Dziś mała retrospekcja. W zasadzie nieco
przypadkowa, bowiem na Burning Cross zwróciłem uwagę tylko i wyłącznie dlatego,
że znajomy organizuje ich koncert w ramach cyklu The Last Words of Death.
Pomyślałem, że skoro nigdy nie zetknąłem się z ich twórczością, opcje są dwie.
Albo kolesie grają strasznie przeciętną muzę, albo nie mają szczęścia do
wydawców lub promocji. Już po pierwszym odsłuchu ich ostatniej, wydanej pięć
lat temu płyty, byłem przekonany co do opcji drugiej. Można powiedzieć, że po
raz kolejny trafiłem na twór, który istnieje gdzieś tam w undergroundzie, a
który zasługuje na zdecydowanie szerszą uwagę. Burning Cross to zespół silnie odwołujący się
do drugiej fali skandynawskiego black metalu, jednak czyniący to w sposób nad
wyraz osobliwy. O ile większość współczesnych zespołów sięga po inspiracje do
raczej idących wartkim nurtem klasyków, tak Niemcy postanowili odwołać się do
jednego z ówczesnych awangardowców. W pierwszej części „Fall” może tak wyraźnie
tego nie słychać. „Nazarene Nazi” i „Virus” co prawda porażają chłodem i
nieludzką wręcz nienawiścią, którą dodatkowo potęguje wrzeszczący wściekle po
niemiecku wokal, serwując raczej proste, acz ekstremalnie zimne akordy. Już w
tym drugim utworze, z wbijającym się niczym kolec w skroń Chrystusa refrenem,
„coś” się jednak rodzi. To „coś” wykluwa się dosłownie za chwilę, kiedy to
muzycy skręcają, i to dość wyraźnie, w kierunku norweskiego Mysticum. Czyli
nadal jest zimno, niemal jak w przestrzeni kosmicznej. Perkusyjne rytmy stają
się jednak antyludzkie, automatyczne, na tyle maszynowe, że można mieć
wątpliwości, czy faktycznie zagrał je człowiek. I nie chodzi mi tutaj o
rozwijanie nieziemskich prędkości, a o industrialny, cyborgowy beat, kompletnie
odbiegający od kanonu gatunku. Drugim elementem skłaniającym mnie do porównania
ze wspomnianymi Norwegami są linie melodyczne oraz brzmienie gitar. Chwilami są
to elementy niemal żywcem wydarte, może nie z „In the Streams of Inferno”, ale
na pewno z „Planet Satan”. Przy czym najlepszą rzeczą w tym jest to, iż nie
jest to żadna zrzynka, a co najwyżej własne rozwinięcie myśli mistrzów. Bo panowie
potrafią też przy okazji nawiązać do Burzum, Gorgoroth czy nawet rodzimych
klasyków blackmetalu. Nie wiem, ilu z was słyszało o Burning Cross, ale jeśli
macie, podobnie jak ja, w tym temacie zaległości, to zalecam ich nadrobienie.
Sam chętnie sprawdzę ich wcześniejsze albumy, choćby po to, by przekonać się,
czy „Fall” to przypadkowy przyrost formy, czy Niemiaszki może faktycznie mają
talent. Kurwa, naprawdę dobra płyta.
Jeśli
jeszcze nie znacie tej kapeli, a lubicie nastrojowe granie, to najnowsza jej
płyta, jak i poprzednie, jest dla Was. Panowie pochodzą z Kanady i tworzą swój
atmosferyczny black metal od 2009 roku, zaś „Finnr’s Cane” jest czwartym ich
albumem. Muzyka tego projektu to „przkomarzanki” melancholijnych riffów z
bardziej chmurnymi podmuchami. Całość płynie niespiesznie, kreując zimowy i
refleksyjny klimat, który kojarzy się z ludzkimi nastrojami, jakie występują w
naszych głowach, gdy kończy się beztroskie lato i nastaje kolejny,
jesienno-zimowy czas mroku. Tą rozleniwiającą i rozkosznie depresyjną aurę na
tej płycie, Kanadyjczycy podkreślili depresyjnymi melodiami, które uwypuklają
użyta tutaj zamiast basu wiolonczela oraz aksamitne, syntezatorowe tła. Instrumentarium
nie ustępują wokale, które swą chwytliwą i bolesną postawą w fatalizm sączących
się z tego krążka rytmów, mają dość znaczny wkład, a ich czysta barwa
przypomina raczej produkcje spod znaku „gothic” niż „black”, co ma niemały
wpływ na kierunek, w którym podążają kompozycje tego tercetu. Są to rejony
mocno zbliżone do tych sentymentalnych, lecz i posępnych odmian metalu, które
były popularne w latach dziewięćdziesiątych. Mam tu na myśli wcześniej
wspomniane, gotyckie granie, które kojarzyć się może z późniejszą Katatonią, a
także jak na tamte czasy nieco awangardowe podejście do czarcich dźwięków i
wiążące się z twórczością Beyond Dawn. Jednakże, aby zapobiec przedwczesnemu
onanizmowi fanów tych grup, spieszę z wyjaśnieniem, że nie jest to kontynuacja
czy kalka ich dokonań, ale tylko pewne podobieństwo, które słychać w
przygniatającej atmosferyczności tego wydawnictwa, wypływającej również z
„doomowego” charakteru szeregu akordów, którymi raczy Finnr’s Cane.
Przygnębiająca muzyka o kasandrycznym charakterze, w której wykorzystano różne
formy kostkowania, te znane z black metalu również. Posłuchać można, ale
najwcześniej w październiku.
„Beyond the Tattered Curtain
of Unspeakable Madness”
Ancient
Dead Prod. 2025
Zespół – krzak, czyli प्रलय,
zapewne dał się poznać, przynajmniej garstce maniaków muzyki podziemnej, za
sprawą dwóch taśm demo wydanych w zeszłym roku, nakładem Fallen Temple. Trochę
nie do końca rozumiałem fakt wydania jednocześnie dwóch krótkich materiałów
zamiast jednego, pełnowymiarowego wydawnictwa, ale trzeba przyznać, że zabieg
taki był dość oryginalny. Po raz drugi tej samej sztuczki panowie jednak stosować
nie zamierzali, dlatego też do rąk naszych trafia oficjalny debiut, czyli „Beyond
the Tattered Curtain of Unspeakable Madness”. Jako iż w międzyczasie personalia
muzyków stały się tajemnicą poliszynela, zapewne wszyscy zainteresowani wiedzą,
że प्रलय
to dzieckoBoroovy (Kult Mogił, Upon the
Altar) i wokalisty, oficjalnie już pogrzebanego, Temple Desecration. Słuchając
nowych nagrań tego duetu nie sposób nie zgodzić się, że obaj panowie stanęli
tutaj na wysokości zadania i dali z siebie wszystko, co najlepsze. Chociaż
chyba bardziej na miejscu byłoby napisać, wszystko co najobrzydliwsze. „Beyond
the Tattered Curtain of Unspeakable Madness” to typowy przykład albumu, który
skierowany jest do bardzo zawężonego grona odbiorców. Przede wszystkim dlatego,
że zawarta na nim twórczość stoi w zdecydowanej opozycji do panujących
współcześnie trendów. Poza skojarzeniami z Blasphemy, Grave Upheaval czy Temple
Nightside (żeby wymienić tylko kilka, które przychodzą mi w pierwszej chwili do
głowy), pewnym odniesieniem do प्रलयmogłyby
faktycznie być nagrania Upon the Altar. Tym bardziej, że brzmienie tego krążka
jest równie masywne i potężne co autorów „Descendants of Evil”, podobnie
dudniące i uderzające z mocą kafara, jednocześnie na tyle selektywne, by nie
trzeba było doszukiwać się poszczególnych instrumentów w ścianie dźwięku. Zdaje
mi się jednak, że tym razem muzycy sięgnęli jeszcze głębiej w otchłań, schodząc
przynajmniej o jedno piętro niżej w diabelskie czeluście. Zarazem, w odniesieniu
do wspomnianych wcześniej taśm demo, dużo więcej na tym krążku fragmentów,
kiedy zespół ostro wciska hamulec, zwalniając niemal do zera. Osobiście uważam,
że w tych momentach choroba toczy muzykę प्रलय
najmocniej, a Diabeł we własnej osobie oblizuje się ze smakiem. Poza tym,
przyznać należy, że sporo w tych kompozycjach szaleństwa. I nie mam na myśli
rozpędzania się do granic możliwości czy technicznych zawijańców, a raczej
wprowadzanie do muzyki elementów nieco popierdolonych, podobnie jak, będących
niejako łącznikiem między kolejnymi utworami, sampli rodem z horrorów klasy B.
