wtorek, 21 września 2021

Recenzja PRAY U PREY „The Omega Kill”

 

PRAY U PREY

„The Omega Kill”

Selfmadegod Records 2021

Brytyjscy niszczyciele systemu Pray U Prey powracają po czterech latach ze swym drugim, pełnym albumem nazwanym „The Omega Kill” i ponownie dopierdalają tak, że szkliwo na zębach pęka, a zwieracze ledwo utrzymują to, co znajduje się w jelitach przed niekontrolowaną erupcją. Krążek ten, to podobnie jak „Figure The 8”stopiony w jedną, zwartą, jednolitą całość amalgamat bezkompromisowych dźwięków łączący w sobie klasyczny w swym wyrazie, korzenny Death Metal, rasowy, soczysty, energetyczny, wysokooktanowy, jadowity Grindcore i chropowaty, agresywny Crust, i podobnie, jak na swym debiucie zespół trzyma się jednej, prostej jak konstrukcja cepa zasady: mięsistego, zdrowego, szczerego wykurwu inspirowanego pierwszą połową lat 90-tych nigdy za wiele. Tak więc szyją chłopaki brutalnie i z wielkim zaangażowaniem, aż budynki drżą w posadach, a tynk z sufitu odpada, wykorzystując swe długoletnie doświadczenie sceniczne (muzycy tworzący Pray U Prey swe szlify zdobywali bowiemm.in. w Alehammer i Prophecy of Doom).„The Omega Kill”, to płyta, która od razu rzuca o glebę i poniewiera okrutnie przy pomocy masywnych, bezlitosnych, karkołomnie niekiedy napierdalających beczek, wyrywających wnętrzności, w chuj grubych linii basu, zagęszczonych, brutalnych, rozrywających, intensywnych riffów i zaprawionych żółcią, drapieżnych, wulgarnych, dzikich, gardłowych growli. Słychać tu całą paletę inspiracji mistrzami gatunku od Bolt Thrower poprzez wczesne produkcje Cannibal Corpse i Napalm Death na Assück skończywszy. Oczywiście bez żadnych zapożyczeń, czy bezczelnych zrzynek, wszystko ma własny charakter i oryginalny, specyficzny szlif pozostawiony w tych dźwiękach przez Pray U Prey. Brzmienie nowego materiału Brytoli jest tłuste, agresywne, gwałtowne, zawiera odpowiednią porcję zepsucia i zgrzytającego między zębami pyłu, więc krążek ten robi zajebisty rozpierdol, nie pytając o pozwolenie. Podobnie, jak pierwsza płytka, tak i ten album ukazał się pod sztandarami Selfmadegod Records i jest to kolejny, potężny strzał z tej wytwórni, który robi mi dobrze zdecydowanym ruchem ręki. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich maniakalnych wyznawców Death/Grind’u starej szkoły. Wyśmienita porcja tłustej, mięsistej, tradycyjnie podanej rozpierduchy. Ja łykam to bez popitki.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz