sobota, 21 grudnia 2024

Recenzja Det Gamle „Diaboli Manifesto”

 

Det Gamle

„Diaboli Manifesto”

Mara Prod. 2024

Nikomu, kto przynajmniej jednym okiem obserwuje krajową scenę blackmetalową, Det Gamle przedstawiać nie trzeba. Wystarczy wspomnieć, że zespół, w którego skład wchodzą byli i obecni muzycy Besatt, nagrał dotychczas trzy duże płyty, dwie EP-ki i dwa splity. „Diaboli Manifesto” to pełen album numer cztery, zawierający czterdzieści minut muzyki, tradycyjnie osadzonej silnie w tematyce satanistycznej. Kiedy tak zacząłem pierwszy odsłuch tego materiału, moje myśli bardzo szybko powędrowały w kierunku nieodżałowanego Kata (nie muszę chyba nadmieniać, że uznaję tylko jednego Kata, to oczywiste). I to nie tylko z powodu polskojęzycznych wokali, tematyki tekstów, czy nawet chwilami sposobu śpiewania. Zresztą to żadna w przypadku Det Gamle nowość. Sama muzyka zdaje mi się na tym albumie jakby jeszcze bardziej niż poprzednio zbliżona do autorów „Oddechu Wymarłych Światów”. Sposób riffowania, budowania napięcia, muzycznego przekazywania i infekowania czającym się w tych dźwiękach diabelstwem, czy przede wszystkim klimatu. Jeśli sądzicie, że black metal to wyłącznie szybkie riffowanie, blasty i tremolo, to te nagrania udowodnią wam, że jesteście w błędzie. Tutaj wielkich prędkości nie znajdziecie, podobnie jak zapętlonych harmonii albo szorstkiego wokalu. „Diaboli Manifesto” to opowieść, której słucha się niczym zakapturzonego szamana, którego słowom towarzyszą chóralne zaśpiewy w tle. Bardzo dużo tu nawiązań do epoki, kiedy to black metal nie eksplodował jeszcze drugą falą, sporo klasycznego kostkowania, a przede wszystkim mnóstwo okultyzmu. Nowe numery Bytomian obracają się w tempie średnim, i mimo iż nie należą do przesadnie skomplikowanych, to potrafią wciągnąć niczym czarna dziura. Styl, który zespół od zarania udoskonalał chyba dopiero na tych nagraniach został w pełni skrystalizowany. Ta płyta jest majestatyczna, czarna jak noc, chwilami nawet piękna, choć nie jestem pewny, czy to odpowiednie określenie. Posłuchajcie jednak wieńczącej całość ballady „Proch”… Nie chcę się powtarzać, ale TE skojarzenia… Dla mnie Det Gamle jest w prostej linii potomkiem wspomnianego już wcześniej kilkukrotnie zespołu, i jeśli ktoś tęskni za Katem, może znaleźć pewnego rodzaju rekompensatę braku tego zespołu na scenie właśnie dzięki „Diaboli Manifesto”. Oczywiście, i zaznaczam to bardzo wyraźnie, muzyka ta nie zawiera w sobie ani grama bezczelnego kopiowania czy podkradania pomysłów, a jest jedynie interpretacją własną, naukami profesora przerobionymi na sposób autorski. Nie wspomniałem jeszcze, a jest to także rzecz bardzo istotna, poniekąd potwierdzająca wszystko, co napisałem, o zamieszczonych na liście utworów dwóch coverach. Jednym z nich jest „Biedny Dekalog” Besatt, a drugim „Czas Zemsty”. Tu dalszy komentarz uważam za zbędny. Oj, będę chłonął ten album całym sobą jeszcze przez długi czas. Według mnie jest to najlepszy materiał jaki ukazał się pod szyldem Det Gamle. Amen.

- jesusatan




Recenzja Mavorim „In Ominia Paratus”

 

Mavorim

„In Ominia Paratus”

Purity Through Fire 2024

Za sprawą najnowszego, piątego albumu tej bawarskiej kapeli, podobnie jak Hatzamoth, który recenzował poprzednią jej płytę, dałem się nabić w butelkę. Jednak ja nie zwróciłem zupełnie uwagi na wygląd tych muzyków ani na okładkę, ale za to zwiódł mnie zupełnie kawałek rozpoczynający „In Ominia Paratus”. Zwiastował on ostrego bleka, o zadzierżystej motoryce, agresywnych i mroźnych riffach i takowych tremolo, które co prawda noszą w sobie wyraźny, teutoński pierwiastek, lecz swoim usposobieniem przypominają mocno skandynawskie produkcje z początku lat dziewięćdziesiątych. Mkną one w zmiennych tempach, ale ich kierunek jest zdecydowany, podobnie zresztą jak podstawowe wokale, których sposób artykułowania przez Baptist’a nie pozostawia żadnych złudzeń. W tych chwilach, które w sumie przeważają na tym materiale i swym krystalicznym oraz selektywnym brzmieniem smagają niczym blizzard, a i w wolniejszych partiach na wzór twórczości Hellhammer pobujać też potrafią… to wszystko jest w porządku. Koszmar zaczyna się, gdy Mavorim do muzyki zaczyna wplatać nachalne germańskie melodie, zalatujące Wagnerowską pompatycznością lub w ogóle niemieckim romantyzmem, a chóralne przyśpiewki jak chociażby te w szóstym numerze „Ein Fahles Ross” wręcz budzą niesmak. Wiem, że Niemcy jak każdy naród swoje cechy oraz kulturę posiadają i nie da się ich za to winić, lecz w tej formie i w tego rodzaju muzyce jest to dla mnie nie do przejścia. Wiem, że swoich fanów mają i z pewnością ten krążek im się spodoba. Dla mnie przez wspomniane wtrącenia zbytnio po bawarsku romantyczny i nieco za teatralny, choć w klasycznych momentach wręcz kanoniczny i w ostatecznym rozrachunku dużo lepszy od, dajmy na to, Kanonenfieber.

shub niggurath




piątek, 20 grudnia 2024

Recenzja Enthroned Serpent “At the Edge of Eden”

 

Enthroned Serpent

“At the Edge of Eden”

Mara Prod. 2024

 


Widzę, że Mara Production ocknęli się na dobre z letargu wydawniczego, i po trzech wydawnictwach sprzed niecałych dwóch miesięcy, atakują kolejną trójcą. Sprawdźmy zatem co my tutaj mamy (zamykam oczy i na ślepo losuję z worka niespodzianek…). Enthroned Serpent pochodzą z Grecji i działają na scenie, trzeba przyznać jednak że nie do końca systematycznie, bo z przerwami, od dwa tysiące ósmego. W międzyczasie zarejestrowali demo i EP-kę, by dziś przedstawić światu swój pełnowymiarowy debiut. Jeśli powiem, że ci mieszkańcy Aten parają się black metalem, to wiem, co sobie od razu pomyślicie. Że to musi być muzyka w stylu wczesnego Rotting Christ, Varathron czy Necromantia. Też tak zakładałem. A tu, chuj, nieprawda. Naleciałości greckiego black metalu, jeśli takowe daje się gdzieś wyłapać, są na tym albumie naprawdę śladowe. Rządzi natomiast północ. Aczkolwiek, mimo iż bardzo zauważalne są tutaj wpływy takich hord jak Emperor czy Immortal, to składników w tej zupie jest zdecydowanie więcej, i bynajmniej nie pochodzą jedynie z przepisów pradawnych. Poza bardzo thrashowym (w blackmetalowy tego słowa znaczeniu) riffowaniu usłyszymy na tych nagraniach także nieco nowszej szkoły, choćby pod postacią lekkich dysonansów. Nie brak też tradycyjnych tremolo, przy których Norwegia, całościowo, kłania się nam w pas. Co mi się w tych kompozycjach podoba, to fakt, że panowie całkiem fajnie kombinują i mieszają ze sobą przeróżne pomysły. Nie to, żeby zaraz jakaś awangarda, co to, to nie. Wszystko co słyszymy ma oryginalny blackmetalowy rodowód, jednak jest przedstawione jakby z kilku ujęć. Posłuchajcie sobie dla przykładu czwartego na płycie „Sepulchre’s Secret”, w którym tempo oraz sposób kostkowania zmienia się przynajmniej kilkukrotnie. Grecy starają się zatem unikać schematów czy przewidywalności, niejednokrotnie lawirując między motywami przewodnimi. Poza jadowitym mrozem znajdziemy na „At the Edge of Eden” także kilka drobnych dodatków klawiszowych czy przejść w rejony bardziej nastrojowe. W moich oczach sposób umiejętnego dawkowania tych nieco spokojniejszych czy bardziej melodyjnych partii świadczy o bardzo dobrym wyczuciu i smaku Enthroned Serpent. Podobnie jak w przypadku brzmienia, które to bardziej zbliżone jest do tego z gatunku bardzo selektywnych, lecz nie przekracza obowiązujących norm przyzwoitości, zachowując dzięki temu odpowiedni chłodny odcień. Całość trwa niemal pięćdziesiąt minut, ale możecie mi wierzyć, zlatuje jak z chuja strzelił. Gór materiał ten nie przenosi, ale jest na pewno wart polecenia, zwłaszcza maniakom gatunku. No i ma naprawdę niezłą okładkę, zatem można przy okazji nacieszyć i oko. Silna pozycja.

- jesusatan




Recenzja Monte Penumbra „Austere Dawning”

 

Monte Penumbra

„Austere Dawning”

NoEvDia 2024

 


Trzeci album Monte Penumbra to kontynuacja portugalskich opowieści z otchłani współczesnego black metalu. Do podbicia swoich dysonansowych akordów, W. Ur zaprosił ponownie perkusistę Bjarni Einarsson’a, który swoim sprawnym łomoceniem w bębny czyni z „Austere Dawning” dość monumentalną muzę. Poza tą niesamowicie grzmiącą sekcją rytmiczną, w której mięsisty bas odgrywa również ważną rolę, to nieprzerwanie fuzja dysonansowego grania z świdrującymi i przeszywającymi tremolo. Temperatura obydwóch form jest skrajnie różna, ale ten kontrast potęguje tylko niesamowitość klimatu, który sączy się tutaj jak smoła, bo mieszanka kostkowania stanowi całkiem gęstą sieć dźwięków. Atakuje ona bez litości, odbierając powietrze i wystawiając na bluźnierstwa wypluwane przez Portugalczyka do mikrofonu. Swą barwą i nienawistnym usposobieniem idealnie wpasowują się one w zwarte struktury tutejszych kompozycji i nie zostawiają żadnych złudzeń o intencjach tego atonalnego bleczura. Monte Penumbra nie zapomina jednak o korzeniach czarnej sztuki i na najnowszym wydawnictwie tego projektu usłyszeć można także tradycyjne riffy, będące nawiązaniem do skandynawskich produkcji. Wyłaniają one się momentami z kłębiących się swym szaleństwie dysharmonii i lodowatych, wysokotonowych zawijasów, wyhamowując obłęd tychże i kierując go w klasyczne rejony wypełnione arktycznym powietrzem i mrokiem. „Austere Dawning” to siedem „grzechów” gorących dysonansów i zimnych, wijących się tremolo, które kreują ezoteryczną i przytłaczającą atmosferę, od zalewu której nie sposób się oderwać. Jej rytualność połączona z masywnym barbarzyństwem potrafi przyciągnąć uwagę. Może robi to w mało wyrafinowany sposób, ale wydaje mi się, że założony skutek osiąga. Choć nic nowego ani oryginalnego do diafonicznego black metalu nie wnosi, to i tak polecam miłośnikom owego, ponieważ to solidna płyta.

shub niggurath




czwartek, 19 grudnia 2024

Recenzja Evil Incarnate “First Born of the Dead”

 

Evil Incarnate

“First Born of the Dead”

Necroscope Blasphemia 2024

Kiedy Adaś Necroscope podesłał mi swoje świeżutkie wydawnictwo, to przeżyłem szok, podwójny zresztą. Pierwszym była okładka tegoż. Szczerze mówiąc, gorszej bym nie wykombinował. Obrazek kompletnie zniechęcający, bardziej przypominający screenshota z jakiejś gry pokroju „Diablo”, niż cover albumu metalowego. Szok numer dwa był jeszcze większy. Oto bowiem, Evil Incarnate działają w zasadzie nieprzerwanie od ponad ćwierćwiecza, i mimo, iż nazwa ta obiła mi się gdzieś tam o uszy, to chyba nigdy nie miałem okazji zapoznać się z ich twórczością bliżej. I choćby właśnie z tego powodu nowa oferta Necroscope Blasphemia zyskała u mnie plusa, bo prezentuje nagrania, które niejednego ominęły, a ominąć nie powinny. Konkretniej zatem… Samo „First Born of the Dead” to w sumie taka mieszanka na zasadzie „Best of…”. Trochę randomowa, bo zawierająca dwa nowe kawałki tworzące demo „Dominate”, dwa z „Gospel of Blasphemy” z dwa tysiące dziesiątego, oraz cover „Into the Grave”, wiadomo kogo. Tak myślę, że trochę bez sensu, bo można było umieścić na tym krążku choćby wspomniany „Gospel…” w całości, nie wspominając już, że nagrania na tym składaku są bardzo odległe czasowo. Gdyby „First Born of the Dead” zawierało na przykład wszystkie demówki, albo plus EP-kę, byłoby to bardziej dla mnie logiczne. Niemniej jednak, jest to pewnego rodzaju prezentacja Evil Incarnate jako tako. A zespół ten bynajmniej do słabeuszy nie należy. Z drugiej strony nie wybija się też jakoś mocno ponad średnią światową. Te pięć kawałków to solidnej maści death metal. Zakotwiczony głównie w tempie średnim, ograniczający się do riffowania prostego, przemawiającego do odbiorcy o niezbyt wysublimowanym poziomie percepcji. Panowie doskonale znają niuanse grania staroszkolnego, umiejętności i wiedzy, także doświadczenia im pod tym względem nie brakuje, a piosenki przez nich śpiewane zdecydowanie nawiązują do lat minionych. Można by tu wymieniać bez liku inspiracji, które towarzyszyły powstawaniu tych piosenek, choćby Vital Remains albo Crucifier (w partiach wolniejszych) czy Massacre (w tych szybszych), aczkolwiek nie są to swoiste zrzynki, a jedynie luźne nawiązania. Chwilami jest bardziej mrocznie, jak w otwierającym całość „Hear Them Scream Again”, za chwilę bardziej skocznie (w numerze tytułowym), cały czas jednak masywnie i mięsiście. Trwa to nieco ponad dwadzieścia minut, i zapewne pozwala wyrobić sobie, przynajmniej ogólną opinię o zespole. Ja ową lekcję uważam za treściwą, acz na pewno nie wyniosłem z niej czegoś, czego nie słyszałbym już na wcześniejszych wykładach u innych profesorów. Uważam zatem, że Pierworodny Zmarłych powinni odsłuchać głównie ci, którzy wcześniej o zespole nie słyszeli. Ewentualnie maniacy pragnący mieć na półce wszystkie jego wydawnictwa. Solidne deathmetalowe piosenki, ale nic ponad to.

- jesusatan




Recenzja Fireblood „Goatslayer”

 

Fireblood

„Goatslayer” E.P.

Rot Room 2024

Fireblood to kwartet z Karoliny Północnej, którego kompozycje utrzymane są w estetyce sludge-doom metalu. Ta brygada już po raz drugi w tym roku częstuje nas epką, bo jedną dopiero co wydali, a było to na początku kwietnia więc kurz po tamtej produkcji nie zdążył jeszcze opaść. Za sprawą „Goatslayer” dostajemy kolejne cztery numery dość silnego w swoim wyrazie „mułu”, który perfekcyjnie dociążony przez „metal zagłady” tworzy okropną atmosferę. Już koszmarne sprzężenia i tłumione bicie strun, które rozpoczynają pierwszy kawałek zapowiadają coś niesamowitego. Po nich występuje ciężki i mozolny wybuch gitarowych riffów, które wzmacniają masywny bas z dudniącą perkusją. Prym jednak wiedzie tu ziarnista i mięsista gitara, która wygrywa skrajnie atonalne akordy, ocierając się momentami o smolisty stoner. Buja to i miażdży na przemian w średnim tempie, ponieważ Fireblood nie spieszy się zbytnio, koncentrując się raczej na kreowaniu dusznego i niepokojącego klimatu mrocznych, porośniętych oślizgłymi drzewami bagnisk Karoliny Północnej. Potęgują go upiorne melodie, w które Amerykanie wplatają szereg nowatorskich zagrywek takich jak dronowe najazdy bądź wysokotonowe przestery. Wprowadzają oni w ten sposób do „Goatslayer” sporo nierzeczywistej aury, kierując w ten sposób swoją muzykę we wręcz „Lovecraftowskie” rejony, które swą lepkością wywołują ciarki na plecach. Fireblood potrafi także przygrzać żwawiej uderzając w struny i bębny, zamieniając walcowate riffy w dzikie wybuchy, które bezpardonowo zalewają narządy słuchowe i niemalże urywają głowę. Nad wszystkim królują oczywiście wokale, a jakie dźwięki wydobywa z siebie Travis Overcash to głowa mała. Ten odpychający warkot, który wylewa się z jego gardła rani uszy i śmierdzi flegmą gęstą jak smoła. Gość potrafi również zaśpiewać czystym głosem, kojarzącym się z tymi bardziej ekstremalnymi wydawnictwami spod znaku nu-metal, ale w tych bardziej melodyjnych frazach przywodzi na myśl porównania z toruńskim Mag, bo brzmią one podobnie do bazyliszkowatych opowieści jakie snuje przy akompaniamencie kolegów z zespołu Konstanty Mierzejewski. Bardzo dobra epka, która poraża ciężkością i eksplozjami gniewu. Kruszy kości i przeraża. Polecam.

shub niggurath




środa, 18 grudnia 2024

Recenzja Gnipahålan „Folkstorm”

 

Gnipahålan

„Folkstorm”

Purity Through Fire 2024

 


Nieczęsto sięgam po atmosferyczny black metal, ale jak mus to mus. W takiej właśnie materii rzeźbi niejaki Swartadauþuz, znany między innymi z takich kapel jak Greve lub Mystik. W ramach Gnipahålan obsługuje on poza bębnami wszystkie instrumenty i wokale zatem, jak mniemam, odpowiedzialny jest także za skomponowanie materiału, który złożył się na już trzecią płytę tego projektu. „Folkstorm” to dziesięć utworów, które dają prawie 75 minut muzyki, która swym wydźwiękiem nawiązuje do klimatycznego bleczura lat dziewięćdziesiątych. Wygenerowany rzecz jasna na wysoko nastrojonych gitarach, które kreślą lodowate tremolo obdarzone subtelnymi melodiami. Zestawione kontrastowo z mocno dudniącymi beczkami i ciężkim basem oraz potraktowane przybrudzoną produkcją tworzą chropowatą muzykę o podziemnym charakterze. Aura roztaczających się tutaj dźwięków, którą podkreślają nienarzucające się zbytnio klawiszowe tła nie przypomina jednak kosmicznie brzmiących wydawnictw ze wspomnianego wcześniej okresu. Są to raczej leśne i spowite mgłą przyśpiewki, które mamią magicznymi chwytliwościami. Hipnotyczny trans „Folkstorm” rzuca się w uszy już od pierwszych taktów i nie puszcza do końca swego trwania. Jego jednostajność i nieodparty urok tkwiący w dość surowych aranżacjach, które zagrane zostały w oparciu o dobrze znane i od razu rozpoznawalne kostkowanie uwodzi bez wysiłku, cofając nas do ostatniego dziesięciolecia, dwudziestego wieku. Black metal w tradycyjnym ujęciu, który pomimo wyraźnej melodyjności nie pozbawiony jest satanicznych i co za tym idzie nieprzyjaznych cech, które akcentują w doskonały sposób nienawistne wokalizy. Pachnący czymś pierwotnym krążek.

shub niggurath




wtorek, 17 grudnia 2024

Recenzja Night Lord „Death Doesn't Wait”

 

Night Lord

„Death Doesn't Wait”

Ossuary Rec. 2022

Debiutancki krążek Night Lord wydany został co prawda już dwa lata temu, jednak osobiście poznałem ten zespół dopiero kilka dni temu, przy okazji koncertu z cyklu The Last Words of Death. Po tym, co zobaczyłem, postanowiłem nadrobić zaległości w trybie natychmiastowym, a przy okazji skrobnąć parę słów na temat „Death Doesn’t Wait”. Kurwa mać, że tak zacznę niekulturalnie, te nagrania to taki dynamit, że okładkę płyty zdobić powinien wiadomy, znany choćby z cystern przewożących paliwo, znaczek JA011. Mamy tu niemal czterdzieści minut rasowego, do szpiku kości klasycznego speed metalu zagranego „jak dawniej”. Zaczynając od oprawy graficznej, po brzmienia gitar, niczym z lat osiemdziesiątych, melodie, silnie odnoszące się do takich profesorów jak Exciter, Iron Angel, Razor czy wielu, wielu innych, poprzez oldschoolowo stukającą perkusję, na czystych i piszczących wokalach skończywszy. Jeśli już przy śpiewie jestem, to nadmienić muszę, że zbyt częste wchodzenie w te najwyższe rejestry, często, w przypadku innych młodych wykonawców stających się odgrzewać kotleta po swojemu, brzmi po prostu nienaturalnie i sztucznie. W przypadku Night Lord o niczym takim nie może być mowy, wręcz nie wyobrażam sobie, by linie wokalne mogły być zaaranżowane bardziej odpowiednio. Młode chłopaki przez zdecydowaną większość płyty suną galopem (w końcu to speed metal), częstując przy tym naprawdę ostrym riffowanie, przeplatanym z dość sporą częstotliwością partiami solowymi, też z najwyższej półki. Te nagrania są tak żywe i autentyczne, a przy tym porywające, że nie sposób ustać przy nich spokojnie. Przecież trzeba być jakimś nieogarniętym, tępym tłukiem, żeby nie pośpiewać sobie choćby refrenu do utworu tytułowego. A to tylko jeden z przykładów. Dziesięciu przykładów, bo jeśli nie liczyć introsa, dokładnie tyle wchodzi w skład „Death Doesn’t Wait”. Kto łączy szybko kropki, wie już zatem, że słabych momentów na tym krążku nie znajdziecie. Tutaj od początku, do ostatniego dźwięku, wszystko cyka jak w szwajcarskim zegarku, i naprawdę ciężko byłoby, zwłaszcza komuś zaznajomionemu z rzeczonym gatunkiem, a jeszcze ciężej komuś będącemu jego fanem, znaleźć jakieś mankamenty. Może dlatego, że chłopaki są ponadprzeciętnie szczerzy i autentyczni w tym co robią. Żadne tam prężenie muskułów, czy próba kopiowanie kogokolwiek (pomimo wspomnianych już wielu czytelnych inspiracji), jedynie szczery, płynący krwioobiegiem speed metal. Oczywiście dosłuchać się da kilka fragmentów thrash czy heavy metalowych, jednak nie będę tracił czasu na wykładanie laikom, w jaki sposób te gatunki się naturalnie uzupełniają. Na koniec powiem wam coś jeszcze. Kurewsko mnie cieszy, że krajowa scena, zwłaszcza ta młoda, pomału wychyla łeb spoza death i black metalowego okopu. Tylko w tym półroczu odkryłem trzy wyjątkowo silne składy z gatunku, o którym mowa powyżej. Mam nadzieję, że za przykładem pójdą inni, i nie mówię tutaj jedynie o zespołach, ale i wytwórniach, bo wiem, że tego typu piosenki nie są dziś towarem chodliwym. A szkoda, bo zespoły pokroju Night Lord to prawdziwe złoto. Kto, podobnie jak ja, przespał premierę tej płyty, powinien bezwzględnie odrobić zaległe zadanie domowe (lub koncertowe, siła rażenie jest ze sceny jeszcze większa niż z nośnika). Zatem, jak to tam na koniec wykrzyczano? See you in hell!

- jesusatan




Recenzja Aara „Eiger”

 

Aara

„Eiger”

Debemur Morti Productions 2024

 


To już szósty album w karierze tego szwajcarskiego zespołu. Ci trzej panowie zakończyli w zeszłym roku swoją muzyczną trylogię „Melmoth”, aby teraz nagrać płytę, której tematyka tym razem jest zgoła inna, bowiem traktuje o górze Eiger. Inna nazwa tego szczytu to Mordwand, ponieważ pochłonęła życie wielu śmiałków, którzy próbowali ją zdobyć i o tym właśnie traktuje ten krążek. Konkretnie chodzi o wydarzenie z 1936, kiedy to czterech alpinistów zginęło podczas ataku na „Górę Śmierci”. Aara w dalszym ciągu gra atmosferyczny black metal o kołyszących melodiach, bogatej, ale niezbyt nachalnej ornamentyce oraz dość ponurych blastbeatach. Te wzajemnie przeplatające się elementy zapodane są w mniej więcej równych interwałach i płynnie przechodzą z jednego w drugi, zmieniając intensywność emocji i delikatnie przełamując hipnotyczność materiału. Berg odpowiedzialny tutaj za większość instrumentów, sprawnie posługując się gitarą kreśli zimowe i górskie pejzaże. Za sprawą agresywnych i chmurnych riffów czujemy czające się na tytułowej skale niebezpieczeństwo. W trakcie tych lodowatych ataków wręcz słychać nadciągającą zamieć śnieżną. Gdy ta wichura cichnie, pojawiają się delikatniejsze akordy niosące ze sobą smutne chwytliwości, mogą opisywać strach wspinaczy przed nadchodzącą tragedią, zaś ozdobniki wygrywane na czystych strunach są niczym ich grobowe myśli, bo być może, że pogodzili się już ze swoim marnym losem. Aara używając black metalowej stylistyki, namalowała idealny obraz Alp Berneńskich i dramatu jaki się pośród nich wydarzył. Szwajcarzy w swych zadzierżystych riffach, pełzających tremolo i ulotnych smaczkach zaklęli chłód i bezduszność atakowanej skały, siłę smagania wiatru, mroźne powietrze, a także lęk alpinistów przed śmiercią, którą przyniosła im lawina. Najnowsza propozycja od Aara to inteligentnie skonstruowany atmo-black metal, w którym każda forma nie jest przypadkowa i posiada swoje znaczenie, czyniąc tą emocjonalną opowieść namacalną. Zimne, transowe i poruszające wydawnictwo, w którym przeszkadzają mi trochę wokale, gdyż niejaki Fluss skrzeczy tu jak zachrypnięta wrona.

shub niggurath




niedziela, 15 grudnia 2024

Recenzja Blazemth „Gehenna”

 

Blazemth

„Gehenna”

Negra Nit 2024 


Sam się sobie czasem dziwię. W poczekalni nowych wydawnictw od chuja i jeszcze trochę, a ja siedzę jak ten debil i trzeci raz słucham czegoś, co w zasadzie powinno polecieć do kosza po pierwszym numerze. Skoro jednak już się do tego zabrałem, to kilka słów napiszę, bo nie lubię zostawiać spraw niedokończonych. Blazmeth pochodzą z Hiszpanii, a „Gehenna” to ich drugi pełnowymiarowy materiał. Panowie grają black metal, i tak na dobrą sprawę, można by tu postawić kropkę, zamknąć zeszyt i rozejść się do domów. Nie dlatego, że „Gehenna” jest płytą słabą. Nie jest. Nie jest też absolutnie żadną wybitną, czy nawet (bardzo) dobrą. To po prostu kolejna karta w talii, która podczas tasowania przelatuje niezauważona i ginie w tłumie. To może ciut bliżej o tej przeciętności. Blazemth hołduje scenie północnej, choć z zauważalnym Abigorowym sznytem jeśli chodzi o formę kostkowania. Ale nie podniecajcie się przedwcześnie, bo do poziomu choćby „Orkblut – The Retaliation” kapkę Hiszpanom brakuje. Znajdzie się na tym krążku kilka momentów, lecz ja mam nieodparte wrażenie, że wszystko jest tutaj jakieś rozmemłane i rozwleczone, choć kompozycje wcale nie należą do najdłuższych. Generalnie stwierdzenie, że „wszystko to już gdzieś słyszałem” też nie jest, przynajmniej u mnie, od razu cechą dyskwalifikującą. Nie czuję w tej muzyce jednak żadnego polotu. Wszystko tu jest cholernie przeciętne, jakby robione na siłę. Te klimatyczne, klawiszowe wstawki (na szczęście niezbyt ich wiele), te nawiązania do Absu (chwilami cholernie z tym zespołem kojarzy mi się praca perkusji), kompletnie „poprawny” wokal, niby klasyczny ale jakiś taki bez energii, te melodie, niby fajnie płynące, acz summa summarum nie porywające… Przelatuje ta płyta w średnim tempie, z lekkimi zrywami, nastaje cisza, a ja się cieszę, że już po wszystkim. Kurwa, jak po wizycie u dentysty. Niby nie bolało, ale dobrze, że już po. Nie wiem jak, albo w ogóle „czy” was zachęcać do zapoznania się z tymi nagraniami. Osobiście uważam te dwa okrążenia z Blazemth za czas jałowy, ale sami zrobicie jak uważacie. Ja powyższy tekst napisałem z nudów, bo niezbyt miałem na czym zawiesić ucho.

- jesusatan




Recenzja The Old Dead Tree „Second Thoughts”

 

The Old Dead Tree

„Second Thoughts”

Season Of Mist 2024

W pierwszej dekadzie XXI wieku była to chyba dość popularna kapela wśród fanów delikatniejszych dźwięków w stylu późnej Katatonia czy Paradise Lost. Od wydania „The Water Fields” w 2007 roku byli w uśpieniu, ale się obudzili i szóstego grudnia wrócili z nowym materiałem. Wielbiciele gotyckiego metalu w wersji „light” powinni być zatem zadowoleni, ponieważ dostaną kontynuację twórczości tego kwintetu. Francuzi komponują nadal melodyjne piosenki, w których sprawnie i z pomysłem łączą wpływy pop-rocka,metalu i progresywnego grania. Owocuje to chwytliwymi i melancholijnymi utworami, które płyną w zmiennych tempach i generują różne nastroje, bo poza balladowymi i natchnionymi riffami, The Old Dead Tree potrafią także całkiem zdrowo przysolić, przyspieszając takty oraz nadając kostkowaniu agresywności, którym dorównuje także Manuel Munoz, potrafiący w tych momentach nieźle zaryczeć, co na nieszczęście przypomina bardziej coś w rodzaju Linkin Park niż wczesny Nick Holmes czy Jonas Renkse. Mniejsza z tym, bo nie o ciężar i brutalność w muzyce tej kapeli chodzi, gdyż w moim zdaniem grała ona zawsze tą telewizyjną odmianę gotyckiego metalu, która swym charakterem nikogo w depresję nie wpędzi ani do samobójstwa nie zmusi. Za to pokołysze i pobiczuje delikatnie, a i z dziewczyną na koncert iść pozwoli. Najnowszy krążek od The Old Dead Tree to czternaście numerów, które w gruncie rzeczy nie nudzą, ponieważ aranżacje są na „Second Thoughts” zróżnicowane, okraszone subtelnymi klawiszami i smyczkami. Wypełnione po brzegi inteligentnymi pomysłami na smutne i rozczulające riffy, które są w stanie również nieco przygrzać. Gitarzyści mają także siłę, aby solówką miłą poczęstować, bassman sprawnie sobie radzi, perkusista dziur w naciągach nie robi i rozkosznie szeleści talerzami. Tego typu muzykę lubi się lub nie, ale docenić trzeba, bo skomponowana i zagrana umiejętnie jest. Niemniej jednak skierowana tylko do wielbicieli, choć do samochodu się nada.

shub niggurath




sobota, 14 grudnia 2024

Recenzja Trollcave “Adoration of the Abyssmal Trespasser”

 

Trollcave

“Adoration of the Abyssmal Trespasser”

Me Saco Un Ojo / Black Seed 2024

 


Tak się akurat dziwnie składa, że jakiś czas temu recenzowanym tutaj przeze mnie materiałem Trollcave też była EP-ka. Co prawda był to absolutny debiut, a raczej jego reedycja, wydana nakładem Behind the Mountain Records. Przez trzy lata, które upłynęły od momentu zarejestrowania „Malforming Abominations of the Gloom Depths” w zasadzie nic się nie zmieniło, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę tworzoną przez Hiszpanów. Zmieniła się jedynie formuła. Została zdecydowanie rozwinięta i udoskonalona. Czyli, dla tych, którzy nie kojarzą… Trollcave to death / doom. Bardzo posępny biorąc pod uwagę inspiracje, albo czasy, z których panowie niezaprzeczalnie czerpią. Po raz kolejny przychodzi mi do głowy wzór, który im przyświeca od zarania, a jest nim niedościgniony, australijski Disembowelment. Zmiany tempa, budowanie napięcia, niarzadko chwilami brzmienie gitar, to ewidentnie spuścizna twórców „Transcendence into the Peripheral”. Tezę tę potwierdzają także wokale, głębokie, z pojawiającym się chwilami charakterystycznym pogłosem. Ponadto nagłe zrywy, przypominające psa spuszczonego ze smyczy, po chwili przechodzące w totalne dołowanie, maksymalnie miażdżące, by zaraz ponownie doznać wściekłości i rozszarpać nas na strzępy. Towarzyszące temu tajemnicze, rytualne zaśpiewy pogłębiają wszechobecny w tej muzyce mrok i hipnotyzują niczym bujające się przed nami wahadełko czarodzieja. Niesamowitym jest, w jaki sposób Trollcave mieszają ze sobą teoretycznie przeciwstawne gatunki muzyczne, tworząc przy okazji spójny monolit, prawdziwego potwora. Muzyka zawarta na “Adoration of the Abyssmal Trespasser” jest niczym narkotyk. Żaden tam nowy wynalazek, jedynie chemicznie ulepszona mikstura, albo przynajmniej ekwiwalent tego, czym częstował diler lata temu. Wspomniałem, że Trollcave rozwinęli swoją formułę. Ciężko temu zaprzeczyć, skoro ich kompozycje, poprzednio zamykające się w siedmiu minutach, tym razem trwają dwa razy dłużej, i są niebanalnym rozbudowaniem tematów z wstępnego etapu działalności zespołu. Trzeba przy tym zaznaczyć, że panowie bynajmniej unikają nadmiernych powtórzeń, czy tam zapętleń, tylko rozwijają sukcesywnie myśl przewodnią.  Obecne oblicze zespołu to totalna duchota, palący w płuca czarny dym i absolutny obłęd. Trollcave konsekwentnie kroczy ścieżką, którą wskazali im mistrzowie. I czyni to w stylu, z którego ich nauczyciele byliby niezmiernie dumni. Tym bardziej, że, jak podskórnie czuję, nie jest to jeszcze ich szczyt możliwości. Dla maniaków eksperymentalnego (w starym tego słowa znaczeniu) doom / death metalu “Adoration of the Abyssmal Trespasser” to pozycja obowiązkowa.

- jesusatan




Recenzja Moondark „The Abysmal Womb”

 

Moondark

„The Abysmal Womb”

Pulverised Records (2024)

 


Moda na powroty trwa w najlepsze. Moondark to kolejny dowód, że muzyczna archeologia i pompowanie trupów napędza machinę popytu. Szwedzi przed ponad 30 laty wydali jedno demo, które na przestrzeni lat poczekało się kilku reedycji w różnych formatach. Teraz, trochę ni stąd ni zowąd muzycy wracają na scenę w barwach Pulverised Records otagowani „legendarnym” statusem, który może być wabikiem na co niektórych fanów. Czy jednak „The Abysmal Womb” to powrót, na który czekaliśmy i który jest nam, słuchaczom potrzebny? Śmiem wątpić. Nie oznacza to jednak, że Skandynawowie dostarczyli materiał słaby. Tutaj w zasadzie wszystko na swój sposób się zgadza – średnio-wolne tempa, miażdżące, miarowo bite riffy, wyraźny, ale niespieszny growl kojarzący się trochę z Lindgrenem z Grave, wyrazista, mocna, może trochę zbyt wyczyszczona produkcja dostarczają wszystko, żeby przypodobać się nie tylko młodszym, ale i starszym fanom. Muzyka też się niespecjalnie zmieniła. Zmienili się natomiast muzycy, ich wiek i ich percepcja. Ilekroć odpalałem „The Abysmal Womb” miałem wrażenie, że panowie zapierają się rękami i nogami, żeby nie wyjść ze swojej strefy komfortu, a znaczna część finalnego efektu nie została osiągnięta pomysłami, tylko obróbką studyjną i dobrodziejstwami współczesnej technologii. Zmierzam, do tego, że czuć, że jest to grane przez ponów po 50tce, którzy mają z tego jakąś zabawę, ale raczej to rubaszna zabawa przy wódeczce niż młodzieńcze szaleństwo i ślepa wizja tego, że świat leży u twych stóp. Tu wszystko jest bezpieczne. Nawet jeśli panom muzykom wydaje się, że szaleją, to po drugiej stronie głośnika odbiór jest jednak nieco inny. W żaden sposób nie nazwę tej płyty słabą, ale gdyby się ona nie ukazała to świat by tego nie odnotował. Jest to granie raczej dla wąskiego grona osób i dla tych sentymentalnych archiwistów, którzy tęsknią za czasami minionymi i wydaje im się, że Ci młodzi przed 30 laty muzycy im to dostarczą. Zupełnie szczerze, „The Abysmal Womb” jest płytą z gatunku „Można, ale nie trzeba”. Jak ktoś ma chwilę, żeby posłuchać solidnego grania, to może śmiało po ten materiał sięgnąć, jeśli ktoś szuka płyty, która uchwyci ducha tamtych lat, to chyba jednak nie ten adres.

 

                                                                                                                                             Harlequin




piątek, 13 grudnia 2024

Recenzja Starless Void „Starless Void”

 

Starless Void

„Starless Void”

GOP 2024

 


Lubicie ogórkową? Ja owszem, choć nieczęsto robię. Jako jednak, iż rodzinka zażyczyła sobie dziś na obiad takie właśnie zupy, wybrałem się do kuchni, włączając uprzednio debiutancka EP-kę Starless Void na zapętleniu. I tak sobie ten niepozorny materiał leciał, leciał, i kiedy kilka razy przeleciał, zdążył mi się nieźle wkręcić w łepetynę. Mamy tutaj do czynienia z zespołem, który zawiązał się ledwie dwa lata temu, aczkolwiek muzycy wchodzący w jego skład pewne doświadczenie już uprzednio zdobyli. Wspomnę tutaj choćby o Abnormal Sickness, Sandbreaker, Moulded Flesh czy Brain Sirgery. W sumie spośród tych nazw, najwłaściwszym drogowskazem zdaje się być Sandbreaker, gdyż pod nowym szyldem muzycy tworzą dźwięki doom/ death metalowe, okraszone kapką stonera. Choć w sumie nie taką „kapką”, bowiem ten klasyczny, stonerowy, powolny rytm towarzyszy tutaj większości utworów, a pojawiające się miejscowo Hammondowe klawisze jeszcze bardziej potęgują narkotyczne odczucia. „Starless Void” buja zatem dość solidnie, w tempie, przy którym może nie ruszymy zaraz do tańca, ale z chęcią pokiwamy głową albo potupiemy nóżką. Tym bardziej, że melodie gitarowe kojarzyć się mogą z takimi klasykami jak wcześniejszy Cathedral, tudzież chwilami My Dying Bride (tak z okolic okresu „The Light at the End of the World”, choćby w ostatnim na liście „Liquid Fire”). W zakresie aranżacji wielkich szaleństw tu nie znajdziecie. Zazwyczaj utwory oparte są na konsekwentnym uderzaniu danym motywem w łeb, tak długo aż czaszka pęknie. Bez finezyjnych akordów, niepotrzebnych zmian tempa, z bardzo oszczędnie wplatanymi solówkami. Równie zaparty jest wokalista, cedzący z siebie teksty głębokim, odżołądkowym growlem (w „Katharsis” także po naszemu), idealnie pasującym do ciężaru samej muzyki. Gdzieś tam po drodze przemknie jakiś filmowy sampel dla dodatkowego urozmaicenia, gdzie indziej w tle dośpiewa coś pani Joanna, i płyta nagle się kończy, pozostawiając lekki niedosyt. Bo, mimo iż nie jest to żadne novum, Starless Void w rzeczonym gatunku muzycznym prezentuje poziom dość wysoki i słychać, że zespół potencjał w sobie ma spory. Jak na debiucik jest zatem dobrze, i można mieć nadzieję, że zespół rozwinie się we właściwym gatunku. Sprawdźcie zresztą sami.

- jesusatan



 

Recenzja Icon Of Evil „Locust Cathedral”

 

Icon Of Evil

„Locust Cathedral”

Selfmadegod Records 2024

 


No i po jedenastu latach przerwy, nie licząc pojawienia się na splicie z The Dead Goats i epki „Icon Of Evil”, Wrocławianie powrócili z pełniakiem, który nieźle kopie w dupę. Dwójka tej dolnośląskiej kapeli to siedem numerów staroszkolnego death metalu plus niespodzianka na zakończenie. „Locust Cathedral” to mocne uderzenie kłębiących się masywnych riffów, z których wytrącają się ostre jak brzytwa tremolo. Te masywne struktury płyną dość szybko przed siebie, miażdżąc i mieląc, a siłę tych czynności wzmacniają tęgie bębny i nieustępujący im wagą bas. Charakter tych nieustępliwych form wyraźnie przypomina najlepsze produkcje Vader, ale nie tylko, bo Icon Of Evil ustami Mokrego łączy je z podwójnymi wokalami, które brutalnym growlem i opętańczymi wrzaskami zdecydowanie kojarzą się z Deicide. Ta fuzja zrodziła atletyczny death metal z diabolicznym płomieniem, który podsycany jest przez krótkie, piskliwe wtrącenia na podobę rzeźbienia po gryfie Trey’a Azagthoth’a. Jednakże nasi muzycy nie poprzestają tylko na ostrej i wyrafinowanej jeździe do przodu, ponieważ potrafią również zwolnić i przejść w średnie tempa, gniotąc i bujając niczym Bolt Thrower, jak w czwartym wałku „Colossus”. Swoją najnowszą płytę urozmaicają także poprzez piątą kompozycję „Creeping Corruption”, w której niszczące miarowo akordy tasując się ze schizoidalnymi zagrywkami, zalatują mistycznym i hipnotyzującym na całego klimatem. Po tych dwóch przełamaniach panowie wracają na poprzednie tory częstując nas dotkliwym wpierdolem w postaci „Depths Of Scorn” i „We’re The Plague”. Najnowsze wydawnictwo tej wrocławskiej brygady zamyka nieco odstający od reszty cover Amebix „Chain Reaction”, który ciekawie zinterpretowany przez Icon Of Evil w sumie całkiem dobrze wpasowuje się w „Locust Cathedral”, nawiązując swą aurą do atmosferyczności wspomnianego wcześniej „Creeping Corruption”. Bardzo dobrze wyprodukowany materiał o wysokiej selektywności, lecz nie pozbawiony brudu i szorstkości. Inteligentnie skomponowany z gracją daje w mordę. Jak na moje nędzne ucho to światowy poziom, co udowadnia, że polski metal śmierci nie ma się czego wstydzić. Nie ma chuja… musicie posłuchać!

shub niggurath




środa, 11 grudnia 2024

Recenzja Hild „Thrash på Svenska”

 

Hild

„Thrash på Svenska”

Black Lion Rec. 2024

Debiut Hild przedstawiałem wam jakieś dwa lata temu, kiedy to ValFreia” ukazał się nakładem naszej rodzimej wytwórni, u Pana Ładnego. Był to materiał wielce obiecujący, mimo iż skomponowany, podobno, „na kolanie” w pojedynkę, przez Larsa Brodessona. Przez ten czas jednak nieco się zmieniło. Przede wszystkim Hild przestał być jedynie projektem jednoosobowym, i stanowi obecnie pełnowymiarowy zespół. Drugi album, zatytułowany po prostu „Thrash på Svenska” to… jak mówi tytuł. „Thrash po szwedzku”. Prosty, bezpośredni nagłówek, to i nieskomplikowana muzyka. Podobnie jak w przypadku debiutu, czuć w tych nagraniach bezwzględny spontan. Oraz inspiracje płynące bezpośrednio z lat osiemdziesiątych. Nie ma na tym krążku żadnej finezji, jeśli oczywiście nie będziemy drobiazgowi i nie przyczepimy się do dość melodyjnych (trochę kontrastujących z całością) i bardzo zagabnie odegranych partii solowych. Szwedzi jadą ostro do przodu, tnąc riffami niczym nieco zardzewiałą z racji wieku brzytwą, czasem nieco na oślep, ale na pewno z płynącym z serca zacięciem. Powiedziałbym, że czuć w tych kompozycjach silny punkowy sznyt, acz nie przejawiający się jedynie w prostocie aranżacji, ale w tym pierwotnym zapędzie, chęci skopania komuś dupska, pokazania „faka” i wysrania się na współcześnie panujące trendy. Połączenie obu tych gatunków tworzy w omawianym przypadku miksturę silnie łatwopalną, przy której o eksplozję nietrudno. Sporo tu rytmów zapraszających do szalonego tańca, ale nie brak także elementów srogo zaskakujących. Do takich należą choćby pojawiające się w otwierającym całość „Vigrid (Visa från vedervärdiga vidder)” klawisze (trochę mnie to na wstępie zniechęciło i wlało w serce me kapkę zwątpienia), albo trybalne zaśpiewy w bardzo folkowym „Kvinnokroppen Krälande”. Jeśli przy śpiewie już jesteśmy, to przekaz płynący z tych piosenek jest oczywiście wyrażany w języku muzykom rodzimym (tytuł płyty nie wziął się przecież znikąd), i na pewno stanowi to pewnego rodzaju odmienność. Poniekąd oryginalna jest też barwa głosu Larsa, na pewno nie będąca niezauważalną. Chłop drze mordę w sposób bardzo emocjonalny, wyrażając się w tonacji balansującej między krzykiem a śpiewem. Największym atutem tego albumu jest na pewno jego nośność. Ciężko bowiem ustać przy tych piosenkach bez ruchu. Kilku muzyków postanowiło sobie popunkować po thrashowemu, zgaduję że sprawiło im to od chuja zabawy, gdyż najmniejszej spiny czy chęci zaistnienia na rynku tu nie dostrzegam, i wyszedł im z tego super miodny materiał. Dla mnie bomba, i ode mnie wielkie brawa!

- jesusatan




Recenzja Kildonan „Embers”

 

Kildonan

„Embers”

Caligari Records 2024

Odpowiedzialnym za ten projekt jest szkocki muzyk Hamish MacKintosh, który może być Wam znany z takich szyldów jak Sluagh, Ageless Summoning czy też Vostok. Ten ostatni był podobnie jak Kildonan jego solowym przedsięwzięciem. Jak twierdzi Hamish debiutancka płyta Kildonan jest kontynuacją zamysłu obranego podczas komponowania w ramach Vostok. Nie wiem czy tak jest w istocie, ale mam już obraz „Embers”, który nasuwa skojarzenia przede wszystkim ze sceną francuską. Wyraźnie słychać ją w delikatnych dysonansach oraz specyficznych, pływających riffach oraz awangardowych wtrętach. Akordy płyną w średnim tempie, częstując nas dość gęstymi strukturami, w których kotłują się ze sobą atonalne nuty, rozwleczone pływy gitarowe, trochę agresywniejsze zrywy oraz wysokotonowe zagrywki. Ilość form w jakich występują jest zrównoważona zatem stosunek klasycznych i alternatywnych sposobów na szarpanie strun dzieli się po równo tak, że za pośrednictwem tutejszych aranżacji dostajemy produkt idealnie zbalansowany. Zatem pierwocina Kildonan to sześć numerów nowoczesnego black metalu o spokojnym usposobieniu, którego melodyjność jak i ekspresja wskazuje na duże zaangażowanie emocjonalne jego twórcy. „Embers” to wysoce afektywna muzyka, przypominająca swym wydźwiękiem sentymentalne produkcje gotyckie jak i doom metalowe. W tutejszych utworach odnaleźć można dużo bólu, żalu czy też bezsilności, ale również mnóstwo teatralnej melancholii, która momentami czyni ten materiał skrajnie ckliwym. Potęgują to różnorodne wokale Hamish’a MacKintosh’a, który potrafi po blekowemu wrzasnąć, po gotycku zanucić miękkim i niskim tonem jak i również wzbić się pod niebiosa wysokim heavy metalowym głosem. Wszystko zebrane do kupy wydało plon, który może się podobać, ale nie musi… no chyba, że lubicie współczesne granie niby-black metalowe, które cechują rozleniwione kostkowanie i mięciutkie chwytliwości w dysonansowej otulinie.

shub niggurath




wtorek, 10 grudnia 2024

Recenzja At the Altar of the Horned God “Elements”

 

At the Altar of the Horned God

“Elements”

I, Voidhanger 2024

Cóż, tego w sumie można było się spodziewać. Bynajmniej nie „oczekiwać”, bo, jeśli pamiętacie, dotychczasowe dwa pełne albumy At the Altar of Horned God zrobiły na mnie naprawdę silne wrażenie. Z zespołami nieoczywistymi i eksperymentalnymi jest jednak tak, że zdarza im się skręcić nie do końca w tę ścieżkę w którą byśmy chcieli. Hiszpan na swoim najnowszym wydawnictwie najwyraźniej zbłądził. Zacznijmy od tego, że „Elements”, dwudziestominutowa EP-ka składająca się z czterech utworów, każdy z nich poświęcony innemu żywiołowi, jest materiałem nie mającym już z metalem kompletnie nic wspólnego. Przynajmniej jeśli nie bierzemy pod uwagę pojawiających się na płycie, bardzo miejscowo, ostrych wokali. To, co Heolstor tutaj spłodził to mieszanka rocka gotyckiego, industrialu i elementów elektro. I to jeszcze nie byłoby wcale takie złe, bo kiedy chwilami motyw przewodni, wspomagany niskimi, śpiewanymi wokalami, przypomina nieco Sisters of Mercy, to wcale nie brzmi to aż tak nijako. Takich fragmentów jest jednak jak na lekarstwo. Sporo za to naprawdę nijakiego, oklepanego do granic możliwości, skocznego, albo raczej powinienem napisać „tanecznego”, ciemnego rocka. Nie brak też elementów klawiszowych, i to zarówno pod postacią syntezatorowego pianina, co płynących w tle, ambientowych pasaży, w sumie nużących i za cholerę nie wnoszących niczego nowego do wspomnianego wcześniej kanonu. Ponadto mocno nijakie są na tym wydawnictwie także wokale. Chłop stara się chyba stanąć w rozkroku, tworząc dźwięki, mimo wszystko, dość mroczne, lecz łączy je z dość „popowym” stylem śpiewania. Tak dzieje się choćby w „Ignis”. Za chwilę, w „Aer”, z kolei słyszymy śpiewy w duecie, niby mające tworzyć tajemniczy klimat, ale i w tej roli odnoszące sromotną porażkę. A rolę pełnią tu one przewodnią, gdyż spokojne klawiszowe tło w zasadzie… jest. I tylko tyle. Gdzieś tam pojawi się przez chwilę cięższy beat albo jakieś bębny, lecz tak naprawdę nie ma tutaj na czym ucha zawiesić. A na pewno materiał ten nie wciąga i nie intryguje, jak wspomniane, wcześniejsze wydawnictwa. No i jeszcze ten niemal dyskotekowy „Terra” na koniec. Niestety, kariery na scenie goth / elektro Hiszpanowi nie wróżę, bo o wiele lepsze zespoły widziałem choćby dwa tygodnie temu, kiedy dla towarzystwa wybrałem się z małżonką na koncert do Warszawy. Albo jeśli porównam „Elements” z prezentowanym tu całkiem niedawno debiutem Pink Panther Project. Nudne to jest, nijakie i niezbyt dobrze wróżące na przyszłość. Jeśli ta EP-ka miała być jedynie eksperymentem w wykonaniu At the Altar of the Horned God”, to na pewno się on nie powiódł. Mam nadzieję, że z kolejnym krążkiem projekt ten wróci na właściwe tory. Bo za tego kaszana mają u mnie pierwsze ostrzeżenie.

- jesusatan


https://i-voidhangerrecords.bandcamp.com/album/elements