Christ
Agony
„Anthems”
Deformeating Prod. 2025
Christ Agony to zespół na pewno zasłużony dla
polskiej sceny blackmetalowej. Ich drugie demo i kolejne trzy albumy to w moich oczach do dziś
absolutna klasyka i jedne z najważniejszych krajowych pozycji z lat
dziewięćdziesiątych. Pamiętam jednak, jak bardzo rozczarowało mnie „Darkside”,
że o późniejszych wysrywach, a także historiach związanych z Cezarem, nie
wspomnę. Na nowy krążek zespołu zatem nie czekałem, tym bardziej po fatalnym
Faustus, którego to, najzwyczajniej w świecie, nie byłem w stanie odsłuchać do
końca. Nie wiem sam, czemu ostatecznie się na „Anthems” skusiłem, ale powiem
wam, że nie żałuję. Bo patrząc na te nagrania najbardziej obiektywnie jak tylko
potrafię, stwierdzić muszę, że to chyba najlepszy materiał od czasów „Moonlight”.
Nie, nie, absolutnie nie popadam tutaj w hurraoptymizm, pomalutku. Zacząć
trzeba od tego, że nowy Christ Agony to sześć numerów, dających razem
czterdzieści pięć minut muzyki w naprawdę mrocznym klimacie. Z lekka nawiązującym
do wspomnianej „trójcy”, choć oczywiście wyraźnie słychać, że stworzonym
trzydzieści lat później. Kompozycje składające się na zawartość „Hymnów”
utrzymane są w charakterystycznym, średnim tempie, jedynie chwilami nieco
podkręconym, przeważnie budującym mistyczną atmosferę. Przyznać muszę, że Cezar
nie poszedł na skróty, i mimo wspomnianych podobieństw, nie nagrał materiału,
który na siłę nawiązywałby do lat świetności zespołu. Zresztą, powiedzmy to
szczerze, i tak by się na podobny poziom nie wspiął. Jednak aranże na nowym
albumie są zaskakująco dobre. Sporo tu ciężkich, momentami nawet dusznych,
melodii i mocnych akordów, charakterystycznych dla Christ Agony (bo czemu jak
czemu, ale faktowi, że zespół posiada własny styl, zaprzeczyć się nie da).
Płyną one swobodnie i bynajmniej nic nie sprawia tu wrażenia upchniętego na
siłę. Może nieco za dużo tu dla mnie klawiszy, ale i one spełniają w sumie swoje
ściśle określone zadanie, bo ograniczone zostały do tworzenia tła, a nie wbijania
się na pierwszy plan. Ich brzmienie dodaje tym utworom głębi i potęguje
wspomniany, tajemniczy nastrój. Zaskakująco dobrze wypadają też na tym albumie
wokale, równie dobre jak „za dawnych lat”. No i całość brzmi naprawdę rasowo. O
ile przy pierwszym podejściu do „Anthems” miałem jakieś wątpliwości, tak po
kilku rundach (a za każdym razem podchodziłem do nich coraz chętniej) całkiem
solidnie mi się te nagrania wkręciły. I mówię to z czystym sumieniem. Żeby nie
było za różowo, powiem, że są tu też momenty, które bym wyciął, jak choćby
fragment akustyczny w drugiej połowie „Rites of the Black Sun” czy ta melodyjna
końcówka „Dark Waters”, ale byłoby tego relatywnie niewiele. Wydając ostateczny
werdykt, uznaję „Anthems” za płytę dobrą, czego nigdy bym się przed pierwszym jej
odsłucham nie spodziewał. Jednak w to, że Cezar nagra jeszcze jeden album na
takim poziomie, mimo wszystko nie wierzę.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz