lat”. No i całość brzmi naprawdę rasowo. O ile przy pierwszym podejściu do „Anthems” miałem jakieś wątpliwości, tak po kilku rundach (a za każdym razem podchodziłem do nich coraz chętniej) całkiem solidnie mi się te nagrania wkręciły. I mówię to z czystym sumieniem. Żeby nie było za różowo, powiem, że są tu też momenty, które bym wyciął, jak choćby fragment akustyczny w drugiej połowie „Rites of the Black Sun” czy ta melodyjna końcówka „Dark Waters”, ale byłoby tego relatywnie niewiele. Wydając ostateczny werdykt, uznaję „Anthems” za płytę dobrą, czego nigdy bym się przed pierwszym jej odsłucham nie spodziewał. Jednak w to, że Cezar nagra jeszcze jeden album na takim poziomie, mimo wszystko nie wierzę.

- jesusatan






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz