Cień
„Maledictio”
Old
Temple 2024
Tak sobie myślę, że może lepiej, żeby ten bieżący
rok już się skończył. Pozostał nam ostatni miesiąc, człowiek pomału chciałby
sobie poukładać w głowie małe podsumowanie, a tu co chwilę wyskakuje, niczym
diabeł z pudełka, kolejny zespół z płytą, od której nie mogę się oderwać. Cień
nigdy nie należał do moich faworytów polskiej sceny blackmetalowej. Ot,
solidny, można powiedzieć drugoligowy wykwit z przebłyskami. Po „Malediction”,
czwartym już krążku rzeczonej załogi, nie spodziewałem się zatem zbyt wiele. Zanim
jednak siadłem, by napisać o nim kilka słów, wkręcił mi się niczym korkociąg w
czaszkę i kompletnie zniewolił. Dobra, ja wiem, że z każdym kolejnym albumem
zespół robił mały kroczek do przodu. Teraz jednak skoczył niczym lew, wbijając
się do czołówki czarnego metalu z rodzimego podwórka. Sześć zamieszczonych na
„Maledictio” kompozycji, dających w sumie czterdzieści minut muzyki, to
propozycja z najwyższej półki. W zasadzie nie ma tutaj żadnej odkrywczości.
Zespół nadal tworzy wariację własną na temat nordyckiego black metalu z okresu
świetności. Tym razem jednak, kompozycyjnie wspięli się na Mount Everest.
Serwowane przez nich harmonie są kurewsko jadowite, nadludzko chłodne i do bólu
staroszkolne. Nie ma na tym krążku nawet jednego fragmentu, który nie zazębiał
się idealnie z pozostałymi, czy choćby odrobinę odstawał od reszty. Szybkie
zazwyczaj tremolo tworzą prawdziwy gradowy sztorm, uderzający naraz chyba ze
wszystkich stron. Mimo, a może właśnie z powodu tego, że brzmienie tych nagrań
jest idealnie wyważone, szorstkie ale idealnie czytelne, żaden niuans nie jest
w stanie nam umknąć w ścianie dźwięku. Kolejne riffy wbijają się zatem w głowę
i nie znajdują stamtąd wyjścia, grając jeszcze na długo po tym, jak płyta się
kończy. Wspomniałem o szybkości, lecz są też tutaj dwie zdecydowanie wolniejsze
kompozycje, mianowicie „Inverted Cathedrals” i „Iob”, w których Cień
udowadniają, że nie trzeba grać na najwyższych obrotach by pokazać swoją siłę.
Te dwa numery to takie zatrute jabłko dla zbłąkanego w śnieżycy wędrowca.
Kuszące łagodnością, a ostatecznie doprowadzające na skraj szaleństwa za pomocą
skrywanych melodii. Kompletnie fantastyczną robotę wykonano na „Maledictio”
także w sferze wokalnej, gdzie przeraźliwe, obłąkańcze wrzaski prowadzą, niczym
u schizofrenika, dialog ze swoim alter ego. Słówko też należy się Suffer’owi,
który nagrał świetne partie bębnów, przemycając w niektórych miejscach całkiem
ciekawe, niekoniecznie standardowe zagrywki. No i te, kapnięte dosłownie
miejscowo, klawiszowe ozdobniki, budujące niepokojący i złowieszczy nastrój…
Tutaj wszystko jest dozowane z aptekarską dokładnością, albo precyzją starego,
doświadczonego czarodzieja z długą, białą brodą. Znajomy kiedyś powiedział, że
nawet gdyby miał słuchać wyłącznie polskiego black metalu, to i tak nie
starczyłoby mu czasu, żeby wszystkim dobrym płytom poświęcić tyle czasu, na ile
zasługują. W pełni się z tym stwierdzeniem zgadzam, wrzucając jednocześnie
„Maledictio” do szuflady z napisem „Nie wolno przeoczyć!”. Bardzo dobra płyta
od zespołu, po którym w życiu bym się takiej nie spodziewał. Zatem, jak
wspomniałem przed chwilą, przeoczyć ten materiał, to ciężki grzech zaniechania.
Mus!
-
jesusatan