czwartek, 30 września 2021

Recenzja INFLABITAN „Intrinsic”

 

INFLABITAN

„Intrinsic”

Soulseller Records 2021

Inflabitan powstał w 1993 roku jako jednoosobowy projekt muzyczny, który zaliczał się wówczas do prężnie rozwijającej się, norweskiej sceny Black Metalowej. W ciągu dwóch pierwszych lat działalności zespół nagrał dwa materiały demo, po czym nagle zamilkł, robiąc sobie kilkudziesięcioletnią przerwę. W tym czasie założyciel hordy zbierał doświadczenia w kilku Black Metalowych składach (min w Dodheimsgard), był także częścią kultowego w pewnych kręgach Strid. I tak oto w 28 lat od swego powstania grupa obudziła się nagle z letargu i wydała w tym roku swój pierwszy album długogrający zatytułowany „Intrinsic”. Jestem, prawdę powiedziawszy trochę zaskoczony tym, co usłyszałem na tym krążku. Słychać tu co prawda Black Metalowe korzenie, jakimi legitymuje się ten band, jednak na tym wydawnictwie środek ciężkości jest w zdecydowany sposób mocniej przesunięty w stronę Technicznego Death/Black Metalu. Materiał ten zawiera sporo niezgorzej pokręconych, chwytliwych riffów o skomplikowanej konstrukcji i nierzadko progresywnym zacięciu, konkretnie wywijającego basu, zróżnicowanych, zawiłych beczek o technicznym szlifie pełnych kontrastów rytmicznych i złożonych, wyrafinowanych aranżacji. W poszczególnych wałkach pojawiają się multitempowe struktury i to nie tylko, jeżeli chodzi o poszczególne instrumenty, ale także o wokal, co nie jest rzeczą prostą do zrealizowania. Jeżeli zresztą chodzi o wokale, to zdecydowanie zasługują one także na uwagę. Złowrogie, jadowite growle o gniewnym tonie mają charakter złowieszczej deklamacji, nadają tej płycie mrocznego klimatu i zarazem własnego, indywidualnego nasycenia ciemnością. Zespół flirtuje na tej płytce także z agresywnym Thrash Metalem, a i zimne, melodyjne, nostalgiczne riffy przypominające pierwsze płyty Lord Belial, Sacramentum, Unanimated, czy Dissection także przewijają się przez muzykę Inflabitan, podobnie jak i delikatne muśnięcie klawisza.  Brzmienie, jak przystało na produkcję, gdzie uwypuklone są walory techniczne materiału, jest wyraziste, przestrzenne i organiczne, ale zachowano tu równocześnie w odpowiednich ilościach pewien pierwotnie surowy, przepełniony chłodem charakter tych dźwięków. Bez dwóch zdań, ciekawa, wciągająca, niekonwencjonalna i w pewnym stopniu nieprzewidywalna to twórczość z mnogością wątków i tajemniczą fabułą. Trzeba jednak poświęcić jej nieco więcej czasu i atencji, aby odkryć wszystkie, ukryte w niej smaczki i klejnoty. Gdy zabierałem się za ten album, spodziewałem się raczej standardowego, norweskiego Black Metalu, a tymczasem usłyszałem muzykę, która łamie zasady, kluczy i wymyka się jednoznacznej klasyfikacji. Bardzo dobry, intrygujący album, który polecam nie tylko fanom Czarciego  Metalu, gdyż to kawał świetnej, przemyślanej muzy i nawet jeżeli to nie do końca Wasze klimaty, to posłuchać na pewno warto.

 

Hatzamoth

Recenzja ENFLESHMENT „CellarDeath”

 

ENFLESHMENT

„CellarDeath” (Demo)

Desolate Sounds Productions 2021


Enfleshment, to projekt, który powstał w 2020 roku podczas kwarantanny, kiedy to władający nim niepodzielnie Stanley Wolak III zapragnął stworzyć materiał przesiąknięty duchem Old School Death Metalu, odwołujący się do twórczości klasyków gatunku spod znaku Convulse, czy Obituary. Po przesłuchaniu tego demo mam nadzieję, że izolacja tego gościa potrwa jak najdłużej, gdyż „Cellar Death” to naprawdę solidny kawał dobrego, treściwego, Death Metalowego mięsiwa. Każdy, kto zdecyduje się na odsłuch tego materiału, napotka tu prawie 17 minut ciężkich, soczystych, masywnych bębnów, tłustych, miażdżących linii basu, gęstych, mazistych, gniotących okrutnie riffów i niskich, głębokich, przeflegmionych, gardłowych growli. Stanley nie próbuje upychać w tych wałkach miliona riffów na minutę, nie ściga się ze światłem i nie masturbuje się nad instrumentami. Zamiast tego napierdala równo i smoliście, głównie w średnich tempach, a jego kompozycje są potężne, w chuj przytłaczające i mają konsystencję wrzącego ołowiu.Nie znajdziecie w tej muzyce absolutnie nic nowego, gdyż wszystkie, słyszane tu patenty zostały wykorzystane już na tylu płytach z Metalem Śmierci, że trudno by było je zliczyć. Enfleshment nie ma jednak ambicji bycia nową  jutrzenką gatunku. Jest to projekt, który swą twórczością stara się oddać hołd pionierom tego stylu i trzeba przyznać, że udaje mu się to wręcz doskonale, gdyż „Piwniczna Śmierć” z gracją ogromnego buldożera miażdży i poniewiera konkretnie. Niewątpliwie Stanley,  przy tworzeniu tego materiału czerpał inspiracje ze wspomnianych tu już wczesnych nagrań Convulse i Obituary, ale przebija tu również twórczość Jungle Rot, czy Six Feet Under, a jeśli chodzi o współczesne zespoły, to muza Enfleshment najbardziej zbliża się do dźwięków tworzonych przez Tomb Mold i Necrot, przynajmniej ja tak to widzę (słyszę).Tak  czy siusiak, „Cellar…” to naprawdę dobry materiał, który bez dwóch zdań zasługuje na uwagę wszystkich wyznawców Metalu Śmierci starej szkoły. Początek ma Enfleshment zatem doprawdy obiecujący i myślę, że warto obserwować ten projekt, gdyż może się z tego wykluć coś konkretnego.

 

Hatzamoth

środa, 29 września 2021

Recenzja Kły „Chen”

 

Kły

„Chen”

Pagan Rec. 2021

Kurcze, poprzedni album Kłów jeszcze nie zdążył mi się zakurzyć na półce a tu panowie powracają z kolejnym, trzecim już dużym materiałem. Trzeba przyznać, iż tempo pracy i regularność faktycznie na najwyższym poziomie. Źle to czy dobrze? Chyba jednak dobrze, bo skoro wena nie odpuszcza, to i na co czekać. Pomysły na muzykę zespół faktycznie ma, bo mimo iż wszystkie ich płyty przesiąknięte są charakterystycznym feelingiem, to jednak każda z nich jest nieco inna. Tym razem Kły odpływają jakby jeszcze bardziej od klimatów stricte black metalowych, zbliżając się do klasyki, nie tyle nawet metalu, co hardrocka czy rocka z lat siedemdziesiątych albo muzyki zimnofalowej. Nie bójcie się jednak, nie jest to żadne przebieranie się w żaboty i kolorowe fatałaszki w stylu wiadomych zespołów szwedzkich. Już szybciej przyrównałbym muzykę na „Chen” do tego, co tworzą Wędrowcy-Tułacze-Zbiegi, choć zdecydowanie mocniej tkwi ona w, mimo wszystko, black metalu. Bardzo melancholijnym jednak i nieco teatralnym, stąd porównania do ostatnich dokonań Furii nie będą tu zapewne dla nikogo żadnym zaskoczeniem. Wiele na tej płycie fragmentów spokojnych, nawet akustycznych, z deklamowanymi polskojęzycznymi tekstami przypominającymi poezję Nihila. Zespół co prawda konsekwentnie milczy na temat personaliów ludzi w niego zaangażowanych, lecz nie zdziwiłbym się, gdyby stali za nim ludzie powiązani z LTWB. „Chen” to materiał, którego nie można oceniać po jednym czy dwóch odsłuchach, gdyż nie sposób go ogarnąć na szybko. W nim należy zanurzyć się całym sobą i powoli oddawać się płynącym narkotycznie dźwiękom. Największą siłę tych nagrań stanowi bowiem stworzony przez ich autorów nastrój, sposób przekazywania emocji i budowania niecodziennej atmosfery. Muzyka Kłów jest niezwykle dojrzała, potrafi jednocześnie czarować jak i niespodziewanie kąsać. Nic na tej płycie nie dzieje się bez powodu a wachlarz stosowanych rozwiązań sprawia, że słucha się jej jak w transie. Po raz kolejny biję głębokie pokłony dziękując muzykom za ich kunszt i umiejętność dozowania napięcia. I nie mam absolutnie nic przeciwko, by kolejny krążek ukazał się w przyszłym roku. Łyknę go zapewne tak samo łapczywie jak wszystkie dotychczasowe.

- jesusatan

Recenzja NAWIA „Do Krwi”

 

NAWIA

„Do Krwi”

Werewolf Promotion 2021

Ofensywa Werewolf Promotion trwa w najlepsze! W 2021 roku pod ich sztandarami ukazało się już kilka bardzo dobrych materiałów, do których bez wątpienia dołączyć można  debiutancką płytkę enigmatycznego, zupełnie mi nieznanego do tej pory projektu Nawia zatytułowaną „Do Krwi”. Zabierając się za ten album nie wiedziałem do końca czego się spodziewać. Oczywiście patrząc na profil wydawniczy Werewolf Promotion podejrzewałem z czym będę miał do czynienia, ale już jakości tego materiału do końca pewny być nie mogłem. Płytka ta zaskoczyła mnie jednak bardzo pozytywnie. Muzyka na niej zawarta to bowiem naprawdę dobry, dynamiczny Black Metal sięgający głęboko do polskich korzeni tego gatunku z mrocznym, pogańskim feelingiem. Bębny posiadają konkretny ciężar i gniotą siarczyście, tłuste linie basu wzmacniają ich siłę rażenia, a momentami osiągają wręcz stan skupienia wrzącego ołowiu, wiosło rzeźbi bardzo dobre, zróżnicowane, jadowite riffy oparte na grubych akordach i przemyślane, strzeliste, ale posiadające zarazem pewne pokłady tęsknoty i melancholii, zapadające w pamięć partie solowe o klasycznym nierzadko wydźwięku. Napotkamy tu oczywiście także akustyczne partie gitary, jak i umiejętnie i z wyczuciem zastosowany klawisz, co nadaje tej produkcji niesamowitego, gloryfikującego ciemność  klimatu, podobnie zresztą jak agresywne, niskie, gardłowe wokale artykułujące teksty napisane w całości w naszym, rodzimym języku i napawające z lekka lękiem, wypełniające tło sample (skowyt wilka, odgłosy ciężkich kroków, tajemnicze zaklęcia itd., itp.). Żeby jednak nie było niejasności, wszystkie elementy, z jakich złożono ten materiał słyszeliście już wielokrotnie, jednak Nawia niejako tchnęła w nie nowe życie, dodała własnego, charakterystycznego szlifu i użyła na tyle ciekawie, że „Do Krwi” jest materiałem, który wkręca się, zapętla i na dłużej pozostaje pod kopułą. Na wysokim poziomie stoi również produkcja tej płytki. Dźwięk jest soczysty, gęsty, na swój sposób surowy i pierwotny, ale ma organiczny charakter i każdy instrument mając wystarczająco dużo miejsca, może się bez problemu wypowiedzieć. Materiał ten trwa niecałe pół godziny, więc słuchacz nie zdąży się znudzić tymi dźwiękami. Niektórzy pewnie będą kręcić nosem, że to trochę za krótko, ale ja twierdzę, że lepszy niedosyt, niż nadmiar. Nawia zadebiutowała z przytupem, bez dwóch zdań. Mam nadzieję, że kolejne strzały będą równie celne i konkretne.

 

Hatzamoth

wtorek, 28 września 2021

Recenzja Outre-Tombe „Abysse Mortifère”

 

Outre-Tombe

„Abysse Mortifère”

Temple of Mystery 2021

Outre-Tombe uderzają po raz trzeci. Zespół ten w zasadzie solidnie ugruntował już swoją pozycję na scenie bardzo dobrymi poprzednimi krążkami i na dobrą sprawę każdy, komu ich dotychczasowa wersja death metalu robiła dobrze łyknie „Abysse Mortifère” w ciemno. Pytanie jedynie, czy na nowym albumie znajdziemy coś nowego. A i owszem, a i tak. Bo niby podstawa tej muzyki to nadal staroszkolny śmierć metal, lecz tym razem Kanadole skręcili odrobinę w kierunku brytyjskiej jego odmiany. W nowych kompozycjach da się słyszeć wyraźne wpływy głównie Bolt Throwerowe, choć nie jest to absolutnie bezmyślne kopiowanie. Nie jest to też granie jedynie wolniejsze i melodyjne, aczkolwiek takich elementów w nim nie brakuje. Outre-Tombe nadal dość mocno trzymają tempo, stąd wspomniany brytyjski czołg zdaje się być w tym przypadku mocno rozpędzony. Jednak charakterystyczna motoryka i brzmienie gitar w chwilach, gdy zespół nieco zwalnia nie pozostawiają cienia wątpliwości co do tego, czym panowie się inspirowali. Rzućcie uchem na „Exsangue” czy „Haruspex” z zrozumiecie co mam na myśli. Nie brak jednakże w tych dziewięciu kompozycjach fragmentów bardziej dla Outre-Tombe standardowych, jak choćby grania szwedzkiego, punkowych rytmów czy Asphyxowych akordów. Jeśli już o Holendrach mowa, to maniera wokalna także nadal mocno, nawet bardzo mocno, kojarzyć się może z Van Drunenem, z tą różnicą, że teksty wyrzygiwane są po francusku. Dodatkowo bardzo podoba mi się brzmienie tych nagrań, z garażowo stukającymi beczkami i tłustym, gęsto szyjącym basem. Płyta jest bardzo równa i ani przez chwilę nie nudzi, w czym zasługa zachowania przez zespół odpowiedniej równowagi między galopadami a fragmentami wolniejszymi, agresją a pancerną melodią, przyprawioną pojawiającymi się niekiedy nienachlanymi solówkami. Zatem, tak jak wspomniałem na wstępie, jeśli Outre-Tombe to wasz pokal piwa, sięgajcie po kolejny łyk bez wahania, bo nie sądzę, by ktokolwiek poczuł się zawiedziony.

- jesusatan

Recenzja LUM „L’feu e la Stria”

 

LUM

„L’feu e la Stria” (Ep)

Nigredo Productions 2021

Pierwszy, oficjalny materiał powstałego ledwie w zeszłym roku, a więc stosunkowo młodego stażem, włoskiego projektu LUM to trochę ponad 26 minut solidnego, przyzwoitego, zimnego  Black Metalu. Rdzeniem tej produkcji jest surowe, mizantropijne, szorstkie, czarcie granie, które w głównej mierze opiera się tu na siarczystych, acz raczej prostych bębnach z charakterystycznym, wyżej ustawionym werblem, dudniącym złowrogo, pulsującym basie o ziarnistych krawędziach, chropowatych, agresywnych riffach o punkowych korzeniach nasączonych sporą dawką melancholijnych melodii i ponurych, jadowitych, bluźnierczych wokalach. Ten tradycyjny na wskroś, pierwotnie dziki kręgosłup barbarzyńskich dźwięków doprawiono żałobnym, usytuowanym bardziej na drugim planie klawiszem, który nadaje tym wałkom sporo mroku i podniosłej, okultystycznej, a miejscami wręcz rytualnej, nasączonej wonią cmentarnych kadzideł atmosfery. Prosty to w gruncie rzeczy materiał, utwory tu zawarte nie mają skomplikowanych struktur, jednak diaboliczny, surowy napierdol nie niszczy dobrze ułożonych linii melodycznych, ani nie przeszkadza, gdy niektóre struktury odchodzą nieco od czarnej surowizny, przekształcając się w żwawe, zabarwione folkiem refreny zbudowane na bazie bardziej przystępnych akordów, a  charakterystyczne drganie strun dodaje dodatkowych, ukrytych z lekka w zagęszczonych teksturach mrocznych riffów warstw harmonicznych o transowym, hipnotycznym zabarwieniu. Tak więc, mimo prostoty poszczególnych elementów „L’feu…” nie jest do końca przewidywalne i może się podobać. Muzyka LUM kojarzy mi się delikatnie z tym, co ongiś tworzył Ildjarn, czy też wczesny Ungod, tyle że włoski duet zawarł w swej twórczości więcej obrzędowej, starożytnej atmosfery i mistycznego, mglistego, tajemniczego klimatu. Brzmienie, z jakim tu obcujemy jest z gatunku lo-fi, czyli sporo tu żrącej siary, jednak zachowano na tym materiale odpowiednią przestrzeń, więc odsłuch nie nastręcza większych problemów. Zbierając zatem to wszystko zusammen razem do kupy wychodzi na to, że „L’feu e la Stria” to obiecujący debiut, co prawda niszowy i skierowany do bardzo konkretnego, raczej wąskiego grona odbiorców, ale pokazujący zarazem, że z klasycznie surowych, momentami wręcz minimalistycznych składowych można zbudować wciągające, urzekające swą prostotą kompozycje. Oczekuję na dalszy rozwój wypadków.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 27 września 2021

Recenzja Doedsvangr „Serpents Ov Old”

 

Doedsvangr

„Serpents Ov Old”

Debemur Morti 2021

Czy zespół muzyków, którzy maczają lub maczali paluchy w stu innych projektach, głównie niespecjalnie mnie poruszających i mocno według mnie przeciętnych, zasługuje na szansę i poświęcenie mu wstępnie czterdziestu pięciu minut? Zazwyczaj sobie odpuszczam, ale tym razem coś mnie tchnęło i odpaliłem od niechcenia „Serpents Ov Old”, czyli drugi krążek ludzi odpowiedzialnych choćby za Nordjevel, Sargeist, Genital Grinder czy Horna (no, to akurat niezły band). I okazało się, że jednak czasem warto zaryzykować, bo muzyka norwesko–fińsko–francuskiej kolaboracji to kawał konkretnego black metalu. Absolutnie nie odkrywczego, wyhodowanego raczej w myśl starych skandynawskich tradycji, lecz przynoszącego naprawdę niezłą mieszankę melodii i drapieżności. Norweskie i szwedzkie riffowanie niemal wzorowo uzupełnia się tu z fińską, płynącą swobodnie nutą. Poza chłodnymi tremolo sporo na tej płycie akordów mocno rytmicznych, chwilami niemalże hardrockowych czy heavymetalowych, co w blackmetalowym przebraniu świetnie się w tym przypadku sprawdza. Sporo tu też przebojowości i zapewne niektórzy bez wahania przyrównają zawartość „Serpents Ov Old” do grania Mardukowego, zwłaszcza że maniera wokalna Doedsadmirala mocno przypomina Mortuusa. Dużo w tym racji, bo faktycznie bliżej Doedsvangr do bardziej uczesanych, choć mocno zaczepnych dźwięków niż piwnicznej surowizny i prostych schematów. Kompozycje Skandynawów (i Francuza) są dość chwytliwe i jeśli damy sobie chwilę czasu na ich wchłonięcie, to potrafią nieźle przeorać zwoje mózgowe i odbijać się w głowie głośnym echem. Są też odpowiednie zróżnicowane, więc poza solidnym dojebaniem do pieca znajdziemy w nich również kilka okazji na złapanie oddechu. Wspomniałem o wokalu… Trzeba przyznać, że jest to bardzo silny punkt muzyki Doedsvangr. Nie wiem tylko, czy Doedsadmiral poczynił przez ostatnie lata aż takie postępy, czy jego głos po prostu brzmi tu bardziej emocjonalnie niż choćby na płytach Nordjevel. Tym bardziej, że towarzyszą mu także wstawki nie tylko wrzeszczane. Bardzo zgrabnie mi się tu wszystko przegryza i jestem konkretnie zaskoczony „Serpents Ov Old”, bo nie miałem wobec tego albumu jakichkolwiek oczekiwań. Jeśli zatem północny black metal jest czymś, co lubicie najbardziej, to te piosenki są dla was. Kawał dobrego grania.

- jesusatan

Recenzja VALDAUDR „Drapsdalen”

 

VALDAUDR

„Drapsdalen”

Soulseller Records 2021

Valdaudr to nowa nazwa na Black Metalowej scenie, ale nie do końca. Jest to bowiem zespół, który w latach 2000-2018 egzystował jako Cobolt 60 i wydał dwa albumy długogrające, a tworzą go persony, które rzeźbią w Blood Red Throne, Blot, czy Scariot. Widzicie zatem, że panowie grać potrafią, z niejednego, Diabelskiego pieca spleśniały chleb żarli, sztucznym kultem się nie zasłaniają i kaszany nie odpierdalają, bo najzwyczajniej w świecie nie wypada. Wydana w tym roku w barwach Soulseller Records pierwsza, pełna płyta grupy przynosi nam muzykę, która bardzo mocno zbliża się do początkowych dni norweskiego Black Metalu. Usłyszymy tu zatem surowe, jadowite, korzenne, ocierające się mocno o Punk riffy, gruboziarnisty, szorstki bas z ostrymi krawędziami, twarde, siejące konkretną rozpierduchę beczki i rasowy, przeszywający scream. Te klasyczne do bólu struktury wzbogacono o akustyczne, gitarowe pasaże, zastosowane z dużym wyczuciem i dogłębnym znawstwem tematu, delikatnie folkowe elementy i zaczerpnięte z pierwotnego Thrash Metalu lat 90-tych, żrące w chuj, nasycone agresją tekstury dźwiękowe i przyprawiono odrobiną soczystego Rock’n’Roll’a. Kompozycje, jakie znalazły się na tej płycie, są raczej proste, bezpośrednie i nieco rubaszne, a główny nacisk położono w nich na bijące mocno gary i rwące skórę pasami, srogie wiosła. Bez srania po krzakach i lizania się po fujarach, szczerze, w mordę i na łańcuch. Produkcja jest oczywiście surowa i zalatująca wilgotną piwnicą, ale zapewnia wystarczająco dużo miejsca, aby wszystkie instrumenty mogły rzeźbić bez przeszkód. Naprawdę solidnie chłopaki napierdalają i choć klasycznych już dziś albumów z tego gatunku zdetronizować nie mają szans, to „Drapsdalen” trzyma zdecydowanie wysoki poziom,  ukazując doskonałe połączenie ociekającego klimatem lat 90-tych, surowego, ponurego Black Metalu o punkowym szlifie z chwytliwym urokiem poczerniałego Thrash Metalu. Słychać tu oczywiście pewne, nieuniknione nawiązania do produkcji DarkThrone / Isengard, Tulus, Allegiance, wczesnego Aura Noir, pierwszych produkcji Dødheimsgard, Enslaved, czy Satyricon, ale to można w zasadzie powiedzieć o prawie każdym, wychodzącym aktualnie albumie, który kultywuje tradycje klasycznego, norweskiego, czarciego grania, a poza tym „Dolina Morderstw” imponuje umiejętnością wydestylowania najlepszych elementów tego stylu, odzwierciedlając zarazem starą, bluźnierczą magię gatunku. Efektem końcowym jest płyta, która emanuje hipnotyzującym, diabolicznym mistycyzmem starej szkoły i można wraz z nią konkretnie popłynąć. Bardzo mocny debiut. Album do obowiązkowego zakupu dla wszystkich maniaków tradycyjnego, skandynawskiego Black Metalu.

 

Hatzamoth

niedziela, 26 września 2021

Recenzja Autokrator „Persecution”

 

Autokrator

„Persecution”

Krucyator Prod. 2021

Nie będę ściemniał, że jestem wielkim fanem Autokrator od samego początku. Tak naprawdę dopiero trzecia płyta tego pochodzącego z Francji komanda kopnęła mnie w dupę na tyle mocno, że to odczułem. Miałem zatem cichą nadzieję na kolejny krążek, który podtrzyma tendencję wznoszącą, a przynajmniej nie spadnie poniżej poziomu „Hammer of the Heretics”. Spieszę zatem donieść, że o najmniejszym rozczarowaniu nie ma tu mowy. Powiem więcej, Autokrator powoli, acz systematycznie, się rozwija. „Persecution” to trzydziestoczterominutowy koncept na temat prześladowań chrześcijan w czasach Imperium Rzymskiego. Muzycznie natomiast jest to pierwszoligowa death/black metalowa rozpierducha. Sporą część płyty stanowi bezlitosna chłosta niebanalnymi riffami w towarzystwie siekających zwoje mózgowe na tatar blastów. Nie jest to jednak bezmyślna sieczka, gdyż nawet w najszybsze utwory wplecione zostały chwytliwe zwolnienia, przełamujące glowlowy schemat skandowane hasła, brzmiące niczym okrzyki w rzymskim Koloseum, czy marszowe tempa. Autokrator łączy muzykę starej szkoły z lekkim posmakiem Portalowego gruzu, niszczące swoją siłą akordy przyprawia odpowiednią dawką melodii i urozmaica utwory tak, by nie występował w nich element powtarzalności. Słuchając „Persecution” mam wrażenie, jakby atmosfera z każdym kolejnym utworem stawała się coraz bardziej gęsta, aż dochodzimy do punktu kulminacyjnego w postaci „Caesar Nerva Traianus”, masywnego walca przy którym można zapomnieć oddychać, zwłaszcza przy chóralnym „Hail Caesar!” wywołującym u mnie ciary na plecach. Album wieńczy rytualny „Apocalypsis” z wybijającymi wojenny rytm kotłami i recytowanym fragmentem Apokalipsy z „The Biblia Sacra Vulgata”. Uff… Nie ma na tym albumie fragmentów słabych i stanowi on zwarty, masywny monolit. Co najważniejsze, Francuzi nie kopiują nikogo na siłę, lecz czerpiąc z wielu źródeł kreują swój własny styl. Styl, który coraz bardziej mi się podoba. I wszystko byłoby idealne, lecz do jednego szczegółu muszę się tradycyjnie dojebać, a jest nim zbyt sterylne jak na mój gust brzmienie perkusji, w szczególności centrali, które chodzą nieco plastikowo. Zdaję sobie sprawę, że jestem na tym punkcie odrobinę uprzedzony, bo po kilku odsłuchach przestało mnie to jakoś drastycznie irytować, ale… Nie zmienia to oczywiście faktu, iż najnowsze dziecko Autokrator uważam za najbardziej dojrzały i najmocniejszy materiał zespołu. Każdy, kto po „Hammer of the Heretics” miał pobudzony apetyt może już teraz siadać do stołu i czekać na kolejną porcję wybornych żabich udek. Bon apetit!

- jesusatan

Recenzja DISFIGURED ABOMINATION „Size Matters”

 

DISFIGURED ABOMINATION

„Size Matters” (Demo)

Independent 2021

Niemiecki Disfigurement Abomination to grupa, która konsekwentnie pracuje na swoją pozycję na scenie brutalnego mielenia wnętrzności. Jak na razie duet ten znajduje się oczywiście w dosyć głębokim undergroundzie i pewnie jeszcze trochę tam zostanie, jednak wydane w tym roku demo zatytułowane „Size Matters” to całkiem rzetelny pokaz soczystego Slaming Brutal Death Metalu. Ścieżki bębnów, mimo że puszczone z trupa są dobrze ułożone, jak i spasowane brzmieniowo, więc mają odpowiedni ciężar i sieją solidny rozpierdol. Wiosła szyją gęsto i brutalnie rozrywającymi wnętrzności, intensywnymi riffami, a strona wokalna, to okrutne, ryjące nisko, zanurzone w cuchnącym mule, wymiotne growle, z których sączy się ropna wydzielina wymieszana z kwasami żołądkowymi. Większa część z tych 10 minut muzy utrzymana jest w równych, miażdżących, bestialsko gniotących tempach, choć oczywiście nie brakuje tu także konkretnego jebnięcia nagłym blastem. Brzmi ten materiał całkiem do rzeczy. Jest dosyć tłusto i mięsiście, bez utraty selektywności, więc znajdujące się tu trzy wałki potrafią przypierdolić niezgorzej. Do najlepszych produkcji gatunku co prawda zespołowi z Berlina jeszcze sporo brakuje, ale Disfigurement Abomination czuje ten klimat, a „Size…” to przyzwoite, fachowe, undergroundowe wydawnictwo, na które część fanów Brutalnego Metalu Śmierci z pewnością zwróci uwagę i dobrze będzie się przy nim bawić. Początek mają zatem chłopaki nienajgorszy, a czy wykluje się z tego coś bardziej perwersyjnie obrzydliwego, czas pokaże.

 

Hatzamoth

sobota, 25 września 2021

Recenzja MOONTOWER „The LastBlasphemy”

 

MOONTOWER

„The LastBlasphemy” (Ep)

