Conjureth
“Majestic Dissolve”
Memento Mori (2021)
Raul i jego Memento Mori po raz kolejny dostarczają
na rynek porcję solidnego, staroszkolnego death metalu. Kto śledzi wydawnicze
poczynania Hiszpana ten pewnie wie, że jego label dostarcza miłośnikom śmierć metalowych
czasów minionych solidną porcję muzyki – przeważnie wtórnej, mało odkrywczej,
ale prezentującej wystarczająco dobry poziom, który powinien usatysfakcjonować
gatunkowych „zbieraczy” nośników. Nie inaczej jest w przypadku pochodzącego z
San Diego Conjureth. Trio, które do tej pory wypuściło pod tym szyldem dwie
domówki do nowicjuszy nie należy, członkowie udzielali się, bądź wciąż
udzielają w takich formacjach jak Ghoulgotha, Encoffination, Void Ceremony czy
Father Befouled. Doświadczenie przełożyło się na jakość - bo choć trudno
doszukiwać się na „Majestic Dissolve” oryginalności, to trudno zaprzeczyć
faktowi, że mam tu do czynienia z materiałem dobrym, sprawnie zagranym (a
przede wszystkim zagranym z głową), do którego wracałem z przyjemnością
kilkukrotnie. Żadne to wiekopomne dzieło, ale jeśli ktoś lubi dynamiczny,
energicznie zagrany death metal, który nie cierpi katuszy jednostajności, ten
powinien być usatysfakcjonowany. Bezpośrednich porównań raczej bym się tutaj
nie doszukiwał, choć wraz z odsłuchem wyłapiemy batalistyczne nawałnice rodem z
Bolt Thrower, carcassowe dualizy wokalne, thrashowe szarże spod znaku wczesnej
Massacry, schuldinerowe gmatwaniny, czy szereg innych nawiązań do metalu
śmierci czy thrashu. „Majestic Dissolve” dalekie jest od toporności i dreptania
w miejscu. Tutaj cały czas coś się dzieje. Płyta pozornie utrzymana jest w dość
szybkim tempie, ale poprzez wrzucanie kolejnych motywów raz po raz da się
wychwycić szereg zwolnień i zrywów, które ani na moment nie zabijają
brawurowego charakteru tego wydawnictwa. Solidny, wyraźny growl, oszczędne, na
swój sposób melodyjne solówki i naprawdę solidne brzmienie w tym przypadku
należy uznać tylko za dodatkowe atuty. Oczywiście „Majestic Dissolve” nie ma
szans w końcoworocznym wyścigu na najlepsze wydawnictwo choćby nawet w swojej
niszy, ale nie zmienia to faktu, że słucham debiutu Kalifornijczyków z ogromną
przyjemnością i nie muszę dorabiać sobie ideologii, aby w jakiś sposób
uargumentować wartość tego materiału. Conjureth nagrało dobry, a nawet bardzo
dobry album, który zakupem obowiązkowym może nie jest, ale wartym jego
rozważenia na pewno. Jestem przekonany, że premierowy odsłuch zachęci wielu
słuchaczy do tego, żeby ten krążek co najmniej kilkukrotnie zagościł w
odtwarzaczu. Ja w stosunku do debiutu Conjureth nie miałem oczekiwań dlatego
też może tak pięknie odpłacił mi się z nawiązką. Gdybym miał podsumować jednym
zdaniem to ciśnie mi się na usta „naprawdę fajny album”.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz