Tak naprawdę,
materiał ten wcale nie jest taki świeżutki, bowiem pierwotnie ukazał się, co
prawda w formie digital, ale jednak, w dwa tysiące dwudziestym trzecim. I
bardzo mnie cieszy, że został wyłapany przez włodarzy Blood Harvest, bowiem nie
jest wart tego, by utonąć w zalewie muzycznego planktonu. Aedes pochodza z
Finlandii i grają absolutnie nie fiński death metal. Najbliższym skojarzeniem,
jakie mi od pierwszych chwil przyszło do głowy, jest norweski Diskord. Acz też
nie do końca. Zacznijmy od tego, że muzyka na „Odious Imprecation” jest dość
złożona i połamana. Harmonie niejednokrotnie, i to w trakcie każdego kawałka,
łamią się, przeplątają, muzycy zmieniają tempo i sposób kostkowania. Trochę to
na sposób „jazzowy” pokręcone i na pewno nie zdradzające wszystkich tajemnic
przy pierwszym otwarciu. Wręcz przeciwnie. Te cztery kompozycje rosną pomału,
by dopiero po kilku rundkach wgryźć się w mózg niczym kleszcz w skórę. Na EP-ce
nie ma zawrotnych temp, wszystko dzieje się raczej w trybie umiarkowanym. Nie
ma tutaj też typowej dla death metalu brutalizy. Materiał ten jest bardziej
nastawiony na wywoływanie letalnej infekcji, niż eliminację poprzez strzał w
potylicę. Trzeba też przyznać, że jest niesamowicie przemyślany i pozbawiony
elementów przypadkowych. Panowie doskonale wiedzieli co, i jak chcą zagrać. Nie
znaczy to, że chwilami nie zostawili sobie chyba jednak lekkiego marginesu na
wariacje w studio, jednak i ten składnik spontaniczności wpisuje się idealnie w
ich misterny plan. Plan, który także nie zakładał zbytniej sterylizacji
rzeczonych nagrań, bowiem całość brzmi bardzo organicznie i poniekąd
staroszkolnie. Ciężko wyróżnić na tym wydawnictwie jakiś konkretny utwór, ale
gdybym miał to zrobić, to stawiam na końcówkę ostatniego na liście „Cosmic Void
Decay”, walcowaty, podbity dźwiękiem dzwonu w tle motyw, kojarzący mi się mocno
z Disembowelment. Po takim zamknięciu aż chce się całość włączyć ponownie.
Kurwa, szkoda, że ten materiał jest tak krótki, jednak, jak wiadomo, lepszy
niedosyt niż przesyt. Jako iż, o czym wspomniałem, od chwili wydania „Cosmic
Void Decay” minął ponad rok, jest nadzieja, że Aedes za czas jakiś uraczą nas
kolejnym wydawnictwem. Ja na pewno będę czekał, niecierpliwie.
Ta
sztokholmska kapela powstała w 2020 roku po to, aby grać heavy metal i tą
właśnie muzykę zawiera druga już w karierze tego duetu płyta, która ukarze się
24 stycznia roku jeszcze przyszłego. Najnowszy krążek Szwedów to dziesięć
numerów, które dają prawie czterdzieści minut muzyki, że tak powiem… starodawnej.
Jest to bowiem bardzo klasyczne ujęcie tego gatunku, które z powodzeniem
mogłoby zostać wydane na początku lat osiemdziesiątych. Ten tradycyjny metal
zapodany za pomocą wartko płynących riffów, które okresowo poprzecinane są
melancholijnymi i wręcz balladowymi zwolnieniami nosi w sobie również kilka
innych cech. Obecne tu, niewymuszone i pozbawione wrzasków wokale, aksamitnie podążają
w przestrzeń nawiązując do estetyki lat siedemdziesiątych. Podobnie jest w
przypadku brzmienia tego albumu, a zwłaszcza epickich solówek, które wypełniają
go po brzegi. Barwa z jaką zarejestrowano ten materiał jest niemalże
analogiczna, wyraźnie przydymiona i przypomina dźwięk odtwarzany z mocno
zużytego winyla, zupełnie jak stare płyty Led Zeppelin lub Deep Purple. Charakterystycznym
elementem „Sign Of The Storm” jest również lekkość obecnych w tutejszych
aranżacjach akordów oraz ich specyficzna melodyjność, co tworzy skojarzenia z
ówczesnym rockiem, który odpowiednio przybrudzony i dociążony snuł swoje
chwytliwości. Century czerpiąc pełnymi garściami z muzyki tamtych lat, sypią
melodiami i łatwo wpadającym do ucha kostkowaniem jak z rękawa, generując
swobodnie i bez zadęcia biegnącą przed siebie muzę, która odznacza się
delikatną chropowatością, co kieruje tą produkcję w raczej dalekie od
mainstreamu rejony. Pomimo dużej przestrzenności i romantycznych harmonii w
kompozycjach, Szwedzi koncentrując się na uchwyceniu klimatu wczesnego heavy
metalu kraju, z którego pochodzą, stawiają przede wszystkim na jego ciężką
atmosferę i ospałość, a to nie każdemu przypadnie do gustu, ale na pewno
spodoba się fanom skandynawskiej klasyki spod znaku Heavy Load czy Gotham City
i to jak mi się zdaje do tej grupy odbiorców skierowana jest twórczość Century,
choć niewykluczone, że zainteresowanych znajdzie się więcej. Ja polecam, bo
warto się z „Sign Of The Storm” zapoznać.
Jak ktoś nurkuje w Internetach, to zapewne wie, że
materiał ten ukazał się w wersji digital już gdzieś w połowie zeszłego roku.
Jako iż oba zespoły przygotowały nam w międzyczasie duże płyty, była okazja, by
i ten split ujrzał światło dzienne w formie fizycznej. Zatem jest. Są. Trzy
numery od Garota i cztery od Scrüda. Razem nieco ponad dwadzieścia minut.
Dwadzieścia minut, które potraktowałem jako przebieżkę przed podejściem do
etapów głównych. No to pokrótce. Garota zdążyli się już wcześniej przedstawić
za pomocą EP-ki i pełniaka, więc możliwe, że się z nimi zdążyliście poznać.
Zespół gra staroszkolny, przesiąknięty wpływami lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych thrash / black metal. Oba te gatunki występują tuaj w
formie faktycznej, a nie jedynie w koniecznym nazewnictwie. Tłumaczę, bo czasem
band gra thrash, śpiewa nieco ostrzejszym głosem, i już wielki „black /
thrash”. W przypadku Garota są zarówno harmonie północne, drugofalowe tremolo,
jak i bardziej klasyczne kostkowanie. Śpiewają chłopaki po naszemu, co,
przynajmniej u mnie, jeszcze bardziej potęguje odczucie archaiczności tej
muzyki i przywołuje młodzieńcze sentymenty. Jak wspomniałem, na splicie panowie
prezentują się w trzech odsłonach, i jest to konkretny kop w dupę, który ma się
ochotę przyjąć więcej niż jeden raz. Scrüda (zespół, przynajmniej wydawniczo
mniej doświadczony), mają z zespołem ze Szczecina kilka elementów wspólnych. Po
pierwsze język, w jakim zespół wyraża swoje muzyczne opowieści. Po wtóre,
muzyka grana przez trio z Gdańska jest tak samo zainfekowana starymi klasykami,
choć w nieco inny sposób. Więcej tutaj pierdolnięcia w niższych (pod względem
brzmienia) rejestrach, co chwilami zajeżdża nawet kapkę death metalem. Przeważa
jednak klasyczny thrash / speed metal, bardzo mocno śmierdzący mi polską
peerelowską szkołą. Może przez ten punkowy sznyt, prostotę, może to złudna
iluzja wywołana językiem polskim. Jeden to chuj. Numery Scrüda są zdecydowanie
krótsze, bowiem wszystkie zamykają się w dwóch i pół minuty. Są też bardziej
zróżnicowane, bo poza szybkimi strzałami mamy też kawałek wolny na zakończenie.
Gdybym miał stawiać werdykt, to bardziej do mnie przemawia Scrüda, z całym
prezentowanym przez siebie syfem, jednak wynik tego pojedynku na pewno nie
rozstrzygnąłby się przez knock out. Obie kapele mają swój styl, zatem z
przyjemnością zasiądę za chwilę do „Czarne Wizje” i „Fury Among Ruins”. „Czerń
Północy” to dobra przystawka.
Nogohtula
to czterech muzyków z Cincinnati, którzy łoją death metal pod tą nazwą od 2021
roku. Ich debiutancki album w wersji kasetowej wypuszczono 25 października, a
płyta CD ukazała się miesiąc później, bo 29 listopada. Ci, którzy gardzą tymi
nośnikami i onanizują się nad „woskiem”, to od 13 grudnia mogą zaspokoić swój
fetysz i nabyć placka. Amerykanie grają metal śmierci o żwawej agogice, w który
wplatają sporą ilość technicznych elementów, a to pozwala określić ich decior
jako progresywny, choć twardo trzymają się jego fundamentalnych zasad. Trzonem
są tu brutalne i szybkie riffy, których siła dewastacji jest dość duża.
Energiczne akordy mielą i biczują na przemian aż oczy krwawią. W między nie
Nogothula wplatają bezlik demonicznego kostkowania w postaci świdrujących i
zakręconych dźwięków, które wraz z wyraźną sekcją rytmiczną wypełniają
aranżacje „Telluric Sepsis”, że trzeszczą one w szwach. Te gęste struktury
podbite tu i ówdzie klawiszami oraz obdarzone podwójnymi wokalami nie tylko
bestialsko obchodzą się z umysłem słuchającego, ale również niosą ze sobą
kosmiczny klimat, który poraża swoim zimnym i piekielnym usposobieniem. To
właśnie zestawienie tych dwóch skrajnie odmiennych temperatur, generuje moc
rażenia tego albumu. Kłębiące się formy riffowania i ich stopnie Celsjusza
wytwarzają reakcję łańcuchową, która na poziomie sonicznym i psychicznym po
prostu niszczy. Death metal w wykonaniu tego kwartetu to intensywna muza,
zarejestrowana w czyściutki sposób, lecz nie została pozbawiona organicznego
brzmienia, które barwą przypomina ten gatunek z końca lat dziewięćdziesiątych,
a i swą agresywnością oraz bezdusznością tamtemu okresowi nie ustępuje.
Dziewięć numerów smolistej substancji, z której wyłażą i atakują jadowite węże.
Inteligentny i sprawnie skomponowany krążek, który dostarcza niemałej
przyjemności z tortur jakie dostarcza. Kawał dobrego deta. Polecam.
Znacie Putred i ich debiut „Repulsive Post-Mortem”? Nie? No ja też nie. Może dlatego, że
wydał to jakiś label z dupy, który promocję swoich zespołów ma głęboko w dupie
właśnie. Nazwę słyszę po raz pierwszy, ale cieszę się, że słyszę, bowiem
Rumuni, w tym pani, na szczęście na basie, całkiem umiom w swoje klocki. Jak
już przypadkowo przy basie jestem, to od razu nadmienię, że niskie tony wyczuwalne są tutaj od pierwszych sekund.
Brzmienie drugiego krążka Putred jest konkretnie dociążone i masywne jak
tankowiec. Przy okazji w stu procentach organiczne, i jebie w łeb z siłą
kafara. Sama muzyka, bo ona przecież jest najważniejsza, to taki death metal,
chwilami wchodzący w doomowe rewiry. Na pewno, co idzie w parze ze wspomnianym
soundem, nie znajdziecie na tym krążku zbyt wielkich prędkości. Jest przede
wszystkim tonaż i tempa średnie, za to sowicie podbite groovem i motorycznym
riffowaniem. Wiecie, coś na zasadzie „główka się kiwa, nóżka chodzi", a pan
wokalista wyrzyguje przy tym trzewia chyba z jelitem grubym włącznie. Nie
nazwałbym melodii na tym albumie „przyjaznymi”. Jednocześnie owych tutaj nie
brakuje. Trochę w Obituarowym stylu, z zaznaczeniem, że nie jest to jedyny
drogowskaz, acz wyraźnie zauważalny. Rumuni nie ograniczają jednak, wzorem
Amerykanów, swoich numerów do dwóch riffów zapętlonych w nieskończoność.
Wrzucają ich trzy, haha! Ponadto gdzieniegdzie przewinie się także motyw ciut
bardziej melodyjny albo jakaś kompletnie nieamerykańska solówka. Wiele wyjaśnić
może obecność w składzie zespołu Filipa z Necrotum, których to materiały
przedstawiałem wam jakiś czas temu. No ewidentnie jest on elementem
wspólnym, nie tylko poprzez obecność fizyczna. Nieźle śmiga ten materiał,
głównie z powodu atmosfery zgnilizny, której odór wyczuwalny jest niemal
dosłownie. I tej konsekwencji, gniecenia niczym walec od pierwszych do
ostatnich taktów. A, zapomniał bym, że mamy tez cover Autopsy „Critical Madness”, któryidealnie wplata się w całość i jest kolejną
wskazówką odnośnie inspiracji. Jako całość "Megalit al Putrefactiei" nie jest może dziełem z najwyższej półki, a
mimo to spustoszenie we łbie czyni konkretne. Poza tym, mimo swojej prostoty,
album ten ani przez chwilę nie nudzi i jest cholernie równy. Jak macie ochotę
na kwadratowy i chwytliwy death metal, to ta pozycja jest dla was. Jak to się
mówi, satysfakcja gwarantowana.
„Profanation
Of Sakkred Signs On The Blakkk Kkursed Earth & Summoning The Unholy King Of
Goats” (Live)
Putrid
Cult 2024
Zapewne
maniacy tej ekipy mają już ten krążek na swoich półkach, bo pojawił się kilka
miesięcy temu, ale w moich rękach znalazł się dopiero niedawno więc pomyślałem,
że wypada kilka słów o nim napisać. Jest to oczywiście zapis koncertu, który
odbył się na Black Silesia Festival Afterparty 29 czerwca 2024 roku i zawiera
on niemalże bliźniaczy zestaw utworów, które pojawiły się na wcześniejszej
koncertówce tej pomorskiej kapeli, a mianowicie „Possessed Live Sodomy &
Baptized In Blood Of Goat Ritual”. Na tym wydawnictwie do „In League With
Satan” dołączył pierwiastek kanadyjski w postaci „Gods Of War” oraz odśpiewany
na zakończenie tego występu refren „Łzy Dla Cieniów Minionych” zadedykowany
wiadomo komu. Tytuły zagranych tu kawałków nie mają zbytnio znaczenia,
przynajmniej dla mnie, gdyż czego by Nekkrofukk nie zagrał na żywo to i tak
będzie świetnie. Ich występy odznaczają się niesamowitym klimatem, którego nawet
odgrywanie kompozycji w wersji sauté (bez klawiszy) nie jest w stanie zniszczyć.
Tak też jest i na tym albumie, gdzie czuć gęstniejący z każdym numerem mrok
generowany przez doskonale słyszalne sekcje, nad którymi unosi się sowicie
potraktowany pogłosem wokal Lord’a K. Właśnie dość precyzyjna rejestracja
dźwięku stanowi o sile tego wydawnictwa, ponieważ brzmienie jest czyste tak, że
każdy instrument i wokalizy docierają do naszych uszu z odpowiednią mocą, co
pozwala cieszyć się tą diabelską muzyką i chłonąć atmosferę odprawianego przez
Nekkrofukk rytuału. Nie oznacza to jednak, że poprzez dokładny rekord materiał
ten zatracił brud i duszę, bo w przypadku tej grupy to z całą pewnością nie
jest możliwe. Barwa instrumentarium jest organiczna i słychać, że jest to
występ na żywo, a podkreślają to zdawkowe wtrącenia Lord’a K. skierowane do
publiczności jak i pochodzący od niej szum i skandowania nazwy załogi
celebrującej to misterium. Nie wiem czy na dziś nabycie tej płyty jest możliwe,
ponieważ wydana została w limitowanej ilości sztuk, ale jeśli ktoś jej nie
posiada i natrafi na okazję kupna, to nie powinien się wahać, bowiem rzadko
Nekkrofukk można zobaczyć na scenie więc dysponowanie tym wydawnictwem może być
czymś w rodzaju szatańskiego placebo.
Po pięciu latach ciszy absolutnej, ukazał się (w sumie
to dopiero się ukaże, bo premiera wyznaczona jest na koniec stycznia) siódmy
krążek kanadyjskiego bluźniercy, działającego pod szyldem Revenge. I gdybym w
tym miejscu się po prostu podpisał, to chyba by za całą „recenzję” styknęło.
Pozwolę sobie jednak na lekkie dysputy. Bo, po pierwsze primo, zmian muzycznych
po tym tworze nikt się na pewno nie spodziewał, nawet najbardziej niepoprawni
myśliciele. Po drugie primo, zastanawia mnie fakt, że album pokroju
„Violation.Strife.Abominate” wychodzi (no nie po raz pierwszy, ale jakoś nigdy
wcześniej nie miałem okazji tego napisać) nakładem Season of Mist, wytwórni
ukierunkowanej, mimo wszystko, na muzykę bardziej komercyjną. Według mnie,
Revenge pasują tam jak pięść do nosa, acz skoro im dobrze…. No i trzecie primo,
ultimo… Czy ten album jest w ogóle komukolwiek do szczęścia potrzebny? Nie
przynosi on absolutnie nic (powtórzę to dużymi literami – NIC) czego James Read
by wcześniej nie zagrał, czego by kilka razy nie powtórzył, czego by w swojej
wściekłości nie pożarł i zwrócił, przynajmniej trzykrotnie. Absolutnie, nie
żartuję teraz, zastanawia mnie fakt, ilu jest na tej planecie maniaków, którzy
potrafią rozróżnić poszczególne „piosenki” Revenge, ze wskazaniem tytułu i
płyty, z której pochodzą. Poza samym Read’em musi ich być nie więcej, niż liczy
sobie drużyna baseballowa, i zdecydowanie muszą to być maniacy, którzy muzyką
Revenge żyją dzień i noc, być może nie słuchając nawet niczego innego. Że się
narywam? Bynajmniej. Ale powiem tak… Tak bardzo, jak uwielbiam ten styl, kocham
płynącą z tych chorych dźwięków niepohamowaną energię, dzikość, bluźnierstwo i
skrajną bezkompromisowość, czy to pod względem aranżacji, szczekających,
jedynych w swoim rodzaju wokali, czy surowości brzmienia, tak uważam, że
posiadanie na półce pierwszych trzech pełniaków Revenge w zupełności by mi do
szczęścia wystarczało. Każdą kolejną płytę kupowałem jednak w ramach
kolekcjonerstwa, by po czasie stwierdzić, że wracam w zasadzie jedynie do tych
pierwszych. Jednocześnie, gdyby ktoś, dla jaj, podmienił mi „czwórkę” z
„szóstką”, albo gdzieś pomiędzy włożył płytę z nowym materiałem, to nie
obiecuję, że bym się, kurwa, zorientował. O czym to świadczy? O tym, że
Revenge, nieprzerwanie i cholernie konsekwentnie, od lat, napierdala jak mało
kto na war metalowej scenie. Także o tym, że, poza kosmetycznymi różnicami,
cały czas utrzymują ten sam wysoki poziom. Podsumowując powiem więc tak.
Pokręcił mi się „Violation.Strife.Abominate” (no popatrz, nie wspomniałem, że
przecież nawet tytuł jest tradycyjny) w playerze dobre dziesięć razy. Rozjebał
mnie w drobny mak, przemielił, połknął i wysrał. Z drugiej strony wiem, że
pewnie nieprędko do niego wrócę, bo zawsze będę preferował te wcześniejsze.
Jeśli chcecie mieć na półce dodatkowe trzy kwadranse totalnego hałasu, to bardzo
mocno tą płytę rekomenduję. Mało kto potrafi aż tak mocno napierdalać.
Pamiętacie
ten australijski projekt? Dwa lata temu pojawił się jego debiut, a 27 decembra
ukaże się druga płyta Lament In The Winter’s Night. Za sterami tej kapeli i jej
wszystkimi instrumentami stoi The Seer, który nie odrobił lekcji. Jego
raw-black metal to nadal cienkie jak pięrdnięcie żaby gitarki, kartonowe beczki
i taki sobie basik. Zapomniałbym o wokalach, przypominających momentami krzyki
gwałconej starej wiedźmy w trakcie jakiegoś leśnego gangbang’u. W dalszym ciągu
wszystko to do kupy zebrane kreśli tremolando w średnich tudzież szybkich
tempach, mknąc leciutko w przestworza. Generalnie pod względem stylistycznym i
brzmieniowym jest prawie tak samo jak na poprzedniej produkcji „At The Gates Of
The Eternal Storm”, o której pisałem, że granie tego typu muzyki to
balansowanie na cienkiej linii, oddzielającej granicę między śmiesznością, a
powagą. Ostatnio nasz Australijczyk ją przekroczył i nieopatrznie, a może z
rozmysłem wybrał tą pierwszą drogę. Na „Whereunto The Twilight Leads” nie
dosyć, że z tego kierunku nie zawrócił, to jeszcze postanowił zrobić krok dalej
i to jest właśnie w przypadku tego krążka najważniejsze. Dlaczego? Ano dlatego,
że swe „fantastyczne” melodyjki zastąpił on jeszcze „fajniejszymi”, bo
kojarzącymi się z kreskówkami typu „Bolek i Lolek”, „Koziołek Matołek” czy
„Porwanie Baltazara Gąbki”. Nie wierzycie? To sprawdźcie sobie to cudo. Ja o
mało nie pękłem ze śmiechu i taki chyba był zamysł The Seer’a, który tym razem
zdecydował się dostarczyć scenie coś komicznego, a rechotać się można do bólu,
gdyż kawałki znów są niemożliwie długie. Beczka śmiechu normalnie. Zatem
kończę, bo szkoda mi więcej czasu na to gówno.
Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi od pierwszego kroku który
poczynili byli zespołem zero – jedynkowym i kontrowersyjnym, wywołującym
dyskusję na tematy nie tylko czysto muzyczne. Głównie dlatego, że muzycy za ów
projekt odpowiedzialni, a mówimy tu o takich personach jak Sars i Stawrogin (no
litości, ich akurat przedstawiać nie będę), postanowili pójść pod prąd i
przedstawić światu swoje wizje muzyczne bez najmniejszych ograniczeń czy
oglądania się na panujące współcześnie trendy. Udało im się dzięki temu
stworzyć muzykę rozpoznawalną,
niepodrabialna i nie imającą się jakimkolwiek kategoryzacjom. Nie bez wpływu na
to jest fakt, iż każda ich płyta była inna, każda zaskakiwała i łamała
schematy. Znajdowaliśmy na nich cały przekrój gatunków, od black metalu,
poprzez klasyczny rock, elektro, techno
pop, muzykę filmową lat osiemdziesiątych, elementy jazzu czy w chuj innych. „Powrót
Do Domu” to krok ostatni w podróży Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów. Krok doskonale ją
podsumowujący, będący bowiem przekrojem wszystkiego, co zespół dotychczas
zarejestrował. Nie znaczy to jednak, że materiał ten nie zaskakuje. Niech takim
najlepszym przykładem będzie zaproszenie do współpracy Konstantego
Mierzejewskiego z toruńskiego Maga, który to przy okazji napisał teksty
idealnie wpisujące się w koncept całego wydawnictwa. Wydawnictwa dość
krótkiego, bo zamykającego się w dwudziestu minutach, obfitującego jednak w
zjawiska dziwne, narkotyczne, transowe… Po raz kolejny zespół udowodnił, że
potrafi nagrać dzieło oryginalne i spójne, zlepione z teoretycznie bardzo
odległych pomysłów. Panowie S, jak nikt inny, potrafią łączyć ze sobą choćby
współczesny black metal (kto w „Agapa II” nie słyszy Bolzer, jest tępym chujem)
z muzyką popularną („Jak Spalić Wieś” i początek „Muszę iść” to klasyczny
Depeche Mode). Zresztą w przypadku tego tworu, łączenie kropek zawsze było
alogiczne i to pod każdym względem, a jednak za każdym razem efekt końcowy był
porażający. Podobnie jest w przypadku „Drogi Do Domu”. Nie będę tej muzyki
rozkładał na poszczególne składowe, bo, po pierwsze, nawet bym nie potrafił
zrobić tego w pełni merytorycznie, a po drugie, ona każdemu pozostawia pole do
interpretacji własnych, do własnych porównań i czytania jej na swój sposób.
Dlatego strasznie mi szkoda, że w tym momencie opowieść Wędrowców dobiega
końca. Mam jednak nadzieję, że może pod innym szyldem panowie będą współpracę w
podobnych klimatach kontynuować. Ciebie prosimy…
Być
może ich znacie, bo istnieją od 2004 roku. W 2010 wydali debiut, później dwa
splity i milczeli aż do 2020, kiedy to powrócili z drugim albumem. Ta czwórka
Rosjan obecnie wypuszcza na rynek swój trzeci album. Nie wiem, jak to leciało
na poprzednich produkcjach, ale „Mertvozem” kojarzy mi się mocno z naszą Mgłą,
a zwłaszcza pierwszy kawałek, który jest niemalże klonem grania Krakowian. Te
same szybkie tremolo, omal identyczne melodie, które delikatnie tkane suną w
przestrzeń, kołysząc i hipnotyzując w perfekcyjnym stylu. Różni się to tylko
brzmieniem, które jest mocno popieliste, przez co dobiega do nas jakby zza
niewidzialnej kotary, a także jest nieco grubsze od lodowatego kostkowania
ekipy Mikołaja Żentary. Później jest już nieco inaczej, bowiem Vspolokh dorzuca
do swoich kompozycji trochę bardziej zdecydowanych riffów, subtelnych i
progresywnie powykręcanych wtrąceń oraz smutnych solówek, a wszystko tu i
ówdzie podlewa klawiszowym tłem, co kieruje muzykę tego kwartetu w
atmosferyczne rejony black metalowej sztuki. Całość układa się w epickie
utwory, które mocno zalatują wschodnioeuropejskim pogaństwem, którym ta brygada
częstuje sowicie, wplatając w swe chmurne harmonie, chwilami agresywne
blastbeaty i miarowe takty w średnich tempach, bezbożnego ducha, który prowadzi
w rosyjskie knieje, gdzie kryją się pradawne bóstwa. Black metal w wykonaniu
Vspolokh to gęsta muza o mrocznym i romantycznym wydźwięku, podbita przez tęgie
beczki i muskularny bas na którymi górują gardłowe i chmurne wokale. Mknie w
zróżnicowanej agogice, która jednak mimo swej zmienności posiada niesamowitą
transowość, ujawniający się szczególnie w tych „mglistych” chwilach.
Afraid of Destiny to zespół obecny na scenie już ponad
dekadę, mający w swoim dorobku cztery duże płyty i kilka wydawnictw
pomniejszych. Ostatnim dzieckiem Włochów jest wydana prawie dwa lata temu
„Contra Omnes”, zawierająca około pięćdziesięciu minut muzyki z gatunku atmosferyczny
black metal. Jako iż „atmosferyczny” różne może mieć oblicza, właśnie
interpretacja tego przymiotnika przez zespół interesowała mnie najbardziej w
chwili, kiedy zabierałem się za odsłuch omawianej płyty. Wychodzi na to, iż owa
atmosfera jest w przypadku Afraid of Destiny dość depresyjna i melancholijna.
Ich kompozycje, oparte na kręgosłupie tradycyjnego black metalu w średnich
tempach, wypełnione są bowiem częstymi zwolnieniami, fragmentami akustycznymi
czy partiami klawiszowymi budującymi poczucie smutku i beznadziei. W zasadzie
można powiedzieć, że album ten to taka pigułka na szczęście, tylko w tym
przypadku jest to lekarstwo nadmiar owej radości wyciszające. Nie bez powodu
kilkukrotnie miałem przy tych dźwiękach skojarzenia choćby z doomowym przygnębieniem
pokroju My Dying Bride, do których to Afraid of Destiny może nie nawiązują w
linii prostej, lecz ową rozpacz przelewają w dźwięki własne na podobnej
zasadzie. Powolne harmonie, często zapętlone, szepczące głosy, plumkające w tle
monotonne dźwięki pianina, to wszystko tworzy nastrój dryfowania ku nicości i
ostatecznemu końcowi, a wkradające się weń szybsze fragmenty, oparte głownie na
riffach tremolo, są niczym próbująca wyrwać się z ciała jeszcze przed wydaniem
ostatniego tchnienia dusza. Mimo iż nie jestem przesadnym fanem tego typu
muzykowania, stwierdzić trzeba, że w swojej niszy Włosi odnajdują się całkiem
nieźle. „Contra Omnes” nie jest na pewno żadnym albumem przełomowym czy innym
kamieniem milowym gatunku, jednak jest wystarczająco dobrym wydawnictwem, by
poświęcić mu kilka chwil. Gdybym miał wskazać punkt szczytowy tego krążka, to
myślę, iż na wyróżnienie zasługuje utwór ostatni, piętnastominutowy, wpadający
początkowo w klimaty funeral doom’owe „Requiem In Do Diesis Minore”, eksplodujący
w środkowej części niepohamowaną złością, by pod koniec przejść w melancholijne
wyciszenie, po którym światło gaśnie i nie pozostaje nic. Jeśli tylko panowie
częściej rozbudowywaliby swoje kompozycje w tej sposób, to ich muzyka sporo by moim
zdaniem zyskała. Jestem przekonany, że maniacy depresyjnego grania będą tymi
piosenkami ukontentowani i przytulą „Contra Omnes” mocno do serca. Ja sobie
posłuchałem, było nieźle, ale wracać raczej nie będę.
-
jesusatan
Afraid of Destiny
“Contra Omnes”
Talheim Rec. 2023
Afraid of Destiny
is a band that’s been on the scene for over a decade, with four full-lenght
albums and several minor releases. The Italians' latest brainchild is “Contra
Omnes,” released almost two years ago, containing about fifty minutes of
atmospheric black metal. As “atmospheric” can have various facets, it was the
band's interpretation of this adjective that interested me most when I set
about listening to the album in question. It turns out that this atmosphere is,
in the case of Afraid of Destiny, quite depressive and melancholic. Indeed,
their compositions, based on the backbone of traditional black metal at medium
tempos, are filled with frequent slowdowns, acoustic passages or keyboard parts
that build a sense of sadness and hopelessness. In fact, one could say that
this album is such a pill for happiness, only in this case it is a remedy for
the excess of joy. It is not without reason that several times with these
sounds I had associations with, for example, doomy gloom of the likes of My
Dying Bride, to which Afraid of Destiny may not refer in a straight line, but
they pour despair into their sounds
sounds on a similar basis. Slow harmonies, often looped, whispering voices,
monotonous piano sounds plummeting in the background, all this creates an
atmosphere of drifting towards nothingness and the final end, and the faster
fragments creeping in, based mainly on tremolo riffs, are like a soul trying to
break out of its body before giving out its last breath. Although I’m not an
exaggerated fan of this genre, it must be said that in their niche the Italians
find themselves quite well. “Contra Omnes” is certainly no landmark album or another
milestone, but it is a good enough release to spend a few moments on. If I had
to point out the peak point of this album, I think that the last track deserves
a mention, the fifteen-minute, initially falling into the funeral doom
atmosphere “Requiem In Do Diesis Minore”, exploding in the middle part with
unbridled anger, only to pass into a melancholic silence at the end, after
which the light goes out and nothing remains. If only the gentlemen were to
expand their compositions in this way more often, their music would gain a lot,
in my opinion. I am sure that maniacs of depressive tunes will be satisfied
with these songs and will hug “Contra Omnes” tightly to their hearts. I
listened to it several times, it was not bad, but I am unlikely to return.
To
świeżutka grupa ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, ale składająca się ze starych
załogantów sceny Rhode Island. Ich debiutancki album „Profane Heresies” ukazał
się szóstego grudnia i zawiera dziewięć krótkich (jak na obecne standardy)
strzałów, które ranią niczym brzytwa, bowiem Wolf Hex wykonuje agresywny mariaż
thrash i black metalu. To szybka muzyka wypełniona biczującymi do krwi riffami
oraz przyozdobiona technicznym i rzęsistym rzeźbieniem po gryfie, które obecny
w składzie John Gorman potrafi także zamienić na świdrującą i diaboliczną
solówkę. Panowie potrafią również zwolnić, przybliżając się w ten sposób do
śmierć metalowego grania, przybijając do gleby tłumionym kostkowaniem, któremu
towarzyszy głęboki bas i dość ciężkie beczki. Jednak głównym trzonem są tutaj
zapierdalające przed siebie ostre akordy o klasycznym fundamencie, które
przypominają mocno niemieckie kompozycje z lat osiemdziesiątych z dodatkiem
brudu w stylu Venom, chropowatości pierwszej płyty Bathory i dzikości
Onslaught, która skaziła to wydawnictwo punkowym pierwiastkiem. Wszystkie te
elementy zebrane do kupy generują gwałtowną i skrajnie bestialską
napierdalankę, która ściera na proch i powoduje krwawienie z uszu. Dużą rolę w
tym odgrywają furiackie wokalizy Aaron’a Ulcer’a występującego tutaj jako
Badger, które swą ciętą jak osa barwą mogą nawet dorównywać tym, które na
„Extreme Aggression” umieścił Mille Petrozza. Cóż, „Profane Heresies” to 38
minut anarchistycznej i satanicznej muzyki w starym stylu, której pojawienie
się w obecnych czasach i w takiej formie zawsze cieszy. Drapie, gryzie, bluźni
i kopie siarczyście w ryja. Black, thrash, death, speed i co tam jeszcze
chcecie. Świetny prezent na Nie-Boskie Święta!
Oho! Lavadome w końcu się obudzili. Dawno już nie
było sygnału życia ze strony tej czeskiej wytwórni, aż pomyślałem przez chwilę,
że poszli do piachu. Koniec bieżącego roku przyniósł jednak pierwszą od długiego czasu aktywność, zatem z
ulgą można stwierdzić, iż label nadal działa. Powrót do żywych w postaci
debiutanckiej EP-ki Australijczyków z Dreaming Death to faktycznie mocne przebudzenie.
Materiał ten jest bowiem prawdziwym przysmakiem, zwłaszcza dla maniaków
staroszkolnego, deathmetalowego grania. Już samo otwarcie w postaci wstępu do
„With the Blessing of the Dead” stawia sprawę jasno. Tylko głuchy bowiem nie
zauważy tu bezpośredniego nawiązania do pierwszego albumu Death, a konkretniej
do kawałka… no posłuchajcie sami. Taka mała, bezczelna zrzynka. „Sinister
Minister” (wiadomo, że wszyscy kochamy rymy częstochowskie) to pięć kompozycji,
dających razem jakieś dwadzieścia dwie minuty muzyki. W zasadzie nie ma tutaj
żadnej filozofii, bo można, bez kozery, stwierdzić, iż jest to mieszanka
wspomnianego przed chwilą Death z wczesnym Pestilence. Główną inspiracją
płynącą z tego pierwszego zespołu są przede wszystkim linie gitar oraz solówki,
bardzo mocno, a nawet mocniej, nawiązujące do początkowego etapu działalności
Chucka. Od narcyza Mameliego Australijczycy z kolei zapożyczyli sposób
wykorzystywania klawiszy, jako nienatrętne, acz zauważalne tło, artykulacji
wokalnej, oraz w niektórych przypadkach charakterystycznej melodyki.
Oryginalności na tej EP-ce tyle, co nasienia w jądrach po wytrysku, ale mi to
akurat nie robi kompletnie żadnej różnicy. Ten materiał to kwintesencja muzyki
w końcówki lat osiemdziesiątych, chwili, w której rodził się, lub zaczynał
dojrzewać, gatunek zwany śmierć metalem. Przy okazji, brzmi to zajebiście,
selektywnie ale w stu procentach organicznie, no nie ma co wybrzydzać. To taka
pigułka, po której połknięciu zostaniecie przeniesieni w przeszłość i ponownie
doświadczycie wszystkiego, czego sam byłem świadkiem, kiedy jeszcze leczyłem
pryszcze na twarzy. Rozpływanie się nad tymi nagraniami nie ma sensu.
Przytoczone powyżej porównania w zasadzie kończą temat. Sami zatem stwierdźcie,
czy taki klon (jednakże zapewniam, że wyborny) jest wam do szczęścia potrzebny.
Mi się tego słucha zajebiście.
Skład
tego duńskiego tercetu zawiązał się niedawno, bo stało się to cztery lata temu.
W zeszłym roku wydali swoją pierwszą epkę „The Doctrine Of Losing Life”, która
chyba nie odbiła się większym echem, a szkoda, ponieważ najnowsze ich
wydawnictwo „Into A Dark Heartland” jest całkiem niezłe, choć nie do końca
spójne, ale to żaden problem w obliczu muzyki jaką i w jaki sposób grają.
Pierwsze dwa numery mocno zalatują Khold. To mocne i posuwiste riffy, które płynąw
średnim tempie przy akompaniamencie silnej sekcji rytmicznej, która dostarcza
twardym gitarom basowego tła, dociążając i potęgując transowość oraz chmurność
tych aranżacji. Sytuacja diametralnie się zmienia za sprawą następującego po
nich „Light Torn Asunder”, w którym akordy zwalniają i sunąc z godnością
hipnotyzują doszczętnie swym jednostajnym rytmem. Duńczycy w gęstą strukturę
wioseł wprowadzają także trochę krótkich tremolo, które zdają się wypełzać
niczym węże, urozmaicając tym samym posępność tego kawałka i wpuszczając do
tutejszej duchoty odrobinę powietrza, zaś umieszczona w jego połowie solówka
wnosi wyraźne odniesienia do Bathory. Kolejnym zwrotem akcji częstuje czwarty
„Abomination’s Boundless Rage”. Jest on obdarzony ostrzejszym brzmieniem i
stanowi mieszankę dzikich blastbeatów i szaleńczych tremolando z chwilowym,
rytualnym zwolnieniem w towarzystwie klawiszy. Po krótkim, zagranym na basie
wstępie, Perdition’s Mire atakuje tu z furią i przez większość wałka zapierdala
ostro przed siebie, kojarząc się tym razem z Gorgoroth, ale to jeszcze nie
koniec, gdyż podczas bujających wyhamowań pachnie tu Celtic Frost, a w trakcie
klasycznej solówki czuć swąd Venom. Duet kompozycji kończących tą epkę jest już
ostatnią zmianą kierunku. Nawiązują one do lat dziewięćdziesiątych i są
odzwierciedleniem ówczesnej norweszczyzny z dodatkiem delikatnie folkowych,
lecz mrocznych melodii na wzór Satyricon lub Immortal, aczkolwiek w bardziej
zdecydowanych momentach obecność ducha Darkthrone jest również odczuwalna. Te
dwa numery doprawione zostały także kilkoma epickimi wstawkami, które zahaczają
odrobinę o heavy metalowe rejony, co z kolei nasuwa skojarzenia z Sarke.
Podsumowując, „Into A Dark Heartland” to przekrojowa produkcja, na której
wykorzystano różne ujęcia black metalu. Jednakże jej różnorodność zupełnie nie
razi, a wręcz przeciwnie, ponieważ przyciąga swym zimnym, upiornym i
mizantropijnym usposobieniem. Klasyczna rogacizna w kilku odsłonach.
Odpowiednie brzmienie, taki też charakter kostkowania, klimat i fantastyczne
wokale. Wysoka rekomendacja.
Jeśli chodzi o black metal, to bydgoska ziemia wcale
nie jest taka jałowa, jak mi się kiedyś wydawało. Wystarczy bowiem wspomnieć
jedynie Dagorath czy Xarzebaal, by nie cofać się zbyt daleko w przeszłość.
Okazuje się jednak, że w głębokich piwnicach tego miasta kryje się także twór o
nazwie Morvudd. Zespół działa od trzech lat i całkiem niedawno dorobił się
debiutanckiego demo, zatytułowanego po prostu „Morvudd”. Składają się na niego
trzy numery o łącznym czasie około szesnastu minut. Zacznijmy może od tego, że
muzyka tego zespołu jest o tyle surowa, co i jednocześnie odrobinę
melancholijna. Nie mam tu bynajmniej na myśli klawiszowych efektów budujących
przytłaczającą atmosferę, bowiem takowych na „Morvudd” nie uświadczycie.
Twórczość zespołu oparta została bowiem na instrumentarium podstawowym, bez
żadnych udziwnień. Bardziej chodzi mi o tworzoną atmosferę. Poza szybszym
wstępem do „Otchłań”, większość demo utrzymana jest w tempie średnim. Same
kompozycje natomiast należą do stosunkowo prostych, lecz z drugiej strony nie
banalnych. Na pewno są dość melodyjne, ale na pewien smutny sposób. Stąd też
wspomniana przeze mnie melancholia. Zdecydowanie najwięcej w tych dźwiękach
wpływów skandynawskich, a jako pierwsze porównanie, które przyszło mi do głowy,
wymienić mogę Sacramentum (zwłaszcza mocno szwedzko brzmią tremolo w „The
Observer”, jedynym angielskojęzycznym utworze na tym wydawnictwie). „Pokusa” to
z kolei kawałek, który kapkę zajeżdża mi rodzimą Mgłą. Co prawda mocno uproszczoną,
jednak, ponownie, jego melodyka, brzmienie gitary, a i nawet sposób śpiewania
kojarzyć się może nieco z autorami „Exercises In Futility”. Jeśli już o śpiewie
wspomniałem, to nadmienić muszę, iż za wokale w Morvudd odpowiada
przedstawicielka płci pięknej. No i teraz, kto mnie zna, już wie, że będą
seksistowskie zjeby, nie? A chuja prawda, nie tym razem. Trzeba przyznać, że
gdybym nie był świadomy wspomnianego faktu, niekoniecznie bym się zorientował,
gdyż charkocze dziewczę całkiem srogo. Jednocześnie czytelnie, co pozwala
zrozumieć to, co ma do przekazania. A teksty są naprawdę niebanalne, traktują
„o czymś” i na pewno nie przypominają typowej grafomanii (o co w języku
rodzimym nietrudno). Jako iż materiał to krótki, słucha się go w zasadzie „ na
jedną nóżkę”, i powiem szczerze, że całkiem nieźle się przegryza zamiast nudzić
(czego się nieco obawiałem). Oczywiście nie brak na nim mankamentów, aczkolwiek
nie rzutujących na całość w sposób fatalny. Co mi się nie podoba? No choćby
końcówka „Otchłani”, gdzie muzycy chyba nie do końca mieli pomysł na zamknięcie
utworu i trochę zboczyli z myśli głównej, niekoniecznie w dobrym kierunku. I
rzecz druga. Solówki. Tutaj jeszcze trochę trzeba sprawy dopracować, bo
wyraźnie brakuje umiejętności. Brzmienie jak na demo jest jak najbardziej
poprawne. Piwniczne i surowe, tak jak lubię. Jako całość „Morvudd” prezentuje
się zatem bardzo solidnie i pozwala mieć nadzieje na poprawny rozwój w
najbliższej przyszłości, tym bardziej, że muzycy zań odpowiedzialni to ludzie
jeszcze bardzo młodzi. Poziom pierwszego demo uznaję zatem za zaliczony
pozytywnie. Czekam na kolejny ruch.
Święta
idą, Wigilia zbliża się nieubłaganie, ale jeśli nie lubicie grzybowej ani
rybnej, to brazylijski Terror przygotował dla wybrednych coś innego. To
zawiesista polewka z krwi, ugotowana na sercach niechrzczonych noworodków i
doprawiona bluźnierstwem w postaci debiutanckiej epki „Hymni Belli Occultum”. Na
poważnie to pięć zaklęć rzuconych mi prosto w pysk, po których pozbierać się
nie mogę. Muzyka tego jednoosobowego projektu to swoisty black-death, jawiący
się trochę jako mocno zhamowany i do granic możliwości zagęszczony war metal.
To około dwudziestu minut piekielnych riffów, których kleistość wzmacniają
miarowo i nieubłaganie bijące beczki i nieco tonący w tej obrzydliwej mazi bas.
Całość momentami zasuwa ostro przed siebie, ale odnoszę wrażenie, że to głównie
zasługa perkusji, która tłucze dość szybko, przygrywając miażdżącym akordom i
mięsistym tremolo, płynącym raczej w średnim tempie choć kilka atomowych
wybuchów moje uszy także zarejestrowały. Jednakże fundamentem tutejszych
kompozycji są muskularne riffy wygrywane na ciężkich gitarach, które bez
litości miażdżą i szerzą kalumnie. Krok w krok za nimi podąża gardło wokalisty,
z którego w beznamiętny sposób wydobywają się obrazoburcze czary wypowiadane
głębokim i odrażającym growlem. Jednak słuchając „Hymni Belli Occultum” mamy
okazję obcować nie tylko z brutalną muzyką, ponieważ posiada ona również w
sobie spory ładunek mistycyzmu, który zmienia ją w akt niemalże rytualny.
Wyobraźcie sobie połączenie Conqueror, Archgoat, Death Worship i Sarcofago
tyle, że sowicie przydymione i puszczone na zwolnionych obrotach. Oto właśnie
Terror, który swym aktem gloryfikuje wszystko co złe we współczesnym świecie i
przypomina, że Szatan jest wśród nas. Bezlitosna i zarazem ezoteryczna
produkcja. Nie tylko wielbicielom barbarzyńskich i w dodatku
południowoamerykańskich rytmów polecić muszę, bo to diabelnie dobry prezent na
Bezbożne Narodzenie.
Nikomu, kto przynajmniej jednym okiem obserwuje
krajową scenę blackmetalową, Det Gamle przedstawiać nie trzeba. Wystarczy
wspomnieć, że zespół, w którego skład wchodzą byli i obecni muzycy Besatt,
nagrał dotychczas trzy duże płyty, dwie EP-ki i dwa splity. „Diaboli Manifesto”
to pełen album numer cztery, zawierający czterdzieści minut muzyki, tradycyjnie
osadzonej silnie w tematyce satanistycznej. Kiedy tak zacząłem pierwszy odsłuch
tego materiału, moje myśli bardzo szybko powędrowały w kierunku nieodżałowanego
Kata (nie muszę chyba nadmieniać, że uznaję tylko jednego Kata, to oczywiste).
I to nie tylko z powodu polskojęzycznych wokali, tematyki tekstów, czy nawet
chwilami sposobu śpiewania. Zresztą to żadna w przypadku Det Gamle nowość. Sama
muzyka zdaje mi się na tym albumie jakby jeszcze bardziej niż poprzednio
zbliżona do autorów „Oddechu Wymarłych Światów”. Sposób riffowania, budowania
napięcia, muzycznego przekazywania i infekowania czającym się w tych dźwiękach
diabelstwem, czy przede wszystkim klimatu. Jeśli sądzicie, że black metal to
wyłącznie szybkie riffowanie, blasty i tremolo, to te nagrania udowodnią wam,
że jesteście w błędzie. Tutaj wielkich prędkości nie znajdziecie, podobnie jak
zapętlonych harmonii albo szorstkiego wokalu. „Diaboli Manifesto” to opowieść,
której słucha się niczym zakapturzonego szamana, którego słowom towarzyszą
chóralne zaśpiewy w tle. Bardzo dużo tu nawiązań do epoki, kiedy to black metal
nie eksplodował jeszcze drugą falą, sporo klasycznego kostkowania, a przede
wszystkim mnóstwo okultyzmu. Nowe numery Bytomian obracają się w tempie
średnim, i mimo iż nie należą do przesadnie skomplikowanych, to potrafią
wciągnąć niczym czarna dziura. Styl, który zespół od zarania udoskonalał chyba
dopiero na tych nagraniach został w pełni skrystalizowany. Ta płyta jest
majestatyczna, czarna jak noc, chwilami nawet piękna, choć nie jestem pewny,
czy to odpowiednie określenie. Posłuchajcie jednak wieńczącej całość ballady
„Proch”… Nie chcę się powtarzać, ale TE skojarzenia… Dla mnie Det Gamle jest w
prostej linii potomkiem wspomnianego już wcześniej kilkukrotnie zespołu, i
jeśli ktoś tęskni za Katem, może znaleźć pewnego rodzaju rekompensatę braku
tego zespołu na scenie właśnie dzięki „Diaboli Manifesto”. Oczywiście, i
zaznaczam to bardzo wyraźnie, muzyka ta nie zawiera w sobie ani grama bezczelnego
kopiowania czy podkradania pomysłów, a jest jedynie interpretacją własną,
naukami profesora przerobionymi na sposób autorski. Nie wspomniałem jeszcze, a
jest to także rzecz bardzo istotna, poniekąd potwierdzająca wszystko, co napisałem,
o zamieszczonych na liście utworów dwóch coverach. Jednym z nich jest „Biedny
Dekalog” Besatt, a drugim „Czas Zemsty”. Tu dalszy komentarz uważam za zbędny.
Oj, będę chłonął ten album całym sobą jeszcze przez długi czas. Według mnie
jest to najlepszy materiał jaki ukazał się pod szyldem Det Gamle. Amen.
Za
sprawą najnowszego, piątego albumu tej bawarskiej kapeli, podobnie jak
Hatzamoth, który recenzował poprzednią jej płytę, dałem się nabić w butelkę.
Jednak ja nie zwróciłem zupełnie uwagi na wygląd tych muzyków ani na okładkę,
ale za to zwiódł mnie zupełnie kawałek rozpoczynający „In Ominia Paratus”. Zwiastował
on ostrego bleka, o zadzierżystej motoryce, agresywnych i mroźnych riffach i
takowych tremolo, które co prawda noszą w sobie wyraźny, teutoński pierwiastek,
lecz swoim usposobieniem przypominają mocno skandynawskie produkcje z początku
lat dziewięćdziesiątych. Mkną one w zmiennych tempach, ale ich kierunek jest
zdecydowany, podobnie zresztą jak podstawowe wokale, których sposób
artykułowania przez Baptist’a nie pozostawia żadnych złudzeń. W tych chwilach,
które w sumie przeważają na tym materiale i swym krystalicznym oraz selektywnym
brzmieniem smagają niczym blizzard, a i w wolniejszych partiach na wzór
twórczości Hellhammer pobujać też potrafią… to wszystko jest w porządku.
Koszmar zaczyna się, gdy Mavorim do muzyki zaczyna wplatać nachalne germańskie
melodie, zalatujące Wagnerowską pompatycznością lub w ogóle niemieckim
romantyzmem, a chóralne przyśpiewki jak chociażby te w szóstym numerze „Ein
Fahles Ross” wręcz budzą niesmak. Wiem, że Niemcy jak każdy naród swoje cechy oraz
kulturę posiadają i nie da się ich za to winić, lecz w tej formie i w tego
rodzaju muzyce jest to dla mnie nie do przejścia. Wiem, że swoich fanów mają i
z pewnością ten krążek im się spodoba. Dla mnie przez wspomniane wtrącenia
zbytnio po bawarsku romantyczny i nieco za teatralny, choć w klasycznych
momentach wręcz kanoniczny i w ostatecznym rozrachunku dużo lepszy od, dajmy na
to, Kanonenfieber.