Werewolf Promotion 2021

Wałbrzyski Moontower, to horda, której przedstawiać specjalnie nie trzeba, bowiem nawet średnio rozgarnięty fan metalowego łomotu z pewnością nie raz zetknął się z tą nazwą, a i muzyki zapewne też trochę liznął. Można ich twórczość wielbić lub lać na nią ciepłym strumieniem moczu, niezaprzeczalnym jest jednak fakt, że zespół ten ma olbrzymi wkład w budowę polskiej sceny Black Metalowej. Wydany w tym roku, najnowszy materiał zespołu, to cztery wałki utrzymane w typowej dla Moontower, wypracowanej w mrokach naszego podziemia przez lata konwencji. Cały czas obcujemy więc z surowym, bluźnierczym, nienawistnym Black Metalem osadzonym mocno w latach 90-tych, gdzie bębny sieją gęsty,  siarczysty rozpierdol, gniotąc niemiłosiernie w masywnych zwolnieniach, grubo ciosany, szorstki bas poniewiera okrutnie, jadowite, surowe, zimne, zawierające pewne ilości agresywnych, mizantropijnych melodii riffy tną głęboko, pozostawiając obficie krwawiące bruzdy, a złowieszczy, utkany z ciemności, nasycony wściekłością wokal pełen jest furii i pierwotnego gniewu. Całość dopełnia umiejętnie wpleciony w ten gęsty gobelin mrocznych dźwięków parapet, który uwypukla i podkręca posępny, grobowy, plugawy feeling tej produkcji. Słychać zresztą wyraźnie, że panowie z Dolnego Śląska w większym stopniu postawili tu na zawiesistą, smolistą, bluźnierczą, złowrogą aurę, którą można dosłownie kroić nożem i uważam to za znakomite posunięcie. Oczywiście cały czas w tych dźwiękach obecny jest podmuch zimnego, surowego, satanicznego Black Metalu gloryfikującego zło, przemoc, nienawiść, wszelakie bestialstwo i żądzę mordu, więc „The Last Blasphemy”, mimo że bardziej klimatyczne, wciąż poniewiera okrutnie, brutalnie i nie pyta o zgodę. Brzmienie, choć chropowate i ziarniste, nawiązujące bezpośrednio do produkcji z lat 90-tych jest zarazem dynamiczne, a każdy dźwięk jest dobrze słyszalny. Moontower ponownie pozamiatał, bez dwóch zdań. Mam tylko nadzieję, że tytuł tego materiału nie będzie w żaden sposób proroczy i nie jest to ich „The Last Blashemy”, bo wkurwiłbym się nie na żarty. Czekam zatem na kolejny, niszczący w chuj materiał bluźnierców z Wałbrzycha.

 

Hatzamoth

Recenzja AZATOTH „Ruins of Humanity”

 

AZATOTH

„Ruins of Humanity” (Demo)

Independent 2021

Tegoroczne demo fińskiego Azatoth to materiał, który wyraźnie kultywuje najlepsze, chlubne tradycje Old School Death Metalu made in Suomi. Nie znajdziemy tu żadnych nietypowych, czy też nowatorskich rozwiązań, nikt nie wali tu gruchy nad instrumentami, ani nie próbuje upychać setek riffów w jednym utworze.  Całość skupiona jest wokół tłustych, soczyście, lecz raczej prosto bijących garów, rozrywającego w pizdu basu o grubych krawędziach, patroszących konkretnie, klasycznie chropowatych riffów, piłujących solówek i równie tradycyjnie podanych, zaflegmionych, gardłowych growli. W ten zagęszczony, zwarty monolit śmiertelnych dźwięków wpleciono odrobinę mrocznych, smolistych, ciężkich melodii, które dodają tej muzie zawiesistej, ponurej atmosfery nie obniżając w najmniejszym nawet stopniu jej siły uderzeniowej. Twórczość Azatoth przywodzi na myśl wszystko, co było najlepsze w fińskim Metalu Śmierci lat 90-tych, a więc dźwięki, które podziwialiśmy na pierwszych produkcjach Sentenced, Amorphis, Depravity, czy Demigod. Brzmienie, podobnie jak i same kompozycje jest równie tradycyjne, można by rzec, że wręcz kanoniczne. Sound, w jaki ubrano zatem wałki zawarte na „Ruins…” jest brutalny, szorstki, porowaty, ciernisty i bezlitosny, więc dźwięki te kopią po ryju, aż miło. Cóż, to co tworzą Finowie, nie jest niczym nowym, mamy tu bowiem do czynienia ze znanymi doskonale, wielokrotnie już wykorzystywanymi patentami, ale szczerość i zaangażowanie, z jakim chłopaki podchodzą do sprawy, świadczy o tym, że płomień skandynawskiego Death Metalu starej szkoły nadal płonie i już sam ten fakt raduje mnie niezmiernie. Wyjebane demo, które sponiewierało mnie solidnie i w chuj zrobiło mi dobrze. Czekam z niecierpliwością na kolejny materiał Azatoth i liczę, że będzie to już tym razem pełny album.

 

Hatzamoth

czwartek, 23 września 2021

Recenzja Azothyst „Blood of Dead God”

 

Azothyst

„Blood of Dead God”

Vault of Dried Bones / Serpents Head Reprisal 2021 / Godz ov War 2022

Niektóre płyty wystarczy tylko wrzucić do odtwarzacza, by już po kilku sekundach stało się jasnym, iż żywi z konfrontacji z nimi to my raczej nie wyjdziemy. Dokładnie tak dzieje się w przypadku debiutanckiego materiału Azothyst, gdzie ściana dźwięku dosłownie eksploduje nam w twarz z ogromną siłą już od pierwszej chwili. I gdy tak leżymy zszokowani na glebie z rozkwaszonym nosem, „Blood of Dead God” zaczyna bawić się nami niczym kocur myszką. Co prawda w większości są to dość brutalne i bezceremonialne igraszki w postaci dudniących głęboko blastów i piłujących bezlitośnie death/black metalowych akordów lecz Kanadyjczycy odpowiednio zadbali, by ich muzyki nie dało się określić mianem monotematycznej. Zatem wspomniane harmonie wiją się chwilami jak wąż, mylą ścieżki, zahaczają miejscami o lekkie dysonanse lub zwalniają do hipnotyzujących, wkręcających się w głowę jak korkociąg melodii. Ponadto utwory właściwe przeplatane są krótkimi interludiami dającymi dosłownie chwilę na złapanie oddechu przez kolejną porcją sonicznego wpierdolu. Materiał ten jest bardzo intensywny i duszny, co nie znaczy, że wprost oczywisty, czego dowodem fakt, iż z każdym kolejnym odsłuchem zmieniałem zdanie co do najlepszej kompozycji na płycie, wygrzebując gdzieś z tła coraz to ciekawsze motywy. „Blood of Dead God” brzmi odpowiednio selektywnie, lecz nie wykracza poza analogowe kryteria, dzięki czemu ta muzyka żyje i kipi naturalnością. I emocjami, bardzo negatywnymi, wyraźnie podkreślanymi przez wyrzygiwane chyba z okrężnicy głębokie wokale z najwyższej półki. Nadmienię jeszcze, że obcując z tą płytą w pewnym momencie miałem silne skojarzenia z innym kanadyjskim zespołem, co potwierdziło się gdy tylko sprawdziłem personalia ludzi odpowiedzialnych za Azothyst. Cóż mogę zatem więcej dodać? Jeśli uwielbiacie Adversarial, Witchrist, Dead Congregation czy Mitochondrion, to ta EP-ka urwie wam dupę. Żeby potem nie było, że nie ostrzegałem.

- jesusatan

Recenzja BEYOND TIME „Through the Vastness of the Universe”

 

BEYOND TIME

„Through the Vastness of the Universe”

Werewolf Promotion 2021

Kolejne wydawnictwo na poziomie, które dotarło do mnie z Werewolf Promotion. Poziomie bardzo wysokim dodajmy, aby była jasność w tej sprawie. Nie specjalnie mnie to jednak dziwi, prawdę powiedziawszy, gdyż warszawski duet Beyond Time tworzą muzycy, którzy znani są z udziału w takich zespołach jak Old Leshy, Kataxu, czy Sunwheel, zatem doświadczenie i umiejętności chłopaki mają niemałe, a co ważniejsze, potrafią je przekuć w dobrą muzykę. Pierwszy, pełny album zespołu „Through the Vastness of the Universe” to prawie 45 minut atmosferycznego, chłodnego Black Metalu o kosmicznym, astralnym wydźwięku. Gdy tylko damy się ponieść tym dźwiękom, wyruszymy w podróż, ku odległym, nieznanym, obcym galaktykom o zabójczym pięknie, które mamią nasze oczy niesamowitymi obrazami, hipnotyzują dziwną, niespotykaną paletą barw, ale zarazem uśmiercają w mgnieniu oka,  powodując rozerwanie płuc i implozję gałek ocznych. Muzyka, jaką tu napotykamy, to gra światła i mroku (z przewagą tego drugiego)tworzona za pomocą głębokich, soczystych, gniotących momentami konkretnie, zróżnicowanych partii beczek, grubego, szorstkiego basu, bardzo dobrych wioseł, które rzeźbią sprawnie swymi nasyconymi melodią riffami sferyczne pejzaże, gwiezdne rozbłyski i całe mgławice gęstej ciemności przelewające się leniwie w kosmicznej próżni, ciekawie brzmiącego, oddziałującego na sferę psychiczną słuchacza  parapetu, który nadaje tym kompozycjom nieco tajemniczego, mistycznego feelingu rodem z najlepszych powieści mrocznego science-fiction i jadowitych, agresywnych, nierzadko ponurych wokali, które zagęszczają tę muzykę, dodają jej niezbędnej gwałtowności i uwypuklają jej drapieżny charakter (w tym elemencie w 2 i 6 utworze wspomaga zespół Grimspirit z Evilfeast).„Poprzez Bezkres Wszechświata”, to najlepszy w tym stylu materiał, jaki słyszałem w 2021 roku i ciężko będzie go moim skromnym zdaniem przebić, a wraz z dynamicznymi „Stellar Wings”, czy „Podążając za Światłem na Nocnym Nieboskłonie”,  można naprawdę konkretnie popłynąć. Niewątpliwie na taki stan rzeczy (prócz doskonałych kompozycji oczywiście) olbrzymi wpływ ma brzmienie tego materiału. Zimne, siarczyste, dzikie i w pewnym stopniu odhumanizowane, ale zarazem intensywne, posiadające niemałą głębię i sporo przestrzeni dla poszczególnych instrumentów. Dla wszystkich maniaków Atmosferycznego Black Metalu eksplorującego lodowate, astralne przestrzenie debiutancki album Beyond Time to pozycja do obowiązkowego zakupu, uważam jednak, że każdy zwolennik klimatycznego grania powinien zapoznać się z „Through…”, gdyż to wyśmienity materiał. Liczę, że w niedługim czasie stołeczny duet zabierze mnie w kolejną podróż ku zimnym, zabójczym gwiazdozbiorom.

 

Hatzamoth

środa, 22 września 2021

Recenzja PIT OF BLOOD „Spawn of Abomination”

 

PIT OF BLOOD

„Spawn of Abomination” (Ep)

Independent 2021

Najnowszy, tegoroczny materiał kanadyjskiego Pit of Blood to kaszan straszliwy, który może posłużyć za doskonały przykład, jak nie należy grać Brutal Death Metalu. Kurwa, co za porażka! Odpowiedzialnego za ten projekt powinni ukrzyżować, wykąpać we wrzącym oleju, a następnie rozerwać to, co z niego zostało i rzucić lwom na pożarcie, albo nie, bo jeszcze by się zwierzęta zatruły. Może i jest to na swój sposób brutalne i bezkompromisowe, ale choćby minimalnych umiejętności technicznych, czy jakiegokolwiek warsztatu muzycznego, to ten koleś nie posiada, że o umiejętnościach kompozytorsko-aranżacyjnych nie wspomnę. Dlatego też wszystko się tu rozjeżdża i, mimo że to tylko 11 minut muzy, to trzeba wykazać się olbrzymim samozaparciem, aby przebrnąć przez tę kupę. Poszczególne składniki niby nienajgorsze, perka nakurwia brutalnie, riffy patroszą solidnie, a gardłowe, niskie growle są solidnym punktem tego programu, ale jednak wszystko to zostało tak koślawo złożone zusammen razem do kupy, że efekt jest w chuj tragiczny, a do tego brzmienie tego materiału nie jest jednolite, faluje, nie trzyma jednakowego poziomu ani tonacji dźwięku, więc zapewne produkcją zajmował się ten sam człowiek, który odpowiada za zawarte tu kompozycje i ponownie zjebał robotę. Odpowiedni poziom trzyma tylko okładka zdobiąca ten materiał, reszta to masakra straszliwa i to bynajmniej nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście koleś obecny jest chyba we wszystkich, możliwych portalach internetowych  (Bandcamp, Facebook, Istagram, Spotify, Store, YouTube, YouTube 2) i aż się wierzyć nie chce, że nie ma jeszcze konta na Naszej Klasie. Cóż, fajnie, że koleś chce, ale póki co powinien zamknąć się w swoim kurwidołku, obserwować scenę brutalnego napierdalania i szlifować swe umiejętności, gdyż chcieć, to nie wszystko, trzeba jeszcze umieć, a jak na razie te umiejętności są cienkie, jak dupa węża, a w niektórych przypadkach więc żenujące. Tak więc Pit of Blood możecie sobie, drodzy czytelnicy jak na razie odpuścić, chyba że jesteście naprawdę jebnięci na punkcie Brutal Death Metalu, a do tego słuch się Wam już przytępił. Dobra wystarczy już tego pisania (i tak za dużo miejsca poświęciłem tej nędznej produkcji), zwłaszcza że „Pit…” to gówno straszliwe. Do kosza z tym!

 

Hatzamoth

Recenzja BURIAL CHOIR „The Eucharist of Martyrs”

 

BURIAL CHOIR

„The Eucharist of Martyrs”

Fallen Temple 2021


Cztery lata po miażdżącym konkretnie debiucie zatytułowanym „Iconoclast” ze swym drugim, pełnym albumem powraca fiński Burial Choir. „The Eucharist of Martyrs”, bo tak zwie się ten krążek, ukazuje się ponownie w barwach naszej Fallen Temple i przynosi nam niemal czterdzieści minut bardzo dobrego, gniotącego w chuj Funeral Doom Metalu opartego na klasycznej, fińskiej szkole gatunku. Duet z kraju tysiąca jezior konsekwentnie podąża tu drogą zapoczątkowaną na swej pierwszej płycie długogrającej, prezentując cztery ciężkie, stosunkowo długie kompozycje oparte na masywnych, tłustych, wgniatających w podłoże bębnach, grubym, soczystym, wywracającym wnętrzności basie, smolistych, wijących się, pogrzebowych riffach przesyconych ponurymi, cmentarnymi melodiami, które przeplatają melancholijne, przygnębiające partie solowe i złowróżbnych, niskich, grobowych growlach. Swoje robi także dyskretnie przemycony w niektórych fragmentach klawisz, podkręcając atmosferę smutku i rozpaczy, ale także pewnej tajemnicy i strachu przed tym, co czai się w cieniu zapomnianych, przeklętych, cmentarnych mogił. Wyśmienity, monumentalny, posępny feeling robią tu także akustyczne partie gitary grane w świetnych harmoniach z przesterowanymi, okrutnie ciężkimi, zagęszczonymi, bitumicznymi wręcz riffami. Podobnie, jak w przypadku debiutu, materiał ten oparty jest o kanony gatunku i nikt tu prochu na nowo nie wymyśla, ale ta gęsta, mglista, przygniatająca, odbierająca wszelką nadzieję, mroczna, obskurna, muzyczna zawiesina tworzona przez Finów hipnotyzuje, wciąga, mami i trudno wyrwać się z jej lepkich macek. Brzmienie idealnie pasuje do muzyki, jaka znalazła się na „Eucharystii Męczenników”. Dźwięk jest potężny, głęboki, zwarty, wręcz monolityczny i przepojony ciemnością, więc płytka ta gniecie okrutnie i potrafi zdrowo przeorać beret. Bardzo dobry album. Fani Mourful Congregation, Evoken, Profetus, Thergothon, Ataraxie, Catacombs, czy Skepticism mogą łykać w ciemno. Sklep Fallen Temple stoi przed Wami otworem. Już teraz czekam na następny materiał Chóru Pogrzebowego z Finlandii.

 

Hatzamoth

wtorek, 21 września 2021

Recenzja PRAY U PREY „The Omega Kill”

 

PRAY U PREY

„The Omega Kill”

Selfmadegod Records 2021

Brytyjscy niszczyciele systemu Pray U Prey powracają po czterech latach ze swym drugim, pełnym albumem nazwanym „The Omega Kill” i ponownie dopierdalają tak, że szkliwo na zębach pęka, a zwieracze ledwo utrzymują to, co znajduje się w jelitach przed niekontrolowaną erupcją. Krążek ten, to podobnie jak „Figure The 8”stopiony w jedną, zwartą, jednolitą całość amalgamat bezkompromisowych dźwięków łączący w sobie klasyczny w swym wyrazie, korzenny Death Metal, rasowy, soczysty, energetyczny, wysokooktanowy, jadowity Grindcore i chropowaty, agresywny Crust, i podobnie, jak na swym debiucie zespół trzyma się jednej, prostej jak konstrukcja cepa zasady: mięsistego, zdrowego, szczerego wykurwu inspirowanego pierwszą połową lat 90-tych nigdy za wiele. Tak więc szyją chłopaki brutalnie i z wielkim zaangażowaniem, aż budynki drżą w posadach, a tynk z sufitu odpada, wykorzystując swe długoletnie doświadczenie sceniczne (muzycy tworzący Pray U Prey swe szlify zdobywali bowiemm.in. w Alehammer i Prophecy of Doom).„The Omega Kill”, to płyta, która od razu rzuca o glebę i poniewiera okrutnie przy pomocy masywnych, bezlitosnych, karkołomnie niekiedy napierdalających beczek, wyrywających wnętrzności, w chuj grubych linii basu, zagęszczonych, brutalnych, rozrywających, intensywnych riffów i zaprawionych żółcią, drapieżnych, wulgarnych, dzikich, gardłowych growli. Słychać tu całą paletę inspiracji mistrzami gatunku od Bolt Thrower poprzez wczesne produkcje Cannibal Corpse i Napalm Death na Assück skończywszy. Oczywiście bez żadnych zapożyczeń, czy bezczelnych zrzynek, wszystko ma własny charakter i oryginalny, specyficzny szlif pozostawiony w tych dźwiękach przez Pray U Prey. Brzmienie nowego materiału Brytoli jest tłuste, agresywne, gwałtowne, zawiera odpowiednią porcję zepsucia i zgrzytającego między zębami pyłu, więc krążek ten robi zajebisty rozpierdol, nie pytając o pozwolenie. Podobnie, jak pierwsza płytka, tak i ten album ukazał się pod sztandarami Selfmadegod Records i jest to kolejny, potężny strzał z tej wytwórni, który robi mi dobrze zdecydowanym ruchem ręki. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich maniakalnych wyznawców Death/Grind’u starej szkoły. Wyśmienita porcja tłustej, mięsistej, tradycyjnie podanej rozpierduchy. Ja łykam to bez popitki.

 

Hatzamoth

Recenzja ZMARCHROB „Sedmero Hřichů”

 

ZMARCHROB

„Sedmero Hřichů”

Independent 2021


Zmarchrob, to jednoosobowy, czeski Black Metalowy hord, który powstał na gruzach Signum Diabolicum. Dokonało się to Anno Bastardi 2020, a jegomość, który stworzył ów nowy projekt, momentalnie został natchnięty przez Rogatego, czego efektem są trzy albumy długogrające wydane na przestrzeni niespełna dwóch lat. „Sedmero Hřichů” to właśnie trzecia i ostatnia jak na razie produkcja zespołu, którą to postaram się Wam nieco przybliżyć w tej recenzji. O dwóch poprzednich płytkach nie jestem w stanie nic powiedzieć, gdyż ich nie słyszałem, ale najnowszy materiał Zmarchrob, to klasyczny, surowy, szorstki, mizantropijny, zakotwiczony w latach 90-tych  Black Metal na przyzwoitym poziomie. Usłyszymy tu zatem tradycyjne dla tego gatunku, twardo bijące bębny (zaprogramowany automat), chropowaty bas o ziarnistej fakturze, zimne, jadowite, nasycone mrokiem i siarką riffy, rasowy, ponury scream i pojawiający się co jakiś czas w niewielkich ilościach parapet, nadający temu wydawnictwu lekko okultystycznego szlifu i zagęszczający ciemność, jaka sączy się z tych dźwięków. Słychać tu pewne odniesienia do twórczości Dark Throne, a niektóre melodyjne akcenty przywodzą na myśl wczesne produkcje Master’s Hammer. Nie jest to oczywiście żadna jutrzenka czarciego grania, zresztą chyba nie taki był zamiar twórcy „Sedmero…”. Jest to solidna porcja kompetentnego, sprawnego, tradycyjnie zorientowanego Black Metalu z warstwą tekstową, która dotyczy siedmiu grzechów głównych, gdzie każdy z nich powiązano z innym przywódcą piekielnych legionów. Dla przykładu pychę pożeniono z Lucyferem, lenistwo z Belfegorem, cudzołóstwo z Asmodeuszem, nieumiarkowanie z Belzebubem itd., itp.Produkcja tego materiału jest oczywiście koszerna, surowa, tchnie chłodem i wilgocią, ale jest zarazem dosyć klarowna i ma swoją moc, zatem odsłuch nie nastręcza tu większych problemów. „Siedem Grzechów” nie jest z pewnością płytą dla mas, jest to typowo undergroundowa twórczość kierowana do konkretnego, wąskiego grona maniakalnych wyznawców Black Metalu tradycyjnej szkoły gatunku, ale mimo to, tego głosu z podziemia słucha się zaskakująco dobrze.

 

Hatzamoth

 

poniedziałek, 20 września 2021

Recenzja Huoripukki "Ikuinen Kumppailu"

Huoripukki

"Ikuinen Kumppailu"

Fallen Temple 2021


Fińczycy wrócili! I to wreszcie z dużym materiałem, na co zapewne niecierpliwie czekała większość fanów zespołu. Tak, od razu spieszę z informacją, choć ta jest chyba łatwa do przewidzenia – nic się nie zmieniło. Huoripukki to zespół, który zawsze robił swoje, solidnie i systematycznie, w swoim tempie, nie wychylając się zbytnio i nie wychodząc przed szereg. Kolesie montują ten swój nieco kwadratowy, wtórny i nieoryginalny death metal od lat i tak naprawdę w dupie mają, czy on się komuś podoba czy też nie. Na pewno nie można powiedzieć, że oglądają się na modę, bo w ich utworach nie ma niczego zaskakującego czy rozkładającego na łopatki. Jest jeno czystej krwi śmierć metal, staroszkolny, nieco toporny, za to do bólu prawdziwy. Bo co jak co, ale ową autentyczność wyczuwa się tu od pierwszej nutki. Jest na tym albumie trochę blastów, sporo fragmentów w tempie średnim, czasem trafi się jakieś zwolnienie, na pewno nie jest jednostajnie i na jedno kopyto. Bez różnicy zresztą, szybko czy pomału, Huoripukki obrzucają nas dźwiękami niczym cuchnącym, świeżym gównem, a my możemy się od jego fetoru albo porzygać, albo wpychać je łapczywie do gardła, niczym dziewoje z filmu o ich dwóch i jednym kubeczku. Muzyka Finów należy bowiem do gatunku love it or hate it i innej opcji nie ma. I mimo iż nie jest to granie na najwyższym poziomie, to osobiście mam czasem ochotę posłuchać czegoś z niższej półki, spełniającego jednocześnie określone standardy, a ostatnio Huoripukki jest jednym z pierwszych zespołów, które przychodzą mi wówczas na myśl. I zawsze wtedy myślę, że jak ta jebana pandemia się skończy a chłopaki przyjadą do Polski pokazać się na żywo, to chętnie napiję się z nimi wódki. Za ich konsekwentne podejście do tematu. Ogromnie się cieszę, że tym niezaprzeczalnym maniakom w końcu udało się zarejestrować pełnoprawny debiut. Jeśli ktoś z was ten materiał oleje, to niech mu pies wyrucha matkę.

- jesusatan

 


Recenzja URDA SOT „Auf Sumph’gen Pfaden”

 

URDA SOT

„Auf Sumph’gen Pfaden”

Northern Silence Productions 2021


Pierwsza, pełna płyta tej grupy założonej w niemieckiej Saksonii w 2019 roku, to rzecz dla słuchaczy, którzy ponad wszystko wielbią klimatyczną, nastrojową muzę, która w większości inspirowana jest pięknem i siłami natury. „Na Bagnistych Ścieżkach” to bowiem płytka, na której splatają się Black Metal, okołoambientowe, mgliste pływy, delikatne elementy Nordic Folku i muzyka relaksacyjna. Nie usłyszymy tu co prawda godowych odgłosów Płetwali Błękitnych, czy nawoływań Waleni, ale wszelakiego rodzaju dźwięki płynącego strumyka, trele bliżej nieokreślonego ptactwa i tego typu pierdoły już jak najbardziej. Klawiszowych pejzaży i atmosferycznych tekstur gitary akustycznej tu sporo, przez dużą część tego materiału dominują one w zasadzie na tym albumie, ale usłyszymy tu również zagęszczoną, mulistą, zwartą, soczystą sekcję, która posiada niezgorszy ciężar i potrafi konkretnie przygnieść do gleby, surowe partie wiosła poparte niezłymi, rozbudowanymi, melancholijnymi liniami melodycznymi i agresywne wokale z lekką nutą depresji. Niestety, jak dla mnie tych mocnych, siarczystych struktur, gdy do głosu dochodzą te bardziej bezkompromisowe, Black Metalowe elementy jest stanowczo za mało. Zdecydowanie więcej na tym krążku niepotrzebnego pitolenia, gdzie parapet i sample z odgłosami natury spychają sekcję i wiosło na drugi plan, neutralizują bardzo mocno ich zwarty charakter, moc i pierwotną siłę, sprawiając, że przez większość czasu najzwyczajniej w świecie wieje tu nudą. Nie rekompensuje tego nawet atmosfera tej płytki, mglista, hipnotyzująca, zagęszczona, nasycona tajemnicą i pewnego rodzaju przyrodniczym mistycyzmem (że się tak wyrażę), która jest niewątpliwie bardzo mocnym jej punktem. Brzmienie, choć dosyć gęste, przymglone i lekko  muliste ma jakąś tam przestrzeń i selektywność, ale w niektórych momentach bardziej czujemy, niż słyszymy poszczególne instrumenty, co dla niektórych może być drażniące, podobnie jak niejednolity poziom głośności, z którym także się tu spotkamy. Podsumowując zatem: jak już na początku wspominałem, twórczość Urda Sot skierowana jest do słuchaczy, dla których nade wszystko liczy się klimat, a reszta schodzi na dalszy plan, gdyż tego składnika znajdą tu pod dostatkiem. Dla mnie to kolejna, mocno przeciętna płyta z atmosferycznym Black Metalem i gdyby się w ogóle nie ukazała, to świat by się nie skończył. Skoro już jednak jest, to niech jest. Ja przesłuchałem ją dwa razy z recenzenckiego obowiązku i więcej nie zamierzam do niej wracać.

 

Hatzamoth

niedziela, 19 września 2021

Recenzja THE AMENTA „Revelator”

 

THE AMENTA

„Revelator”

Debemur Morti Productions 2021

Długie osiem lat kazali nam czekać Australijczycy na swą kolejną, czwartą, pełną płytę. Trzy poprzednie krążki tych jegomości z kraju kangurów i miśków koala okrutnie przeorały mi zwoje mózgowe doprowadzając bez mała do ich całkowitego wyprostowania. Połączenie Brutal Death Metalu z zimnym, przepełnionym mrokiem, chropowatym Industrialem w wykonaniu The Amenta w chuj robiło mi dobrze przy każdej ich dotychczasowej płycie. Z wypiekami na policzkach i masywną erekcją zabrałem się zatem za tegoroczną produkcję i po zakończeniu pierwszego odsłuchu czułem się nieco rozczarowany, choć to może złe słowo, powiedzmy zatem, że nie do końca tego oczekiwałem. Postanowiłem jednak po kilku dniach raz jeszcze podejść do „Objawiciela” i wówczas ta płytka uderzyła we mnie z pełną mocą, robiąc mi z dupy krwiste sashimi. Nieco mniej na tej płytce pierwotnej brutalności i niesamowitego ciężaru znanych z pierwszych dwóch albumów zespołu, choć oczywiście panowie nie zapomnieli, jak się mięsiście napierdala, oraz miażdży dźwiękiem i w kilku momentach udowadniają to także i na tym krążku, jednak na „Revelator” grupa diametralnie odwróciła bieguny w swych kompozycjach, wyciągając na wierzch chore, futurystyczne, odhumanizowane, transowe tekstury syntezatorów, przestrzenne, niepokojąco wibrujące, hipnotyzujące, momentami niemal rockowe beaty, dystopijne, elektroniczne zniekształcenia, czy też konkretnie pokręcone struktury żrących, zmutowanych gitar doprawione chwilami wysmakowanymi, akustycznymi pasażami wymieszanymi ze smolistymi, ambientowymi pływami i mnóstwem nieoczekiwanych rytmów. Jak już wspominałem wyżej jest tu także i miejsce na soczyste przypierdolenie, gdzie niszcząca fala dźwiękowa zbudowana na bazie okrutnych, tłustych bębnów, potwornego, wywracającego flaki basu, rozrywających, pulsujących riffów, potężnych, poskręcanych srogo, dysonansowych, atonalnych akordów i brutalnych, szorstkich growli sieje spustoszenie napierdalając z bestialską siłą. Wokale zasługują tu zresztą na osobny akapit, gdyż gardłowy serwuje nam tu całą paletę barw poruszając się od barbarzyńskiego ryku po histeryczny scream poprzez odpychające, gardłowe krzyki, rozmazane po wielu warstwach i momentach, czyste wokale, złowrogie nucenie i tajemnicze, szeptane melodeklamacje. Kurwa, dzieje się tu tyle, że momentami trudno ogarnąć wszystkie poziomy tej płytki. Obłąkana, schizofreniczna, chwilami nieharmonijna i zdrowo popaprana to muza, pełna klaustrofobicznej atmosfery, ponurych, wciągających, cybernetycznych pejzaży, niepokojących wibracji, uprzemysłowionych potworności i wijących się, mglistych, bezkształtnych oparów muzycznej wrogości przedstawiająca najstraszliwsze z możliwych, obskurnych wizji. Brzmienie, podobnie jak wszystko, co wypełnia tę płytę jest ekspansywne, jadowite, rozrywające i bestialsko mechaniczne. Konkludując zatem: nie jest to album łatwy, momentami jest on wręcz fizycznie wyczerpujący ze względu na konieczność utrzymania wysokiego poziomu skupienia i podążania za tymi chorymi dźwiękami. Jest to także płytka eklektyczna, trudna do jednoznacznego sklasyfikowania i niekiedy frustrująca jak chuj podczas słuchania, jednak uważam, że warto poświęcić jej należyty czas i atencję, gdyż takie materiały nie trafiają się codziennie. Nieludzko wyśmienita, kurewsko bezkompromisowa, dźwiękowa apokalipsa. Jestem rozjebany.

 

Hatzamoth