wtorek, 3 grudnia 2024

Recenzja Cień „Maledictio”

 

Cień

„Maledictio”

Old Temple 2024

 


Tak sobie myślę, że może lepiej, żeby ten bieżący rok już się skończył. Pozostał nam ostatni miesiąc, człowiek pomału chciałby sobie poukładać w głowie małe podsumowanie, a tu co chwilę wyskakuje, niczym diabeł z pudełka, kolejny zespół z płytą, od której nie mogę się oderwać. Cień nigdy nie należał do moich faworytów polskiej sceny blackmetalowej. Ot, solidny, można powiedzieć drugoligowy wykwit z przebłyskami. Po „Malediction”, czwartym już krążku rzeczonej załogi, nie spodziewałem się zatem zbyt wiele. Zanim jednak siadłem, by napisać o nim kilka słów, wkręcił mi się niczym korkociąg w czaszkę i kompletnie zniewolił. Dobra, ja wiem, że z każdym kolejnym albumem zespół robił mały kroczek do przodu. Teraz jednak skoczył niczym lew, wbijając się do czołówki czarnego metalu z rodzimego podwórka. Sześć zamieszczonych na „Maledictio” kompozycji, dających w sumie czterdzieści minut muzyki, to propozycja z najwyższej półki. W zasadzie nie ma tutaj żadnej odkrywczości. Zespół nadal tworzy wariację własną na temat nordyckiego black metalu z okresu świetności. Tym razem jednak, kompozycyjnie wspięli się na Mount Everest. Serwowane przez nich harmonie są kurewsko jadowite, nadludzko chłodne i do bólu staroszkolne. Nie ma na tym krążku nawet jednego fragmentu, który nie zazębiał się idealnie z pozostałymi, czy choćby odrobinę odstawał od reszty. Szybkie zazwyczaj tremolo tworzą prawdziwy gradowy sztorm, uderzający naraz chyba ze wszystkich stron. Mimo, a może właśnie z powodu tego, że brzmienie tych nagrań jest idealnie wyważone, szorstkie ale idealnie czytelne, żaden niuans nie jest w stanie nam umknąć w ścianie dźwięku. Kolejne riffy wbijają się zatem w głowę i nie znajdują stamtąd wyjścia, grając jeszcze na długo po tym, jak płyta się kończy. Wspomniałem o szybkości, lecz są też tutaj dwie zdecydowanie wolniejsze kompozycje, mianowicie „Inverted Cathedrals” i „Iob”, w których Cień udowadniają, że nie trzeba grać na najwyższych obrotach by pokazać swoją siłę. Te dwa numery to takie zatrute jabłko dla zbłąkanego w śnieżycy wędrowca. Kuszące łagodnością, a ostatecznie doprowadzające na skraj szaleństwa za pomocą skrywanych melodii. Kompletnie fantastyczną robotę wykonano na „Maledictio” także w sferze wokalnej, gdzie przeraźliwe, obłąkańcze wrzaski prowadzą, niczym u schizofrenika, dialog ze swoim alter ego. Słówko też należy się Suffer’owi, który nagrał świetne partie bębnów, przemycając w niektórych miejscach całkiem ciekawe, niekoniecznie standardowe zagrywki. No i te, kapnięte dosłownie miejscowo, klawiszowe ozdobniki, budujące niepokojący i złowieszczy nastrój… Tutaj wszystko jest dozowane z aptekarską dokładnością, albo precyzją starego, doświadczonego czarodzieja z długą, białą brodą. Znajomy kiedyś powiedział, że nawet gdyby miał słuchać wyłącznie polskiego black metalu, to i tak nie starczyłoby mu czasu, żeby wszystkim dobrym płytom poświęcić tyle czasu, na ile zasługują. W pełni się z tym stwierdzeniem zgadzam, wrzucając jednocześnie „Maledictio” do szuflady z napisem „Nie wolno przeoczyć!”. Bardzo dobra płyta od zespołu, po którym w życiu bym się takiej nie spodziewał. Zatem, jak wspomniałem przed chwilą, przeoczyć ten materiał, to ciężki grzech zaniechania. Mus!

- jesusatan




Recenzja Ante-Inferno „Death’s Soliloquy”

 

Ante-Inferno

„Death’s Soliloquy”

Vendetta Records 2024

Ante-Inferno to angielska kapela, która powstała w 2017 roku i kilka dni temu wydała swój trzeci album. Jego wydźwięk sporo wyjaśniają słowa od wydawcy, które mówią, że jak i w warstwie muzycznej oraz tekstowej „to podróż przez depresję i beznadzieję, przez obsesyjne myśli o najbardziej makabrycznej naturze człowieka, kłębiącej się wokół samozniszczenia i rozmyślaniu nad trawiącymi koszmarami związanymi z niespełnionymi pragnieniami”. Tak więc nie dziwi specjalnie wzniosłość i refleksyjność tutejszych akordów, które mają odzwierciedlać te wszystkie uczucia ściśle związane z bólem ludzkiego istnienia, który prowadzi często do depresji i w skrajnych przypadkach do samobójstwa. Najnowsza płyta Ante-Inferno doskonale oddaje te emocje i ubiera je w delikatnie pretensjonalne riffy, które płyną tutaj dość jednostajnie i ubarwione są subtelnymi, smutnymi melodiami, objawiającymi się nie tylko w głównym kostkowaniu, ale również w wypływających spomiędzy niego wysublimowanych tremolo czy zdawkowych solówek. Niesie to wszystko ze sobą dość chmurny i dołujący klimat, który niepozbawiony jest teatralnego dramatyzmu, co ubogacają dwojakie wokale, prowadzące między sobą gorzki dialog. Nie tylko jednak mamy na „Death’s Soliloquy” do czynienia z przepełnionymi czarną melancholią riffami, bo Anglicy potrafią także zaskoczyć bardziej zdecydowanymi formami, przypominającymi najlepszą szkołę skandynawską. Wpuszczają oni w ten sposób do swojej muzy trochę zimnego powietrza, schładzając tym samym dość duszne ciężkie brzmienie black metalu jaki grają. W tych momentach nuda tutejszych, przydługich utworów, zamienia się w nieco ostrzejsze rytmy, które nieźle bujają, ale i tak nie do końca ratują tą produkcję. Dziwny, sentymentalny defowo-blekowy metal, który częstuje emocjonalnym ładunkiem promowanym we współczesnych mediach, rozmiękczających na siłę młode pokolenia. Zupełnie bez charakteru i całkowicie bezpłciowy.

shub niggurath




poniedziałek, 2 grudnia 2024

Recenzja Fantom „Regime of Chaos”

 

Fantom

„Regime of Chaos”

Digital 2024

Całkiem niedawno prezentowałem wam sylwetkę pochodzących z mojego podwórka chłopaków z Technophobia. To od nich dowiedziałem się o istnieniu, tuż za miedzą, zespołu o nazwie Fantom. A że polecani byli mocno, to sobie sprawdziłem, co tam Krzyżaki wymóżdżyli. Zresztą nie takie do końca Krzyżaki, bo za zestawem siedzi piętnastolatek z Chełmży, a bas w obsługuje Kajtek, z wspomnianej wcześniej brygady bydgoskiej. Na żużel chłopaki pewnie nie chodzą, to i po mordach się nie piorą. Stworzyli za to dwadzieścia minut naprawdę świetnej muzyki, która spowodowała u mnie opad szczęki na podłogę. Kręgosłupem jest tutaj staroszkolny thrash / crossover, zagrany w tempie słusznym. W cholerę chwytliwy i nośny, z mnóstwem riffów przy których łeb aż prosi się o dekapitację, co by mógł sobie poskakać po posadzce w dzikim tańcu. Nie wiem, skąd kolesie się wzięli, ale pewnikiem ktoś ich zahibernował, albo przynajmniej zamroził jeszcze w banku nasienia, bo wykluli się zdecydowanie „po czasie”. Ich twórczość to kwintesencja lat osiemdziesiątych, a inspiracje z których czerpią pełnymi garściami można by wymieniać w nieskończoność. Ograniczę się jedynie do S.O.D., Exodus, Slayer czy Carnivore. Sporo tutaj szybkiego kostkowania, kopiących w mordę, ostrych jak brzytwa riffów, zmian tempa i tego naturalnego groove’u. Jestem w autentycznym szoku, że chłopaczki mające po kilkanaście lat potrafią w tak porywający sposób posklejać (po swojemu!) wszystkie te klasyczne patenty, które mi, jako szczeniakowi, mąciły w głowie i budowały muzyczną tożsamość. Największym plusem tych pięciu kompozycji jest, co już wspomniałem, wybitna niemal szczerość przekazu. Tutaj nie ma żadnej spiny czy jednoznacznych zapożyczeń. Jest w chuj zabawy muzyką. Poza tym, co mnie rozpierdala jeszcze bardziej, muzycy bynajmniej nie trzymają się sztywno tych staroszkolnych ram,  potrafią wpleść w swoje numery elementy całkowicie zaskakujące. Bo jak inaczej nazwać pojawiające się już w pierwszej części materiału odważne wstawki saksofonowe? Nie, no ja wiem, że instrument ten to odkrycie Ameryki, podobnie jak wplecione tu i tam sample filmowe, jednak sposób w jaki Fantom środków tych użyli mimo wszystko zaskakuje. Cholernie dobre są też na tym wydawnictwie wokale. Szorstkie śpiewy przeplatane czystymi zakrzykami. Znów, żadne novum, ale robota zrobiona na cacy, palce lizać. Posłuchajcie partii solowych! Przecież to jest najwyższa półka! Brzmienie? Ja pierdolę, lata osiemdziesiąte w najlepszym wydaniu. Zero nadmiernej polerki, a jednocześnie pełen profesjonalizm. Przepraszam bardzo jeśli kogoś zawiodę, ale ja na „Regime of Chaos” nie znajduję słabego punktu. Dla mnie jest to strzał w ryj na zasadzie „fatality”. Niech ich ktoś, kurwa, wyda na fizycznym nośniku, bo zasługują na to jak mało kto! Fantastyczny thrash metal, jestem pozamiatany.

- jesusatan




niedziela, 1 grudnia 2024

Recenzja Burial Oath „The Cycles Of Suffering”

 

Burial Oath

„The Cycles Of Suffering”

Redefining Darkness Records 2024

To już trzeci pełniak tej amerykańskiej brygady, a pierwsze moje z nią spotkanie. Ci czterej panowie wysmażyli na nim siedem kawałków natury black metalowej, choć daleko im do chłodów północy, ponieważ brzmieniowo bliżej tu do słonecznego południa, pomimo że Burial Oath potrafi zaskoczyć zimnym tremolo. Podobnie jest tutaj w charakterze ich rogacizny, która nie ziębi w ogóle i nie kąsa wcale, lecz raczej próbuje miażdżyć i docisnąć nas do gleby, ale i to jej słabo wychodzi, bo cherlawych punktów na tej płycie znaleźć można sporo. Jednym z nich jest brak mocy w riffach i okresowych blastach, które tylko nieznacznie podbija wysunięta do przodu perkusja. Kolejnym bladym elementem jest melodyka, przypominająca swym wydźwiękiem produkcje Uada czy Mgły. Harmonie te płyną ospale niekiedy w towarzystwie elektronicznego podkładu, a gdy przyspieszają to w połączeniu z wrzaskliwymi wokalami kierują delikatnie „The Cycles Of Suffering” w kierunku chwytliwych, szwedzkich wydawnictw jak choćby te sygnowane niegdyś logiem Dissection. Amerykanie serwują niezbyt porywający black metal o szczególnie ciepłej barwie, który często zmienia swe tempo, a tradycyjne kostkowanie i wyłaniające się z niego tremolando, starają się urozmaicić klimatycznymi zwolnieniami, które nierzadko przypominają pobrzdękiwania w stylu „post”. Burial Oath stara się jak może, ale niestety nie porywa i nie potrafi przyciągnąć do siebie szczególnej uwagi. Wszystko tu jakby zbyt sztampowe i mocno zużyte. Jest jednak na „The Cycles Of Suffering” jedna perełka. Chodzi mi bowiem o numer „Kingdom Of Fire”. Nieźle buja i chłoszcze niczym najlepsze norweskie kapele, wykorzystując przy tym sporo punkowego sznytu. Utwór ten zamyka ten krążek i mam nadzieję, że stanowi kierunek przyszłych nagrań tego zespołu, bo na tych wyświechtanych melodyjkach to ten kwartet daleko chyba nie zajedzie.

shub niggurath