„Revelator”
Debemur Morti Productions 2021
Długie
osiem lat kazali nam czekać Australijczycy na swą kolejną, czwartą, pełną
płytę. Trzy poprzednie krążki tych jegomości z kraju kangurów i miśków koala
okrutnie przeorały mi zwoje mózgowe doprowadzając bez mała do ich całkowitego
wyprostowania. Połączenie Brutal Death Metalu z zimnym, przepełnionym mrokiem,
chropowatym Industrialem w wykonaniu The Amenta w chuj robiło mi dobrze przy
każdej ich dotychczasowej płycie. Z wypiekami na policzkach i masywną erekcją
zabrałem się zatem za tegoroczną produkcję i po zakończeniu pierwszego odsłuchu
czułem się nieco rozczarowany, choć to może złe słowo, powiedzmy zatem, że nie
do końca tego oczekiwałem. Postanowiłem jednak po kilku dniach raz jeszcze
podejść do „Objawiciela” i wówczas ta płytka uderzyła we mnie z pełną mocą,
robiąc mi z dupy krwiste sashimi. Nieco mniej na tej płytce pierwotnej
brutalności i niesamowitego ciężaru znanych z pierwszych dwóch albumów zespołu,
choć oczywiście panowie nie zapomnieli, jak się mięsiście napierdala, oraz
miażdży dźwiękiem i w kilku momentach udowadniają to także i na tym krążku,
jednak na „Revelator” grupa diametralnie odwróciła bieguny w swych
kompozycjach, wyciągając na wierzch chore, futurystyczne, odhumanizowane,
transowe tekstury syntezatorów, przestrzenne, niepokojąco wibrujące,
hipnotyzujące, momentami niemal rockowe beaty, dystopijne, elektroniczne
zniekształcenia, czy też konkretnie pokręcone struktury żrących, zmutowanych
gitar doprawione chwilami wysmakowanymi, akustycznymi pasażami wymieszanymi ze
smolistymi, ambientowymi pływami i mnóstwem nieoczekiwanych rytmów. Jak już
wspominałem wyżej jest tu także i miejsce na soczyste przypierdolenie, gdzie
niszcząca fala dźwiękowa zbudowana na bazie okrutnych, tłustych bębnów,
potwornego, wywracającego flaki basu, rozrywających, pulsujących riffów,
potężnych, poskręcanych srogo, dysonansowych, atonalnych akordów i brutalnych,
szorstkich growli sieje spustoszenie napierdalając z bestialską siłą. Wokale
zasługują tu zresztą na osobny akapit, gdyż gardłowy serwuje nam tu całą paletę
barw poruszając się od barbarzyńskiego ryku po histeryczny scream poprzez
odpychające, gardłowe krzyki, rozmazane po wielu warstwach i momentach, czyste
wokale, złowrogie nucenie i tajemnicze, szeptane melodeklamacje. Kurwa, dzieje
się tu tyle, że momentami trudno ogarnąć wszystkie poziomy tej płytki.
Obłąkana, schizofreniczna, chwilami nieharmonijna i zdrowo popaprana to muza,
pełna klaustrofobicznej atmosfery, ponurych, wciągających, cybernetycznych
pejzaży, niepokojących wibracji, uprzemysłowionych potworności i wijących się,
mglistych, bezkształtnych oparów muzycznej wrogości przedstawiająca najstraszliwsze
z możliwych, obskurnych wizji. Brzmienie, podobnie jak wszystko, co wypełnia tę
płytę jest ekspansywne, jadowite, rozrywające i bestialsko mechaniczne.
Konkludując zatem: nie jest to album łatwy, momentami jest on wręcz fizycznie
wyczerpujący ze względu na konieczność utrzymania wysokiego poziomu skupienia i
podążania za tymi chorymi dźwiękami. Jest to także płytka eklektyczna, trudna
do jednoznacznego sklasyfikowania i niekiedy frustrująca jak chuj podczas
słuchania, jednak uważam, że warto poświęcić jej należyty czas i atencję, gdyż
takie materiały nie trafiają się codziennie. Nieludzko wyśmienita, kurewsko
bezkompromisowa, dźwiękowa apokalipsa. Jestem rozjebany.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz