niedziela, 19 września 2021

Recenzja THE AMENTA „Revelator”

 

THE AMENTA

„Revelator”

Debemur Morti Productions 2021

Długie osiem lat kazali nam czekać Australijczycy na swą kolejną, czwartą, pełną płytę. Trzy poprzednie krążki tych jegomości z kraju kangurów i miśków koala okrutnie przeorały mi zwoje mózgowe doprowadzając bez mała do ich całkowitego wyprostowania. Połączenie Brutal Death Metalu z zimnym, przepełnionym mrokiem, chropowatym Industrialem w wykonaniu The Amenta w chuj robiło mi dobrze przy każdej ich dotychczasowej płycie. Z wypiekami na policzkach i masywną erekcją zabrałem się zatem za tegoroczną produkcję i po zakończeniu pierwszego odsłuchu czułem się nieco rozczarowany, choć to może złe słowo, powiedzmy zatem, że nie do końca tego oczekiwałem. Postanowiłem jednak po kilku dniach raz jeszcze podejść do „Objawiciela” i wówczas ta płytka uderzyła we mnie z pełną mocą, robiąc mi z dupy krwiste sashimi. Nieco mniej na tej płytce pierwotnej brutalności i niesamowitego ciężaru znanych z pierwszych dwóch albumów zespołu, choć oczywiście panowie nie zapomnieli, jak się mięsiście napierdala, oraz miażdży dźwiękiem i w kilku momentach udowadniają to także i na tym krążku, jednak na „Revelator” grupa diametralnie odwróciła bieguny w swych kompozycjach, wyciągając na wierzch chore, futurystyczne, odhumanizowane, transowe tekstury syntezatorów, przestrzenne, niepokojąco wibrujące, hipnotyzujące, momentami niemal rockowe beaty, dystopijne, elektroniczne zniekształcenia, czy też konkretnie pokręcone struktury żrących, zmutowanych gitar doprawione chwilami wysmakowanymi, akustycznymi pasażami wymieszanymi ze smolistymi, ambientowymi pływami i mnóstwem nieoczekiwanych rytmów. Jak już wspominałem wyżej jest tu także i miejsce na soczyste przypierdolenie, gdzie niszcząca fala dźwiękowa zbudowana na bazie okrutnych, tłustych bębnów, potwornego, wywracającego flaki basu, rozrywających, pulsujących riffów, potężnych, poskręcanych srogo, dysonansowych, atonalnych akordów i brutalnych, szorstkich growli sieje spustoszenie napierdalając z bestialską siłą. Wokale zasługują tu zresztą na osobny akapit, gdyż gardłowy serwuje nam tu całą paletę barw poruszając się od barbarzyńskiego ryku po histeryczny scream poprzez odpychające, gardłowe krzyki, rozmazane po wielu warstwach i momentach, czyste wokale, złowrogie nucenie i tajemnicze, szeptane melodeklamacje. Kurwa, dzieje się tu tyle, że momentami trudno ogarnąć wszystkie poziomy tej płytki. Obłąkana, schizofreniczna, chwilami nieharmonijna i zdrowo popaprana to muza, pełna klaustrofobicznej atmosfery, ponurych, wciągających, cybernetycznych pejzaży, niepokojących wibracji, uprzemysłowionych potworności i wijących się, mglistych, bezkształtnych oparów muzycznej wrogości przedstawiająca najstraszliwsze z możliwych, obskurnych wizji. Brzmienie, podobnie jak wszystko, co wypełnia tę płytę jest ekspansywne, jadowite, rozrywające i bestialsko mechaniczne. Konkludując zatem: nie jest to album łatwy, momentami jest on wręcz fizycznie wyczerpujący ze względu na konieczność utrzymania wysokiego poziomu skupienia i podążania za tymi chorymi dźwiękami. Jest to także płytka eklektyczna, trudna do jednoznacznego sklasyfikowania i niekiedy frustrująca jak chuj podczas słuchania, jednak uważam, że warto poświęcić jej należyty czas i atencję, gdyż takie materiały nie trafiają się codziennie. Nieludzko wyśmienita, kurewsko bezkompromisowa, dźwiękowa apokalipsa. Jestem rozjebany.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz