czwartek, 31 lipca 2025

Recenzja Burning Cross „Fall”

 

Burning Cross

„Fall”

Digital 2020

Dziś mała retrospekcja. W zasadzie nieco przypadkowa, bowiem na Burning Cross zwróciłem uwagę tylko i wyłącznie dlatego, że znajomy organizuje ich koncert w ramach cyklu The Last Words of Death. Pomyślałem, że skoro nigdy nie zetknąłem się z ich twórczością, opcje są dwie. Albo kolesie grają strasznie przeciętną muzę, albo nie mają szczęścia do wydawców lub promocji. Już po pierwszym odsłuchu ich ostatniej, wydanej pięć lat temu płyty, byłem przekonany co do opcji drugiej. Można powiedzieć, że po raz kolejny trafiłem na twór, który istnieje gdzieś tam w undergroundzie, a który zasługuje na zdecydowanie szerszą uwagę.  Burning Cross to zespół silnie odwołujący się do drugiej fali skandynawskiego black metalu, jednak czyniący to w sposób nad wyraz osobliwy. O ile większość współczesnych zespołów sięga po inspiracje do raczej idących wartkim nurtem klasyków, tak Niemcy postanowili odwołać się do jednego z ówczesnych awangardowców. W pierwszej części „Fall” może tak wyraźnie tego nie słychać. „Nazarene Nazi” i „Virus” co prawda porażają chłodem i nieludzką wręcz nienawiścią, którą dodatkowo potęguje wrzeszczący wściekle po niemiecku wokal, serwując raczej proste, acz ekstremalnie zimne akordy. Już w tym drugim utworze, z wbijającym się niczym kolec w skroń Chrystusa refrenem, „coś” się jednak rodzi. To „coś” wykluwa się dosłownie za chwilę, kiedy to muzycy skręcają, i to dość wyraźnie, w kierunku norweskiego Mysticum. Czyli nadal jest zimno, niemal jak w przestrzeni kosmicznej. Perkusyjne rytmy stają się jednak antyludzkie, automatyczne, na tyle maszynowe, że można mieć wątpliwości, czy faktycznie zagrał je człowiek. I nie chodzi mi tutaj o rozwijanie nieziemskich prędkości, a o industrialny, cyborgowy beat, kompletnie odbiegający od kanonu gatunku. Drugim elementem skłaniającym mnie do porównania ze wspomnianymi Norwegami są linie melodyczne oraz brzmienie gitar. Chwilami są to elementy niemal żywcem wydarte, może nie z „In the Streams of Inferno”, ale na pewno z „Planet Satan”. Przy czym najlepszą rzeczą w tym jest to, iż nie jest to żadna zrzynka, a co najwyżej własne rozwinięcie myśli mistrzów. Bo panowie potrafią też przy okazji nawiązać do Burzum, Gorgoroth czy nawet rodzimych klasyków blackmetalu. Nie wiem, ilu z was słyszało o Burning Cross, ale jeśli macie, podobnie jak ja, w tym temacie zaległości, to zalecam ich nadrobienie. Sam chętnie sprawdzę ich wcześniejsze albumy, choćby po to, by przekonać się, czy „Fall” to przypadkowy przyrost formy, czy Niemiaszki może faktycznie mają talent. Kurwa, naprawdę dobra płyta.

- jesusatan


https://burningcross.bandcamp.com/album/fall

Recenzja Finnr’s Cane „Finnr’s Cane”

 

Finnr’s Cane

„Finnr’s Cane”

Nordvis Produktion 2025

Jeśli jeszcze nie znacie tej kapeli, a lubicie nastrojowe granie, to najnowsza jej płyta, jak i poprzednie, jest dla Was. Panowie pochodzą z Kanady i tworzą swój atmosferyczny black metal od 2009 roku, zaś „Finnr’s Cane” jest czwartym ich albumem. Muzyka tego projektu to „przkomarzanki” melancholijnych riffów z bardziej chmurnymi podmuchami. Całość płynie niespiesznie, kreując zimowy i refleksyjny klimat, który kojarzy się z ludzkimi nastrojami, jakie występują w naszych głowach, gdy kończy się beztroskie lato i nastaje kolejny, jesienno-zimowy czas mroku. Tą rozleniwiającą i rozkosznie depresyjną aurę na tej płycie, Kanadyjczycy podkreślili depresyjnymi melodiami, które uwypuklają użyta tutaj zamiast basu wiolonczela oraz aksamitne, syntezatorowe tła. Instrumentarium nie ustępują wokale, które swą chwytliwą i bolesną postawą w fatalizm sączących się z tego krążka rytmów, mają dość znaczny wkład, a ich czysta barwa przypomina raczej produkcje spod znaku „gothic” niż „black”, co ma niemały wpływ na kierunek, w którym podążają kompozycje tego tercetu. Są to rejony mocno zbliżone do tych sentymentalnych, lecz i posępnych odmian metalu, które były popularne w latach dziewięćdziesiątych. Mam tu na myśli wcześniej wspomniane, gotyckie granie, które kojarzyć się może z późniejszą Katatonią, a także jak na tamte czasy nieco awangardowe podejście do czarcich dźwięków i wiążące się z twórczością Beyond Dawn. Jednakże, aby zapobiec przedwczesnemu onanizmowi fanów tych grup, spieszę z wyjaśnieniem, że nie jest to kontynuacja czy kalka ich dokonań, ale tylko pewne podobieństwo, które słychać w przygniatającej atmosferyczności tego wydawnictwa, wypływającej również z „doomowego” charakteru szeregu akordów, którymi raczy Finnr’s Cane. Przygnębiająca muzyka o kasandrycznym charakterze, w której wykorzystano różne formy kostkowania, te znane z black metalu również. Posłuchać można, ale najwcześniej w październiku.

shub niggurath




środa, 30 lipca 2025

Recenzja प्रलय (Pralaya) „Beyond the Tattered Curtain of Unspeakable Madness”

 

प्रलय (Pralaya)

„Beyond the Tattered Curtain of Unspeakable Madness”

Ancient Dead Prod. 2025

Zespół – krzak, czyli प्रलय, zapewne dał się poznać, przynajmniej garstce maniaków muzyki podziemnej, za sprawą dwóch taśm demo wydanych w zeszłym roku, nakładem Fallen Temple. Trochę nie do końca rozumiałem fakt wydania jednocześnie dwóch krótkich materiałów zamiast jednego, pełnowymiarowego wydawnictwa, ale trzeba przyznać, że zabieg taki był dość oryginalny. Po raz drugi tej samej sztuczki panowie jednak stosować nie zamierzali, dlatego też do rąk naszych trafia oficjalny debiut, czyli „Beyond the Tattered Curtain of Unspeakable Madness”. Jako iż w międzyczasie personalia muzyków stały się tajemnicą poliszynela, zapewne wszyscy zainteresowani wiedzą, że प्रलय to dziecko  Boroovy (Kult Mogił, Upon the Altar) i wokalisty, oficjalnie już pogrzebanego, Temple Desecration. Słuchając nowych nagrań tego duetu nie sposób nie zgodzić się, że obaj panowie stanęli tutaj na wysokości zadania i dali z siebie wszystko, co najlepsze. Chociaż chyba bardziej na miejscu byłoby napisać, wszystko co najobrzydliwsze. „Beyond the Tattered Curtain of Unspeakable Madness” to typowy przykład albumu, który skierowany jest do bardzo zawężonego grona odbiorców. Przede wszystkim dlatego, że zawarta na nim twórczość stoi w zdecydowanej opozycji do panujących współcześnie trendów. Poza skojarzeniami z Blasphemy, Grave Upheaval czy Temple Nightside (żeby wymienić tylko kilka, które przychodzą mi w pierwszej chwili do głowy), pewnym odniesieniem do प्रलय mogłyby faktycznie być nagrania Upon the Altar. Tym bardziej, że brzmienie tego krążka jest równie masywne i potężne co autorów „Descendants of Evil”, podobnie dudniące i uderzające z mocą kafara, jednocześnie na tyle selektywne, by nie trzeba było doszukiwać się poszczególnych instrumentów w ścianie dźwięku. Zdaje mi się jednak, że tym razem muzycy sięgnęli jeszcze głębiej w otchłań, schodząc przynajmniej o jedno piętro niżej w diabelskie czeluście. Zarazem, w odniesieniu do wspomnianych wcześniej taśm demo, dużo więcej na tym krążku fragmentów, kiedy zespół ostro wciska hamulec, zwalniając niemal do zera. Osobiście uważam, że w tych momentach choroba toczy muzykę प्रलय najmocniej, a Diabeł we własnej osobie oblizuje się ze smakiem. Poza tym, przyznać należy, że sporo w tych kompozycjach szaleństwa. I nie mam na myśli rozpędzania się do granic możliwości czy technicznych zawijańców, a raczej wprowadzanie do muzyki elementów nieco popierdolonych, podobnie jak, będących niejako łącznikiem między kolejnymi utworami, sampli rodem z horrorów klasy B. Obłęd panuje także w liniach wokalnych Demoniaca, będącego dla mnie najlepszym przykładem jednostki, która powinna zostać poddana egzorcyzmom. Facet charczy, szczeka, rzyga niczym z dna studni, stęka jak potępieniec i wydaje z siebie inne, bynajmniej nie ludzkie odgłosy. Obcując z tą twórczością trzeba mieć się na baczności. Materiał ten, mimo iż pierwotnie niepozorny, jest tak kurewsko zniewalający, że po kilku odsłuchach nie sposób się od niego oderwać. No chyba, że to tylko ja mam pierdolca na punkcie takich grobowych wyziewów, ale leczyć się z tego nie zamierzam. Dla mnie „Beyond the Tattered Curtain of Unspeakable Madness” to fantastyczny album, który zawładnął moim umysłem po całości, i jeden z największych pretendentów do debiutu roku na scenie krajowej.

- jesusatan




Recenzja Ashen „Leave The Flesh Behind”

 

Ashen

„Leave The Flesh Behind”

Redefining Darkness Records 2025

Niedawno Redefining Darkness Records zaprezentowało wznowienie debiutu tych czterech Australijczyków, a już mamy ich kolejną, drugą płytę. Panowie kontynuują na niej swoje spojrzenie na death metal, w którym zgrabnie łączą szwedzkie jego ujęcie z amerykańskim, jednakże tym razem te dwa pierwiastki już tak silnie się nie wybijają. Ashen bowiem wpuścili do swego deciora dużo więcej mroku i ujednolicili akordy, wykuwając w ten sposób autorską wersję metalu śmierci, który co prawda oparty jest na spuściźnie lat dziewięćdziesiątych obydwóch kontynentów, ale grając klasycznego deta, siłą rzeczy nie da się chyba uchronić od pewnych naleciałości. Pozostawiając podobieństwa czy też skojarzenia z podbudową, „Leave The Flesh Behind” to średnio tempowa muza, która rzadko zrywa się do „nosorożcowego” kłusu i raczy odbiorców głównie systematycznie miażdżącymi riffami, spomiędzy których wypływają gęstym ściegiem szyte tremolo. Podbita ciężką sekcją rytmiczną i głębokimi growlami całość, kreuje duszną i niepokojącą gędźbę, która zalewa „lovecraftowską” atmosferą. Sączą się z niej pokaźne pokłady wilgoci i zgnilizny, co podkreślają niepokojące linie melodyczne, w które ubrane zostały podstawowe tekstury i w tym przypadku trochę na wyrost powiedziane, wysokotonowe zagrywki, gdyż barwa gitar podczas generowania tremolando jest mocno ołowiana i posypana gruzem. Dwójeczka tego kwartetu jawi się jako album bardziej spójny w stosunku do poprzedniego, ponieważ Australijczycy zrezygnowali z przypadkowych udziwnień w postaci progresywnych wtrętów i death-core’owych, nagłych wybuchów, które rozmywały trzon kompozycji i wprowadzały do nich nieco niepotrzebnego, „nastolatkowego” groove’u. Niestety, w niektórych momentach przypominają o nim modulowane wrzaski Richard’a Clements’a, kłócące się nieco z posępnym klimatem tego krążka i mam nadzieję, że na następnej płycie ten wokalista podaruje sobie te manierycznie brzmiące zabiegi. Najnowsza propozycja od Ashen, pomimo zwartego charakteru, nie jest też nużąca jak jedynka. Australijczycy przez niespełna czterdzieści minut, gniotą i przerażają w bardziej przemyślanym stylu, nie zapętlając się częstują aranżacjami, które posiadają interesujący i zaskakujący scenariusz. Każdy z dziesięciu tutaj zawartych numerów nie stoi w miejscu i rozwijając się, z każdą minutą swego trwania, cierpliwie roztacza gęstniejącą aurę. Dużo ciekawsza płyta niż „Ritual Of Ash”. Progres słychać już od pierwszych taktów, a czym dalej tym lepiej. Polecam.

shub niggurath




poniedziałek, 28 lipca 2025

Recenzja Grave Hex „Vermian Death”

 

Grave Hex

„Vermian Death”

Night Terror Rec. / Cavernous Rec. 2025

Grave Hex to nowy fiński wynalazek z głębin undergrundu. Panowie reklamowani są przez label jako przesiąknięty punkiem i wykuty w cieniu zgnilizny death metal, co idealnie, moim zdaniem, odzwierciedla zawartość ich debiutanckiego krążka. Trzeba oczywiście wspomnieć, iż chodzi tutaj tylko i wyłącznie o death metal starej daty, przesiąknięty do cna złotą erą gatunku. Od razu zaznaczę jednak, iż nie jest to kolejne wcielenie, czy też kopia, Entombed / Dismember, choć szwedzizną w tych nagraniach wali na kilometr. I to nie tylko w kwestii brzmienia, charakterystycznie zapiaszczonego i walącego surowizną. Motoryka, oraz melodie autorstwa Grave Hex silnie nawiązują do filarów wspomnianego odłamu, jednak sposób w jaki muzycy układają niby pożółkłe puzzle jest w tym przypadku nie do końca oczywisty. Może dlatego, że do standardowych i powszechnie rozpoznawalnych akordów chłopaki wrzucają trochę siermiężnej prostoty, nawiązującej chwilami do stylistyki Mortician i im podobnych, albo, dla równowagi, wplatają w swoje utwory fragmenty mocno atmosferyczne, nasuwające na myśl klimaty pokroju Gorement czy Utumno. Taka kombinacja tworzy mieszankę mocno trującą, niby wywarzoną według starego przepisu, a jednak o innym kolorze czy posmaku. Innowacji w tych dźwiękach niewiele, ale wątpię, czy autorom na tym zależało. Oni raczej woleli skupić się na odtworzeniu ducha lat dziewięćdziesiątych w interpretacji własnej, i wyszło im to naprawdę nieźle. Przy okazji postarali się, by ich nagrania zabrzmiały mocno w stylu lat wspomnianych, co uczyniło ten materiał kompletnym. Nie ma się co nad tymi nagraniami rozwodzić, czy prowadzić głębokich dysput, bo ich istota jest nad wyraz oczywista i nie potrzebująca dysekcji. Kwestią jest podstawowe pytanie – „Panie, brać to, czy nie”? Według mnie brać! I to bez wahania, bo to konkretna rzecz. Może nie przełomowa, ale na tyle solidna, by postawić ja na półce i nie wstydzić się potem przed kolegami. Ja sobie chętnie do tego debiutu w wolnej chwili wrócę.

- jesusatan




Recenzja Der Märtyrer „Der Märtyrer”

 

Der Märtyrer

„Der Märtyrer”

EAL Productions 2025

Kolejną perełką wyłowioną tego lata jest Der Märtyrer, o którym wiem tylko, że jest z Francji i właśnie wydaje swoją debiutancką produkcję. Zawiera ona tylko cztery kawałki, które lecą niecałe dwadzieścia minut, ale niebywale dają radę. Nie jest to muzyka przeznaczona dla wszystkich, bo nie każdy lubi połączenie elektroniki z metalem, ale gdybym dodał, że „Der Märtyrer” jest niejako nawiązaniem do „złotej ery” Cold Meat Industry, to może wtedy chętnych na ten krążek znajdzie się więcej. Jednakże samo kojarzenie twórczości tego francuskiego projektu z wyżej wymienioną wytwórnią jest zbyt dużym uproszczeniem, gdyż w kompozycjach tego zespołu dzieje się dużo więcej. To nie tylko mocno udziwniony i zindustrializowany black metal, z którego bije czymś na podobę Mysticum, Blacklodge z dodatkiem mrocznego ambientu jak u In Slaughter Natives, ponieważ Francuzi idą nieco dalej i do swoich aranżacji wpuszczają także trochę drum and bass’u, dusznego izolacjonizmu i digital hardcore’a. Tak więc ci, którzy są nieco zorientowani w dźwiękach generowanych przez maszyny, wiedzą już, że do wspomnianych black metalowych kapel mogą, nie bez kozery, dorzucić chociażby Aphex Twin, Atari Teenage Riot oraz The Prodigy. Na skutek syntezy tych wszystkich gatunków czy też wpływów powstała nowa forma upiornej sztuki sonicznej, która intensywnie i uwierająco atakuje szare komórki przy okazji mocno zaburzając równowagę płynów mózgowych. Natężenie gitar w połączeniu z różnej maści syntetycznymi dźwiękami jest niesamowicie gęste. Atakuje nieprzerwanie beat’ami o zmieniającej się rytmice i plątaniną mechanicznych riffów oraz cyfrowych nut, układających się w sieć skonstruowaną z dysonansowych fal, transowych pływów i minimalistycznych, piskliwych motywów. Ta diabelska fuzja stylów to muza o bogatej, wielowarstwowej teksturze, która dekonstruuje dotychczas znany industrial-black metal i tworzy jego nową, współczesną wizję opartą nie tylko na „jazgotliwym rzępoleniu”, wynikającym z religijnych schematów kognitywnych, ale również na dostępnej technologii i futurystyce. Naciera nieregularnie, choć posiada określony porządek. Inwazyjny wykwit, będący efektem zabawy szeroko obecnie dostępnymi urządzeniami, czy misterny plan na rewolucję? Zainteresowanym szczerze polecam.

shub niggurath




Recenzja Nihilvm „Ancient Cosmic Emanation”

 

Nihilvm

„Ancient Cosmic Emanation”

Malignant Voices / Terratur Possessions 2025

Kiedy pisałem o debiutanckiej EP-ce Nihilvm, a było to prawie trzy lata temu, miałem wielką nadzieję, że duży materiał grupy nadejdzie w zasadzie “za chwilę”. Chwila ta nieco się przedłużyła, ale biorąc pod uwagę zawartość „Ancient Cosmic Emanation”, sprawdza się powiedzenie, że na dobre rzeczy warto czekać, a jakość nie cierpi pośpiechu. W tym konkretnym przypadku powiedzieć, że zespół okrzepł i zrobił spory krok wprzód, to jak nie powiedzieć nic, albo wręcz skłamać. Nihilvm swoim pełniakiem weszli przynajmniej piętro wyżej, co w tym momencie plasuje ich w czołówce krajowej ligi black metalu, ze sporymi szansami na europejskie puchary. Wiem, że muzyka to nie sport, ale tak sobie myślę, że o tej klasie najwyższej pisałem już tyle razy, że nie wiem czy balon tego pojęcia jeszcze cokolwiek w sobie pomieści, czy za chwilę nie pęknie. Jebał to pies, wracajmy do konkretów. Na omawianym albumie znajdziemy sześć kompozycji, plus instrumentalny (ale żadne tam ambienty czy inne plumkania, tylko gitarowy) wprowadzacz, oraz krótkie interludium w połowie płyty. Muzyka zasadnicza to z kolei prawdziwa mozaika dysonansowych (zazwyczaj) i totalnie absorbujących, agresywnych melodii. Agresywnych, lecz nie pozbawionych pewnego rodzaju wdzięku. Albo może inaczej… Infekujących swoim jadem ukrytym w pięknie wyglądającym jabłku. Innym porównaniem, choć nie bezpośrednio muzycznym, jawi mi się Dissection, którzy jak nikt inni potrafili łączyć ze sobą melodię z wściekłością. Nihilvm nie silą się na jakąś wybitną ekstremę. Ich kompozycje osadzone są w raczej średnim tempie, często bujającym, teoretycznie stonowanym, choć chwilami ma się wrażenie, jakby muzycy mocno zaciągali uzdę, by im się twórczość nie zerwała do wściekłego galopu. Panowie główny nacisk kładą na klimat i wspomniane już harmonie. I bardzo dokładnie sobie to wszystko poukładali, bowiem „Ancient Cosmic Emanation” słucha się dosłownie na jednym wdechu. Na tym krążku nie ma przypadkowych dźwięków. Nie ma momentów zbędnych. Jest za to od cholery kolców, niczym na ciernistym krzewie, a każde ich zadrapanie sprawie nieziemską przyjemność. Fenomenalne wręcz są tutaj wokale. Niezwykle emocjonalne i pełne pasji, lawirujące między klasycznym blackmetalowy śpiewem i różnego rodzaju krzykami. Teksty na ten album napisane zostały po naszemu, i tutaj należy im się oddzielne słowo. Łączy je koncept bezpośrednio związany z tytułem płyty. Są dość krótkie i proste, ale zdecydowanie nie banalne, dające pole do interpretacji własnej. Brzmienie tych nagrań to praktycznie ideał. Jest w nim odpowiednia surowizna, kosmiczna moc, a jednocześnie każdy, nawet najdrobniejszy szczegół pozostaje doskonale czytelny. Za każdym razem, kiedy słucham tych nagrań, mam dosłownie ciary, a przebyłem z nimi podróż przez ów starożytny, kosmiczny świat już przynajmniej kilkanaście razy. Mimo to, z każdym następnym odsłuchem wciągają mnie one coraz głębiej, i pomału zaczynam się obawiać o swoją kondycję psychiczną. Bo ta płyta uzależnia i totalnie zniewala. Zwłaszcza, że wieńczący ją riff, jest tak kurewsko czarujący, że gdy już zapada cisza, nie ma opcji, by nie rozpocząć tej muzycznej uczty od początku. Wiem, że oprawa graficzna odgrywa rolę drugoplanową, lecz w tym przypadku wydawnictwo to wygląda naprawdę wspaniale, mimo iż nie łamie jakichkolwiek schematów. Nie znajduję zatem na „Ancient Cosmic Emanation” jakichkolwiek rys. Powiem więcej. Wiem, że to dopiero półmetek roku, ale debiut Nihilvm jest dla mnie idealnie oszlifowanym diamentem, i na chwilę obecną chyba najlepszym krążkiem jaki w przeciągu tych kilku miesięcy dwudziestego piątego słyszałem. Absolutnie fenomenalna płyta!

- jesusatan




Recenzja Hell „Submersus”

 

Hell

„Submersus”

Sentient Ruin 2025

W tym przypadku chodzi o amerykański, jednoosobowy projekt, za którym stoi Matthew Scott Williams. Pod nazwą „Hell” nagrywa on od 2006 roku, a jedenastego lipca wydał swój piąty album za pośrednictwem Sentient Ruin Laboratories. To moje pierwsze spotkanie z tą kapelą, ale te kilka numerów wgniotło mnie w glebę więc pomyślałem, że kilka słów tym, którzy nie znają Hell z Oregonu się należy. Dla znających twórczość Amerykanina nie będą one niczym nowym, ale ci, którzy lubią sludge-drone-doom metal muszą wiedzieć, że ten gatunek w wykonaniu tego muzyka to majstersztyk. To niewyobrażalnie ciężka i gęsta muza zagrana na mocno przesterowanej gitarze i takimż basie, którym przygrywa słoniowata perkusja zaś wokale to zniekształcone krzyki, przypominające najlepszych śpiewaków black metalowych. Utwory suną cierpliwie do przodu, generując skrajnie przytłaczające dźwięki, które pożerają światło i pozytywne wibracje. Nuty płyną tutaj z samego, sludgeowego piekła, zalewając dronowym szlamem i wraz z upiornym głosem M.S.W. wżerają się głęboko w jestestwo. Przeszywająca i niepokojąca gędźba, która wypływa z najczarniejszych myśli i czerpie z najbardziej przerażających wizji. Hell, natchniony pesymizmem, cierpieniem i rozkładem zsyła sataniczną depresję, która jest nieuchronna. Muzyka będąca wyrazem najsmutniejszych i najstraszniejszych fobii, które wpisane w ludzką egzystencję od samych narodzin są permanentnie ugruntowywane przez bezustannie płynące zewsząd gówno. Wygenerowana na skrajnie posępnych i przygniatających akordach, którym towarzyszą burdonowe najazdy, chorobliwie nastrojowe przerywniki oraz nieprzyjazne wokalizy, a wszystko dodatkowo podbija potężna sekcja rytmiczna. Siarka i smoła zapodana w modernistycznym stylu, ale jakże prawdziwym i inwazyjnym. Dla fanów tego ujęcia metalowego rzępolenia album ten, to absolutny „must have”, zaś ci, którzy nigdy się z tym zespołem nie spotkali, powinni bezapelacyjnie po niego sięgnąć. Czekam na kolejne produkcje od tego jegomościa, zanurzając się w poprzednich wydawnictwach Hell.

shub niggurath




Recenzja Amphisbaena „Rift”

 

Amphisbaena

„Rift”

I,Voidhanger Records (2025)

Revenge, Weapon, Antediluvian, Rites Of Thy Degrengolade. Muzycy tych formacji czternaście lat temu powołali do życia twór pod szyldem Amphisbaena, ale zważywszy na faktu, że dorobili się do tej pory jedynie 24-minutowej epki nie dziwię się, że o nich nie słyszałem. Nie zmienia to faktu, że wspomniane zespoły należą do ponadprzeciętnych i muzycy ułomkami nie są. Zważywszy na fakt, że żaden ze wspomnianych wyżej zespołów nie jest moim pierwszym wyborem, ale każdy z nich w mniejszy lub większy sposób szanuje, toteż spodziewałem się po „Rift” wydawnictwa na wysokim poziomie i takowe dostałem. Pytanie czy jest to nagranie, które w 2025 roku robi na tyle duże wrażenie, żeby robić sobie odskocznię od macierzystych formacji – tutaj już mam wątpliwości. Amphisbaena gra bowiem coś z pogranicza death i black metalu (z naciskiem na drugi człon) co było modne kilkanaście lat temu. Czytelne, mięsiste, intensywne granie wyraźnie zdradza fascynację „religijnym” black metalem, a ucieczki w death, doom czy ambient nadają całości kolorytu i masy. Kanadyjczycy bardzo sprawnie operują kompozycjami, zapewniając, żeby słuchacz się nie nudził, ale w żadnym momencie w zasadzie nie wykraczają poza utarte przed laty schematy. Dla jednych zaleta, dla innych wada, ale uważam, że ta atonalna woltyżerka, rozbiegana od nieco miej ciekawego blastowania, do nieco wolniejszego, oszczędnego, kontemplacyjnego i ciekawego plumkania brzmi po prostu interesująco. Mam wrażenie, że w przypadku tego projektu najlepiej wypadają fragmenty odbiegające od metalowego paradygmatu, te które łamią konwencje, przełamują klisze – tutaj ekipa klonowego liścia naprawdę potrafi wykreować ciekawą narrację, która sprawia, że te bardziej zachowawcze i bardziej oczywiste blackowe frazy nabierają treści, a przede wszystkim charakteru.”Rift” co prawda nie jest na tyle oryginalnym i świeżym jeśli chodzi o rozwiązania albumem jakby notka promocyjna mogła głosić, ale to wciąż jest granie ponadprzeciętne, przy którym nie ma mowy o nudzie, nawet jeśli kilka mielizn jest. Słowo „dobre” będzie najbardziej odpowiednim określeniem tego materiału. Nie sądzę, aby dla mnie było to wystarczający poziom, aby do niego wracać w dłuższej perspektywie, ale mój osąd może też wynikać stąd, że to nie jest moje granie. Nie zmienia to faktu, że polecam ten album tym, którzy nie boją się nieszablonowej muzyki, warto przesłuchać, żeby wyrobić sobie swoją opinię.

                                                                                                                                Harlequin




sobota, 26 lipca 2025

Recenzja Gravewitch „Gravewitch”

 

Gravewitch

„Gravewitch”

Rock Sun Rec. 2025

Gravewitch skusił mnie do odsłuchu swojego drugiego albumu tylko i wyłącznie swoją nazwą. Fajna. Wcześniejszych nagrań nie znałem, okładka też niczym szczególnym się nie popisuje, bardziej bym powiedział, że zniechęca niż motywuje, ale jednak w to wszedłem. Bo czasem na chybił – trafił można jednak „.trafić”. W tym przypadku, niekoniecznie. Gravewitch to Amerykanie grający black metal z odrobiną thrashowego zacięcia. Jako iż Jankesi w black nie umiom, nie liczyłem tu na fajerwerki, i takowe faktycznie na niebie się nie pojawiły. To, co możemy usłyszeć na ich albumie numer dwa, to trochę oklepanych, słyszanych milion razy melodii, chwilami wręcz bolesnych dla uszu i duszy. Bardzo często wspominam w swoich recenzjach o „piance rozporowej”, czyli fragmentach będących swojego rodzaju wstawką między faktycznie interesującymi riffami. Nie powiem, że całość „Gravewitch” jest takim rozpychaczem, bo kilka wpadających w ucho, zwłaszcza bardziej podatnym na mainstreamową melodię ludzikom, motywów da się na tym albumie znaleźć. Należą one jednak do zdecydowanej mniejszości. Mimo, iż Amerykanie bardzo się starają, to powyżej chuja nie udaje im się podskoczyć. Czy coś przemawia na ich korzyść? Na pewno nie da się powiedzieć, by kogokolwiek kopiowali. Z tym, że nie jestem pewny, czy nie chcą, czy po prostu nie potrafią. Jest to granie w stylu drugiej fali, trochę szwedzkie, trochę norweskie, ale przede wszystkim cieniem kładzie się na nich zamorski styl kopiowania tychże. Czyli średniej jakości imitacja. Mocno nudna i nijaka, tak naprawdę jednym uchem wpadająca, by zaraz wylecieć z głowy drugą stroną. Pod względem brzmieniowym niby wszystko się zgadza. Powiedziałbym, że właśnie w tym aspekcie ów thrash jest najbardziej wyrazisty, a taki „White City Devil” jest nawet niezłym kawałkiem. I gdyby reszta albumu przynajmniej mu dorównywała, mógłbym powiedzieć, że to przyzwoity album. Niestety, przeważająca większość płyty przy drugim okrążeniu mocno męczy. Jak ktoś ma za dużo wolnego czasu, to może sobie te nagrania sprawdzić, może mu się spodobają bardziej niż mi. Uważam jednak, że to strata czasu.

- jesusatan




Recenzja Jordfäst „Blodsdåd Och Hor”

 

Jordfäst

„Blodsdåd Och Hor”

Black Lion Records 2025

Ta szwedzka kapela istnieje od 2017 roku, ale chyba jej nazwa nie jest jakoś specjalnie rozpowszechniona. Ci panowie grają black metal i w ostatniej dekadzie lipca wydadzą swój trzeci album. Na poprzednich płytach Szwedzi rejestrowali po dwa długie utwory, ale na „Blodsdåd Och Hor” odeszli od tego zwyczaju i umieścili na nim osiem kawałków, które razem trwają podobnie jak wcześniejsze produkcje, czyli trochę ponad trzydzieści minut. Jordfäst szyje gęstego bleka o pokaźnej plątaninie riffów i tremolo. Są one blisko związane z tradycją lat dziewięćdziesiątych, ale tercet ten nie stroni również od delikatnych ukłonów w stronę thrash i heavy metalu, co czyni ich muzykę dość zróżnicowaną, bowiem wplecione między diabelskie kostkowanie klasycznych akordów i solówek często zmienia jej kierunek i dynamikę. W rogaciźnie tej brygady także dużo jest melodii, która nie jest przaśna czy też cukierkowa, ponieważ cechuje ją wyważona epickość oraz refleksyjność i to ratuje ją przed nadmierną pompatycznością. Panowie w gruncie rzeczy poczynają sobie dość ostro, ale zalatujące „norweszczyzną” akordy przełamują wikińskimi chwytliwościami i nietuzinkowymi, wysokotonowymi zagrywkami. Pogaństwo sączy się tutaj całkiem obficie, bo Jordfäst w swych kompozycjach, zarówno w warstwie dźwiękowej i tekstowej, nawiązuje do kraju, z którego pochodzi i co za tym idzie uświetnia tą produkcje miejscowo użytymi klawiszami jak i nuconymi wokalami, przechodzącymi niekiedy w chóralne i podniosłe zaśpiewy. Ciekawa płyta, ponieważ posiada ostry pazur, ale potrafi także melancholijnie pobujać. Szwedzi inteligentnie łączą wyżej wymienione gatunki, co owocuje nie tylko siarczystym rzępoleniem, lecz także momentami pokombinowanymi aranżacjami, które ukazują solidny kunszt muzyczny tej trójki black metalowców. Bardzo dobrze się tego słucha więc zachęcam do zapoznania się.

shub niggurath



czwartek, 24 lipca 2025

Recenzja Cardinal Sin „Spiteful Intents”

 

Cardinal Sin

„Spiteful Intents”

Regain Rec. 2025 (Reissue)

Ależ fantastyczną rzecz wykopała nam Regain Records! Nie wiem, czy zderzyliście się z nazwą Cardinal Sin w połowie lat dziewięćdziesiątych. Ja akurat miałem to szczęście, mimo iż chłopaki długo nie pograli, pozostawiając po sobie jedynie trzy demówki i EP-kę. Tę ostatnią męczyłem swego czasu niemiłosiernie, ale nigdy nie doczekałem się jej kontynuacji. Z tego co wiem, większość członków zespołu straciła zainteresowanie sceną metalową (czyli sezonowi pozerzy, hehe!), lecz nawet ta niewielka ilość muzyki, którą po sobie pozostawili jest dla mnie dziś pewnego rodzaju klasykiem. Dobra, to do rzeczy. Twórczość Cardinal Sin to w prostej linii inspiracja debiutem Dark Tranquillity, In Flames czy Eucharist. Patrząc z dystansu, można by powiedzieć, że chłopaki bezczelnie zrzynali z klasycznych dziś zespołów, lecz biorąc pod uwagę ówczesne realia, i sposób w jaki poszczególne składy inspirowały się wzajemnie w zbliżonym do siebie okresie czasu, jestem w stanie stwierdzić, że z tych herbatników, gdyby tylko pociągnęli temat dalej, mógłby być dziś kolejny klasyk. Bo pomysłów im nie brakowało, i nawet jeśli faktycznie starali się wymienionych powyżej krajanów naśladować, to robili to w sposób niemal wybitny. Zresztą posłuchajcie sobie sami kawałka „Cardinal Sin”, i zaprzeczcie, że brzmi jak, nieco uboższy co prawda, ale jednak, brat Dissection. Te numery mają w sobie naprawdę spory ładunek nośnej, jednocześnie jadowitej melodii, podkręconej jak na tamtejsze standardy do maksimum, nie mającej nic wspólnego z tym, co charakteryzowało scenę goteborską kilka lat później. Zajebistą sprawą jest, że Regain Records dorzucili do swojej reedycji dodatkowe, nigdy nie publikowane numery, pochodzące z tej samej sesji co rzeczona EP-ka. Powiem wam tylko tyle – nie wiem dlaczego są to odrzuty, bowiem pod żadnym względem nie odstają od materiału podstawowego, idealnie go uzupełniając. Jednym z tych trzech bonusów jest cover Death „Infernal Death”, przekuty na styl Cardinal Sin, ale… Jednak w tym przypadku do oryginału nie mający startu. Może dlatego, że to, mimo wszystko, inna stylistyka, a Szwedzi niekoniecznie przerobili klasyka w sposób mi siadający. Mimo to, uważam, że wznowienie ”Spiteful Intents” to fantastyczna sprawa, tym bardziej, że, jak mniemam, dla wielu będzie to pierwsze spotkanie z Cardinal Sin. Zachęcam, polecam, i gwarantuję, że czas poświęcony tym nagraniom nie będzie straconym. Bo to absolutnie fantastyczna lekcja historii.

- jesusatan




Recenzja Incinerated „The Epitome Of Transgression”

 

Incinerated

„The Epitome Of Transgression”

BlackSeed 2025

W tym przypadku chodzi o indonezyjski Incinerated, którego skład zawiązał się w 2014 roku. Od momentu powstania panowie, razem z „The Epitome Of Transgression” nagrali zaledwie dwa albumy i epkę więc do zbyt płodnych nie należą. Cóż, dwójeczka tego kwintetu ilością kawałków także nie rozpieszcza, bo oprócz intra i środkowego, instrumentalnego numeru to tylko trzy utwory, które nadrabiają czasowo, gdyż do najkrótszych ich zaliczyć się nie da. Panowie grają death metal w gęstej formie o dość pokaźnej atmosferyczności, z której zalatuje dalekowschodnim klimatem. Kreują go wariacyjne i niekiedy melodyjne tremolo, które wyłaniają się spomiędzy głównych tekstur. Te drugie to zawiesista kakofonia, z której leje się gorąca smoła, ale potrafi też mocno się zapętlić w dysonanse, przeistaczając się tym samym w brutalne i niekiedy uderzające na oślep akordy. Te pierwsze, wysokotonowe zagrywki stanowią drugi plan dla głównej i dusznej napierdalanki. Zagęszczają ją do reszty swym poplątanym i chorobliwym usposobieniem, ale i przyciągają uwagę ciekawymi chwytliwościami, które momentami są wysoce dysharmonijne. Wszystko wraz z łomoczącą sekcją rytmiczną i sowicie potraktowanymi pogłosem wokalami kreuje death metal o nierzeczywistej aurze, który ma kilka twarzy, ponieważ agresywnie atakuje szybkimi tempami, aby zwolnić do średniej agogiki i „potransować” trochę, a i w spokojniejsze tony również uderzyć umie, wprowadzając nieco refleksyjnej aury. Metal śmierci o połamanej strukturze, wypełniony awangardowym i klasycznym kostkowaniem, które chwilami udowadnia, że gitarzyści technicznie są dobrze przygotowani. Prostsze i tradycyjne maniery również posiadają, bo wraz z basistą i perkusistą w d-beaty przejść im niestraszno więc jak się domyślacie to dość zróżnicowana muzyka, która wykorzystuje w pełni podstawy i modernistyczne formy. Indonezyjczycy nagrali diaboliczny album o innowacyjnej budowie, który jednak na dłuższą metę odkrywa swe mankamenty, będąc w gruncie rzeczy nieco pozbawionym głębi wyrazu i podążającym donikąd. Gdzieś tu zabrakło „kropki nad i”.

shub niggurath




Recenzja Terrordome „Plagued with Violence”

 

Terrordome

„Plagued with Violence”

Selfmadegod Rec. 2025

Powiem wam szczerze, że przez ostatnie lata Łapa, jako muzyk i osobistość, urósł w moich oczach do jednej z najbardziej kreatywnych i znaczących person na scenie thrashmetalowej w naszym kraju. No bo wskażcie mi, proszę, kto inny potrafi na tym poletku co roku nagrywać album „przynajmniej bardzo dobry”. Nie widzę rąk w górze. A tutaj koleś serwuje Distrüster, Extinkt, Topór i teraz czwarty krążek Terrordome, który absolutnie zamiata niemal całą konkurencję! Zresztą nie jest to żadna niespodzianka. Kto zna wcześniejsze dokonania zespołu, doskonale zdaje sobie sprawę, że chłopaki zaskarbili sobie sympatię maniaków starego thrash / crossoverowego grania, i sami sobie ustawili dość wysoko poprzeczkę, której dotychczas nie strącili. Nowy materiał to wszystko to, z czego Terrordome dotychczas słynęli, lecz w jeszcze bardziej skondensowanej i dopracowanej formie. Nowy materiał trwa niecałe trzydzieści cztery minuty, ale zawiera taki ładunek energii, że bez izolacji lepiej nie podchodzić. Już przy otwierającym całość „Chasing the Dragon” można sobie ukręcić kark, który bynajmniej nie odrośnie  przy takich hiciorach jak… cholera, zapędziłem się w kozi róg. Bo wymienić najlepsze kawałki z tej płyty równa się przepisaniu całej ich listy. W każdym usłyszycie niesamowicie ostre riffowanie, tyleż wściekłe, co melodyjne i chwytliwe. Znajdziecie solówki zagrane z tak genialną swobodą, że niejeden gitarzysta się przy nich zawstydzi, refreny do pośpiewania / pokrzyczenia, nie tylko po zimnym chmielowym, ale i „na sucho”. Pierwszy z brzegu „Na Glinianych Nogach”… Przecież to jest tak nośny numer, że nie trzeba procentów we krwi, by zwariować ze szczęścia i drzeć mordę jak jakiś pojeb. I tak jest przez cały czas, od początku do końca płyty. Jej jakość podkreśla fenomenalne brzmienie. Nie, nie myślcie sobie, że jest ono sterylne jak szpitalna sala operacyjna, czy podrasowane komputerem. O to właśnie chodzi, że jest równie dzikie co sama muzyka, mocno organiczne, a jednocześnie uwypuklające wszystko, czym ten album zwala z nóg. Sposób w jaki tutaj chodzą gitary to jest ekstraklasa gatunku, a chwilami nawet wchodzenie na poletko deathmetalowe. Z kolei bębny to prawdziwy CKM na polu bitwy. Nad świetną okładką rozpływał się nie będę, bo każdy widzi, jak ten obrazek wygląda. Nie spodziewałem się, że Terrordome nagrają płytę lepszą niż „Straight Outta Smogtown”, choć byłem pewny, że poziom zostanie utrzymany. Po dziesięciu okrążeniach z „Plagued With Violence” mogę chyba z czystym sumieniem stwierdzić, że jest to najlepsza, najbardziej dopracowana i najmocniejsza pod względem kompozytorskim płyta Łapy i spółki. I na pewno ścisły tegoroczny top thrash metalu (i okolic), nie tylko u nas na podwórku, a przecież konkurencja w ostatnich latach zdecydowanie przybrała na sile, ale w skali globalnej. Absolutny mus dla każdego maniaka gatunku!

- jesusatan




Recenzja Mouth Of Madness „Event Horizon”

 

Mouth Of Madness

„Event Horizon”

Darkness Shall Rise Productions 2025

Mouth Of Madness to niemiecka kapela, która powstała już jakiś czas temu. Duet ten postanowił komponować swoją muzykę w 2013 roku, ale po wydanej trzy lata później epce dopiero teraz przyszedł moment na debiut. Pojawi się on szesnastego lipca i zainteresowani eklektycznym death metalem powinni po niego sięgnąć. Ogólnie rzecz biorąc to nic nowego, lecz ci dwaj panowie wykorzystują w swoich aranżacjach nie tylko „kostuchowe” rytmy, ale również sporo u nich thrash, black i doom metalu. Mouth Of Madness nie stroni także od anarchistycznych motywów, które niekiedy objawiają się w awanturniczych riffach i typowej dla punkowego grania sekcji rytmicznej. Reszta to już wartkie rzępolenie, które w charakterystycznym stylu pędzi przed siebie przy pomocy nieco szwedzko brzmiących gitar, którym towarzyszy mięsisty bas, nieco kartonowa perkusja i szorstkie powarkiwania wokalisty. Niemcy mieszają śmierć metalowe akordy z ostrzejszym, thrashowym biczowaniem, które nagle potrafi przejść z zadziwiającą lekkością w diabelskie, dziko się zapętlające tremolo. Nasi teutońscy twórcy na „Event Horizon” nie stronią również od amerykańskich wpływów, które usłyszeć można w gęściejszych chwilach, kiedy to rzęsiste riffy sieją ostro i spazmatycznie, przypominając zalatujące mistycyzmem poczynania ekipy Trey’a Azagthoth’a. Swoje bogate w duszności talenty udowadniają w pełni zawiesistym i delikatnie atonalnym graniem, zsyłając pokaźną dawkę doom metalu. Ich decior przygniata wtedy mocno do gleby i zaciska się wokół szyi, odbierając powietrze. Uosobieniem tego posępnego i dławiącego rzępolenia jest tutaj siódmy utwór „Fireborn”, który wciąga w swój chory i przygnębiający labirynt do cna. Pierwsza, długogrająca produkcja Mouth Of Madness jest kolejnym w eklektyczny sposób podanym death metalem, który pojawi się tego lata na sklepowych półkach. Czy to dobre wydawnictwo? Według mnie tak i nie, bo z jednej strony do z buta zapodana muza, która nieustannie zaskakuje zmianami, a z drugiej poprzez brak koncentracji i chęci upchnięcia do niej jak największej liczby przeróżnych form, wydaje się być odrobinę rozwodniona.

shub niggurath




środa, 23 lipca 2025

Recenzja / A review of Proscription „Desolate Divine”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Proscription

„Desolate Divine”

Dark Descent 2025

Proscription wracają z drugim albumem! Ależ to jest piękna wiadomość. Od debiutanckiego „Condiut” minęło pięć lat, które w przypadku tego zespołu ciągnęły mi się w nieskończoność. Mam wrażenie, że nazwa ta nie jest zbyt popularna, czy znana, nad Wisłą, a przecież  głównodowodzący, Christbutcher, działał już uprzednio choćby w takich składach jak Maveth, Cryptborn czy Excommunion. O Proscription można powiedzieć jedno. O ile istnieje tysiąc kapel silnie zainspirowanych muzyką Immolation, tak jedynie kilka z nich, na bazie twórczości Vigny i Dolana stworzyli coś własnego. Wymienię tu tylko Phobocosm, Dead Congregation, i właśnie Proscription, czego najlepszym dowodem jest „Desolate Divine”. Ten krążek to niemal trzy kwadranse gęstego death metalu w najlepszym stylu. Każdy z umieszczonych tutaj kawałków to żywy ogień, potężny kafar uderzający w zwoje mózgowe z niezwykłą siłą. Uderzający w bardzo przemyślany sposób, to należy podkreślić, bowiem Proscription nie atakują riffami na oślep. Tutaj wszystko jest poukładane z chirurgiczną precyzją, każde przejście, każdy następujący po sobie akord, każdy niszczycielski, wypluwany z wnętrza żołądka werset. Na dobrą sprawę, kiedy szczęka opadnie nam na podłogę już przy otwierającym całość „Gleam of the Morning Star”, to zanim wybrzmi ostatni dźwięk, nie ma wolnej chwili by ją podnieść. Mnóstwo przewijających się, gdzieniegdzie nawet posplatanych  ze sobą melodii, zmian tempa, sączącej się z każdej nuty nienawiści i niebywałego ciężaru. Można powiedzieć, sto procent death metalu w death metalu i kwintesencja stylu. Wspomniałem na początku o Immolation. Tak, nietrudno jest wychwycić podobieństwa, choćby w charakterystycznych zagrywkach gitarowych czy wspomnianych przed chwilą melodiach. Podkreślę to jednak raz jeszcze, o żadnym kopiowaniu nie ma tutaj mowy, bo death metal w wykonaniu Proscription ma własne, choć równie mroczne i obrzydliwe oblicze. Jeśli jednak to pojedyncze odniesienie to dla was za mało i potrzebujecie dodatkowych drogowskazów, to dopowiem, że czuć w tych dźwiękach wibracje podobne do Lvcifyre czy wymienionego już na wstępie Maveth. Nie mogę nie wspomnieć o brzmieniu. To, jest w moich uszach, praktycznie idealne. Bębny chodzą masywnie, bas odpowiednio dociąża całość, a atakujące niemal z każdego kierunku linie gitarowe sieją totalne spustoszenie. I mimo iż chwilami jest tu naprawdę gęsto, absolutnie nic nie ginie w ścianie dźwięku. „Desolate Divine” z każdym kolejnym odsłuchem wbija się w nasz umysł coraz głębiej i naprawdę wciśnięcie przycisku „stop” przy tym albumie jest nie lada wyzwaniem. Nie znajduję na nim słabych punktów. Absolutnie fantastyczny materiał i jeden z silniejszych kandydatów do deathmetalowej płyty roku!

- jesusatan

 

Proscription

“Desolate Divine”

Dark Descent 2025

 

Proscription are back with their sophomore album! What a wonderful news this is. It's been five years since the debut “Condiut”, which, in the case of this band, has dragged on forever for me. I have the impression that the name is not very popular, or well-known, over the Vistula, and yet the commander, Christbutcher, acted previously in such bands as Maveth, Cryptborn and Excommunion. One thing can be said about Proscription. While there are a thousand bands strongly inspired by Immolation's music, only a few of them have created something of their own, based on Vigna and Dolan’s work. To mention only Phobocosm, Dead Congregation, and just Proscription, the best proof of which is “Desolate Divine”. This album is almost three quarters of dense death metal at its best. Each of the tracks here is a living fire, a powerful pile driver hitting the brain ganglia with extraordinary force. Striking in a very thoughtful way, it should be emphasized, for Proscription do not attack blindly with riffs. Here everything is arranged with surgical precision, each transition, each following chord, each devastating verse spit out from inside the stomach. For all intents and purposes, once your jaw drops to the floor already at the opening of the whole thing, “Gleam of the Morning Star,” by the time the last sound fades away, there is no free moment to pick it up. Lots of raging, sometimes even intertwined melodies, tempo changes, hatred oozing from every note and incredible heaviness. You could say, one hundred percent death metal in death metal and the quintessence of the style. I mentioned Immolation at the beginning. Yes, it's not difficult to catch the similarities, if only in the characteristic guitar lines or the melodies. However, let me emphasize again, there is no question of copying, because death metal performed by Proscription has its own, albeit equally dark and horrifying face. However, if this single reference is not enough for you and you need additional tips, I will add that you can feel in these sounds vibrations similar to Lvcifyre or the aforementioned Maveth. I can't help but mention the sound. To my ears, it is practically perfect. The drums go massive, the bass appropriately weighs the whole thing down, and the guitar lines attacking from almost every direction wreak total havoc. And even though at times it is really dense here, absolutely nothing gets lost in the wall of sound. “Desolate Divine” digs deeper and deeper into our minds with each listen, and it's really quite a challenge to press the “stop” button with this album. I don't find any weak points on it. Absolutely fantastic material and one of the stronger candidates for death metal album of the year!

- jesusatan



 

Recenzja Malformed „Confinement Of Flesh”

 

Malformed

„Confinement Of Flesh”

Dark Descent Records (2025)

 


Nie da się ukryć, że Dark Descent to obecnie czołowy label jeśli chodzi o metal śmierci, label, który dawno już przestał być undergroundowy i którego kolejne wydawnictwa wyznaczają pewne trendy wśród współczesnych miłośników tego typu grania. Czasem jednak Matt Calvert wypuści na rynek materiał nie nosi żadnych znamion gamechangera, nie niesie jakiejkolwiek nowej jakości, nie próbuje zmieniać czegokolwiek, stawiając sobie za cel sprawienie radości słuchaczowi. Rok temu takim albumem był debiut Mortal Wound – wtórny do bólu, a przy ty bardzo fajny metal śmierci na modłę wczesnego Cannibal Corpse. W tym roku takim albumem może być debiut fińskiego Malformed, bo choć poziom heheszkowania jest dużo mniejszy niż to było w przypadku twórców „Anus Of The World” tak poziom wtórności i trzymania się gatunkowej tradycji już jak najbardziej jest zbliżony. Finowie w swoich dźwiękach nie mają za grosz fińskości, ich brand death metalu to połączenie Florydy circa 1990 z tym co reprezentował Sinister na wczesnych materiałach. Osiem kawałków zawartych na „Cnfinement Of Flesh” to tradycyjny do bólu metal śmierci zainstalowany na thrashowym silniku. Klasyczny growl, klasyczne riffy na thrashowym strojeniu, rasowa do bólu perkusja i coś co zdecydowane wyróżnia to wydawnictwo na tle konkurencji czyli solówki. Klasyczne, do bólu, metalowe solówki, których gra się coraz mniej, które są coraz mniej przychylnie widziane i słyszane. A tutaj są i są one dobre. Ba! To one stanowią o sile tego wydawnictwa, które choć fajne, to tak naprawdę jest bardzo przeciętne i nieoryginalne. A te solówki ubarwiają ten pospolity ugór, nadają mu życia i charakteru. I nie ma tu mowy o jakiejkolwiek perlistości, melodyjkach czy popadaniu w skrajność. Uwagę tez zwraca perkusja, a raczej jej brzmienie – mocno pykająca stopa i sound przypominający zsypywanie kartofli do piwnicy jak to miało miejsce na sławetnym „Failures For Gods” wiadomo kogo. Co prawda wizja metalu śmierci w wydaniu Malformed mało ma wspólnego z Immolation, ale swoiste „suche” brzmienie, lekko schowane gitary rytmiczne na rzecz wokalu, solówek i perkusji trochę budzą moje skojarzenia z ekipą Nowojorczyków. Nie zmienia to faktu, że słucha mi się tego materiału z niekłamaną przyjemnością. W żaden sposób nie może być to płyta, którą zapamięta się na lata, albo która odegra jakąkolwiek znaczącą rolę w historii gatunku, ale miło jest mi słyszeć fajny, klasyczny metal śmierci w 2025 roku. Tak po prostu.

                                                                                                                                  Harlequin