Obłęd panuje także w liniach wokalnych Demoniaca, będącego dla mnie najlepszym
przykładem jednostki, która powinna zostać poddana egzorcyzmom. Facet charczy,
szczeka, rzyga niczym z dna studni, stęka jak potępieniec i wydaje z siebie
inne, bynajmniej nie ludzkie odgłosy. Obcując z tą twórczością trzeba mieć się
na baczności. Materiał ten, mimo iż pierwotnie niepozorny, jest tak kurewsko
zniewalający, że po kilku odsłuchach nie sposób się od niego oderwać. No chyba,
że to tylko ja mam pierdolca na punkcie takich grobowych wyziewów, ale leczyć
się z tego nie zamierzam. Dla mnie „Beyond the Tattered Curtain of Unspeakable
Madness” to fantastyczny album, który zawładnął moim umysłem po całości, i
jeden z największych pretendentów do debiutu roku na scenie krajowej.
Niedawno
Redefining Darkness Records zaprezentowało wznowienie debiutu tych czterech
Australijczyków, a już mamy ich kolejną, drugą płytę. Panowie kontynuują na
niej swoje spojrzenie na death metal, w którym zgrabnie łączą szwedzkie jego
ujęcie z amerykańskim, jednakże tym razem te dwa pierwiastki już tak silnie się
nie wybijają. Ashen bowiem wpuścili do swego deciora dużo więcej mroku i
ujednolicili akordy, wykuwając w ten sposób autorską wersję metalu śmierci,
który co prawda oparty jest na spuściźnie lat dziewięćdziesiątych obydwóch
kontynentów, ale grając klasycznego deta, siłą rzeczy nie da się chyba uchronić
od pewnych naleciałości. Pozostawiając podobieństwa czy też skojarzenia z
podbudową, „Leave The Flesh Behind” to średnio tempowa muza, która rzadko zrywa
się do „nosorożcowego” kłusu i raczy odbiorców głównie systematycznie
miażdżącymi riffami, spomiędzy których wypływają gęstym ściegiem szyte tremolo.
Podbita ciężką sekcją rytmiczną i głębokimi growlami całość, kreuje duszną i
niepokojącą gędźbę, która zalewa „lovecraftowską” atmosferą. Sączą się z niej
pokaźne pokłady wilgoci i zgnilizny, co podkreślają niepokojące linie
melodyczne, w które ubrane zostały podstawowe tekstury i w tym przypadku trochę
na wyrost powiedziane, wysokotonowe zagrywki, gdyż barwa gitar podczas
generowania tremolando jest mocno ołowiana i posypana gruzem. Dwójeczka tego
kwartetu jawi się jako album bardziej spójny w stosunku do poprzedniego,
ponieważ Australijczycy zrezygnowali z przypadkowych udziwnień w postaci
progresywnych wtrętów i death-core’owych, nagłych wybuchów, które rozmywały
trzon kompozycji i wprowadzały do nich nieco niepotrzebnego, „nastolatkowego”
groove’u. Niestety, w niektórych momentach przypominają o nim modulowane
wrzaski Richard’a Clements’a, kłócące się nieco z posępnym klimatem tego krążka
i mam nadzieję, że na następnej płycie ten wokalista podaruje sobie te
manierycznie brzmiące zabiegi. Najnowsza propozycja od Ashen, pomimo zwartego
charakteru, nie jest też nużąca jak jedynka. Australijczycy przez niespełna
czterdzieści minut, gniotą i przerażają w bardziej przemyślanym stylu, nie
zapętlając się częstują aranżacjami, które posiadają interesujący i zaskakujący
scenariusz. Każdy z dziesięciu tutaj zawartych numerów nie stoi w miejscu i
rozwijając się, z każdą minutą swego trwania, cierpliwie roztacza gęstniejącą
aurę. Dużo ciekawsza płyta niż „Ritual Of Ash”. Progres słychać już od
pierwszych taktów, a czym dalej tym lepiej. Polecam.
Grave Hex to nowy fiński wynalazek z głębin
undergrundu. Panowie reklamowani są przez label jako przesiąknięty punkiem i
wykuty w cieniu zgnilizny death metal, co idealnie, moim zdaniem, odzwierciedla
zawartość ich debiutanckiego krążka. Trzeba oczywiście wspomnieć, iż chodzi
tutaj tylko i wyłącznie o death metal starej daty, przesiąknięty do cna złotą
erą gatunku. Od razu zaznaczę jednak, iż nie jest to kolejne wcielenie, czy też
kopia, Entombed / Dismember, choć szwedzizną w tych nagraniach wali na
kilometr. I to nie tylko w kwestii brzmienia, charakterystycznie zapiaszczonego
i walącego surowizną. Motoryka, oraz melodie autorstwa Grave Hex silnie
nawiązują do filarów wspomnianego odłamu, jednak sposób w jaki muzycy układają
niby pożółkłe puzzle jest w tym przypadku nie do końca oczywisty. Może dlatego,
że do standardowych i powszechnie rozpoznawalnych akordów chłopaki wrzucają
trochę siermiężnej prostoty, nawiązującej chwilami do stylistyki Mortician i im
podobnych, albo, dla równowagi, wplatają w swoje utwory fragmenty mocno atmosferyczne,
nasuwające na myśl klimaty pokroju Gorement czy Utumno. Taka kombinacja tworzy
mieszankę mocno trującą, niby wywarzoną według starego przepisu, a jednak o
innym kolorze czy posmaku. Innowacji w tych dźwiękach niewiele, ale wątpię, czy
autorom na tym zależało. Oni raczej woleli skupić się na odtworzeniu ducha lat
dziewięćdziesiątych w interpretacji własnej, i wyszło im to naprawdę nieźle. Przy
okazji postarali się, by ich nagrania zabrzmiały mocno w stylu lat
wspomnianych, co uczyniło ten materiał kompletnym. Nie ma się co nad tymi
nagraniami rozwodzić, czy prowadzić głębokich dysput, bo ich istota jest nad
wyraz oczywista i nie potrzebująca dysekcji. Kwestią jest podstawowe pytanie –
„Panie, brać to, czy nie”? Według mnie brać! I to bez wahania, bo to konkretna
rzecz. Może nie przełomowa, ale na tyle solidna, by postawić ja na półce i nie
wstydzić się potem przed kolegami. Ja sobie chętnie do tego debiutu w wolnej
chwili wrócę.
Kolejną
perełką wyłowioną tego lata jest Der Märtyrer, o którym wiem tylko, że jest z
Francji i właśnie wydaje swoją debiutancką produkcję. Zawiera ona tylko cztery
kawałki, które lecą niecałe dwadzieścia minut, ale niebywale dają radę. Nie
jest to muzyka przeznaczona dla wszystkich, bo nie każdy lubi połączenie
elektroniki z metalem, ale gdybym dodał, że „Der Märtyrer” jest niejako
nawiązaniem do „złotej ery” Cold Meat Industry, to może wtedy chętnych na ten
krążek znajdzie się więcej. Jednakże samo kojarzenie twórczości tego
francuskiego projektu z wyżej wymienioną wytwórnią jest zbyt dużym
uproszczeniem, gdyż w kompozycjach tego zespołu dzieje się dużo więcej. To nie
tylko mocno udziwniony i zindustrializowany black metal, z którego bije czymś
na podobę Mysticum, Blacklodge z dodatkiem mrocznego ambientu jak u In
Slaughter Natives, ponieważ Francuzi idą nieco dalej i do swoich aranżacji
wpuszczają także trochę drum and bass’u, dusznego izolacjonizmu i digital
hardcore’a. Tak więc ci, którzy są nieco zorientowani w dźwiękach generowanych
przez maszyny, wiedzą już, że do wspomnianych black metalowych kapel mogą, nie
bez kozery, dorzucić chociażby Aphex Twin, Atari Teenage Riot oraz The Prodigy.
Na skutek syntezy tych wszystkich gatunków czy też wpływów powstała nowa forma
upiornej sztuki sonicznej, która intensywnie i uwierająco atakuje szare komórki
przy okazji mocno zaburzając równowagę płynów mózgowych. Natężenie gitar w
połączeniu z różnej maści syntetycznymi dźwiękami jest niesamowicie gęste.
Atakuje nieprzerwanie beat’ami o zmieniającej się rytmice i plątaniną mechanicznych
riffów oraz cyfrowych nut, układających się w sieć skonstruowaną z
dysonansowych fal, transowych pływów i minimalistycznych, piskliwych motywów.
Ta diabelska fuzja stylów to muza o bogatej, wielowarstwowej teksturze, która
dekonstruuje dotychczas znany industrial-black metal i tworzy jego nową,
współczesną wizję opartą nie tylko na „jazgotliwym rzępoleniu”, wynikającym z religijnych
schematów kognitywnych, ale również na dostępnej technologii i futurystyce.
Naciera nieregularnie, choć posiada określony porządek. Inwazyjny wykwit,
będący efektem zabawy szeroko obecnie dostępnymi urządzeniami, czy misterny
plan na rewolucję? Zainteresowanym szczerze polecam.
Kiedy pisałem o debiutanckiej EP-ce Nihilvm, a było
to prawie trzy lata temu, miałem wielką nadzieję, że duży materiał grupy
nadejdzie w zasadzie “za chwilę”. Chwila ta nieco się przedłużyła, ale biorąc
pod uwagę zawartość „Ancient Cosmic Emanation”, sprawdza się powiedzenie, że na
dobre rzeczy warto czekać, a jakość nie cierpi pośpiechu. W tym konkretnym
przypadku powiedzieć, że zespół okrzepł i zrobił spory krok wprzód, to jak nie
powiedzieć nic, albo wręcz skłamać. Nihilvm swoim pełniakiem weszli
przynajmniej piętro wyżej, co w tym momencie plasuje ich w czołówce krajowej
ligi black metalu, ze sporymi szansami na europejskie puchary. Wiem, że muzyka
to nie sport, ale tak sobie myślę, że o tej klasie najwyższej pisałem już tyle
razy, że nie wiem czy balon tego pojęcia jeszcze cokolwiek w sobie pomieści,
czy za chwilę nie pęknie. Jebał to pies, wracajmy do konkretów. Na omawianym
albumie znajdziemy sześć kompozycji, plus instrumentalny (ale żadne tam
ambienty czy inne plumkania, tylko gitarowy) wprowadzacz, oraz krótkie
interludium w połowie płyty. Muzyka zasadnicza to z kolei prawdziwa mozaika
dysonansowych (zazwyczaj) i totalnie absorbujących, agresywnych melodii.
Agresywnych, lecz nie pozbawionych pewnego rodzaju wdzięku. Albo może inaczej… Infekujących
swoim jadem ukrytym w pięknie wyglądającym jabłku. Innym porównaniem, choć nie
bezpośrednio muzycznym, jawi mi się Dissection, którzy jak nikt inni potrafili
łączyć ze sobą melodię z wściekłością. Nihilvm nie silą się na jakąś wybitną
ekstremę. Ich kompozycje osadzone są w raczej średnim tempie, często bujającym,
teoretycznie stonowanym, choć chwilami ma się wrażenie, jakby muzycy mocno
zaciągali uzdę, by im się twórczość nie zerwała do wściekłego galopu. Panowie główny
nacisk kładą na klimat i wspomniane już harmonie. I bardzo dokładnie sobie to
wszystko poukładali, bowiem „Ancient Cosmic Emanation” słucha się dosłownie na
jednym wdechu. Na tym krążku nie ma przypadkowych dźwięków. Nie ma momentów
zbędnych. Jest za to od cholery kolców, niczym na ciernistym krzewie, a każde
ich zadrapanie sprawie nieziemską przyjemność. Fenomenalne wręcz są tutaj
wokale. Niezwykle emocjonalne i pełne pasji, lawirujące między klasycznym
blackmetalowy śpiewem i różnego
rodzaju krzykami. Teksty na ten album napisane zostały po naszemu, i tutaj
należy im się oddzielne słowo. Łączy je koncept bezpośrednio związany z tytułem
płyty. Są dość krótkie i proste, ale zdecydowanie nie banalne, dające pole do
interpretacji własnej. Brzmienie tych nagrań to praktycznie ideał. Jest w nim
odpowiednia surowizna, kosmiczna moc, a jednocześnie każdy, nawet
najdrobniejszy szczegół pozostaje doskonale czytelny. Za każdym razem,
kiedy słucham tych nagrań, mam dosłownie ciary, a przebyłem z nimi podróż przez
ów starożytny, kosmiczny świat już przynajmniej kilkanaście razy. Mimo to, z
każdym następnym odsłuchem wciągają mnie one coraz głębiej, i pomału zaczynam
się obawiać o swoją kondycję psychiczną. Bo ta płyta uzależnia i totalnie
zniewala. Zwłaszcza, że wieńczący ją riff, jest tak kurewsko czarujący, że gdy
już zapada cisza, nie ma opcji, by nie rozpocząć tej muzycznej uczty od
początku. Wiem, że oprawa graficzna odgrywa rolę drugoplanową, lecz w tym
przypadku wydawnictwo to wygląda naprawdę wspaniale, mimo iż nie łamie
jakichkolwiek schematów. Nie znajduję zatem na „Ancient Cosmic Emanation”
jakichkolwiek rys. Powiem więcej. Wiem, że to dopiero półmetek roku, ale debiut Nihilvm jest dla mnie idealnie oszlifowanym diamentem, i
na chwilę obecną chyba najlepszym krążkiem jaki w przeciągu tych kilku miesięcy
dwudziestego piątego słyszałem. Absolutnie fenomenalna płyta!
W
tym przypadku chodzi o amerykański, jednoosobowy projekt, za którym stoi Matthew
Scott Williams. Pod nazwą „Hell” nagrywa on od 2006 roku, a jedenastego lipca
wydał swój piąty album za pośrednictwem Sentient Ruin Laboratories. To moje
pierwsze spotkanie z tą kapelą, ale te kilka numerów wgniotło mnie w glebę więc
pomyślałem, że kilka słów tym, którzy nie znają Hell z Oregonu się należy. Dla
znających twórczość Amerykanina nie będą one niczym nowym, ale ci, którzy lubią
sludge-drone-doom metal muszą wiedzieć, że ten gatunek w wykonaniu tego muzyka
to majstersztyk. To niewyobrażalnie ciężka i gęsta muza zagrana na mocno
przesterowanej gitarze i takimż basie, którym przygrywa słoniowata perkusja
zaś wokale to zniekształcone krzyki, przypominające najlepszych śpiewaków black
metalowych. Utwory suną cierpliwie do przodu, generując skrajnie przytłaczające
dźwięki, które pożerają światło i pozytywne wibracje. Nuty płyną tutaj z
samego, sludgeowego piekła, zalewając dronowym szlamem i wraz z upiornym głosem
M.S.W. wżerają się głęboko w jestestwo. Przeszywająca i niepokojąca gędźba,
która wypływa z najczarniejszych myśli i czerpie z najbardziej przerażających
wizji. Hell, natchniony pesymizmem, cierpieniem i rozkładem zsyła sataniczną
depresję, która jest nieuchronna. Muzyka będąca wyrazem najsmutniejszych i
najstraszniejszych fobii, które wpisane w ludzką egzystencję od samych narodzin
są permanentnie ugruntowywane przez bezustannie płynące zewsząd gówno.
Wygenerowana na skrajnie posępnych i przygniatających akordach, którym
towarzyszą burdonowe najazdy, chorobliwie nastrojowe przerywniki oraz nieprzyjazne
wokalizy, a wszystko dodatkowo podbija potężna sekcja rytmiczna. Siarka i smoła
zapodana w modernistycznym stylu, ale jakże prawdziwym i inwazyjnym. Dla fanów
tego ujęcia metalowego rzępolenia album ten, to absolutny „must have”, zaś ci,
którzy nigdy się z tym zespołem nie spotkali, powinni bezapelacyjnie po niego
sięgnąć. Czekam na kolejne produkcje od tego jegomościa, zanurzając się w
poprzednich wydawnictwach Hell.
Revenge, Weapon, Antediluvian, Rites Of Thy
Degrengolade. Muzycy tych formacji czternaście lat temu powołali
do życia twór pod szyldem Amphisbaena, ale zważywszy na faktu, że dorobili się
do tej pory jedynie 24-minutowej epki nie dziwię się, że o nich nie słyszałem.
Nie zmienia to faktu, że wspomniane zespoły należą do ponadprzeciętnych i
muzycy ułomkami nie są. Zważywszy na fakt, że żaden ze wspomnianych wyżej
zespołów nie jest moim pierwszym wyborem, ale każdy z nich w mniejszy lub
większy sposób szanuje, toteż spodziewałem się po „Rift” wydawnictwa na wysokim
poziomie i takowe dostałem. Pytanie czy jest to nagranie, które w 2025 roku
robi na tyle duże wrażenie, żeby robić sobie odskocznię od macierzystych formacji
– tutaj już mam wątpliwości. Amphisbaena gra bowiem coś z pogranicza death i
black metalu (z naciskiem na drugi człon) co było modne kilkanaście lat temu.
Czytelne, mięsiste, intensywne granie wyraźnie zdradza fascynację „religijnym”
black metalem, a ucieczki w death, doom czy ambient nadają całości kolorytu i
masy. Kanadyjczycy bardzo sprawnie operują kompozycjami, zapewniając, żeby
słuchacz się nie nudził, ale w żadnym momencie w zasadzie nie wykraczają poza
utarte przed laty schematy. Dla jednych zaleta, dla innych wada, ale uważam, że
ta atonalna woltyżerka, rozbiegana od nieco miej ciekawego blastowania, do
nieco wolniejszego, oszczędnego, kontemplacyjnego i ciekawego plumkania brzmi
po prostu interesująco. Mam wrażenie, że w przypadku tego projektu najlepiej
wypadają fragmenty odbiegające od metalowego paradygmatu, te które łamią
konwencje, przełamują klisze – tutaj ekipa klonowego liścia naprawdę potrafi
wykreować ciekawą narrację, która sprawia, że te bardziej zachowawcze i
bardziej oczywiste blackowe frazy nabierają treści, a przede wszystkim
charakteru.”Rift” co prawda nie jest na tyle oryginalnym i świeżym jeśli chodzi
o rozwiązania albumem jakby notka promocyjna mogła głosić, ale to wciąż jest
granie ponadprzeciętne, przy którym nie ma mowy o nudzie, nawet jeśli kilka
mielizn jest. Słowo „dobre” będzie najbardziej odpowiednim określeniem tego
materiału. Nie sądzę, aby dla mnie było to wystarczający poziom, aby do niego
wracać w dłuższej perspektywie, ale mój osąd może też wynikać stąd, że to nie
jest moje granie. Nie zmienia to faktu, że polecam ten album tym, którzy nie
boją się nieszablonowej muzyki, warto przesłuchać, żeby wyrobić sobie swoją
opinię.
Gravewitch skusił mnie do odsłuchu swojego drugiego
albumu tylko i wyłącznie swoją nazwą. Fajna. Wcześniejszych nagrań nie znałem,
okładka też niczym szczególnym się nie popisuje, bardziej bym powiedział, że zniechęca
niż motywuje, ale jednak w to wszedłem. Bo czasem na chybił – trafił można
jednak „.trafić”. W tym przypadku, niekoniecznie. Gravewitch to Amerykanie
grający black metal z odrobiną thrashowego zacięcia. Jako iż Jankesi w black
nie umiom, nie liczyłem tu na fajerwerki, i takowe faktycznie na niebie się nie
pojawiły. To, co możemy usłyszeć na ich albumie numer dwa, to trochę
oklepanych, słyszanych milion razy melodii, chwilami wręcz bolesnych dla uszu i
duszy. Bardzo często wspominam w swoich recenzjach o „piance rozporowej”, czyli
fragmentach będących swojego rodzaju wstawką między faktycznie interesującymi
riffami. Nie powiem, że całość „Gravewitch” jest takim rozpychaczem, bo kilka
wpadających w ucho, zwłaszcza bardziej podatnym na mainstreamową melodię
ludzikom, motywów da się na tym albumie znaleźć. Należą one jednak do
zdecydowanej mniejszości. Mimo, iż Amerykanie bardzo się starają, to powyżej
chuja nie udaje im się podskoczyć. Czy coś przemawia na ich korzyść? Na pewno
nie da się powiedzieć, by kogokolwiek kopiowali. Z tym, że nie jestem pewny,
czy nie chcą, czy po prostu nie potrafią. Jest to granie w stylu drugiej fali,
trochę szwedzkie, trochę norweskie, ale przede wszystkim cieniem kładzie się na
nich zamorski styl kopiowania tychże. Czyli średniej jakości imitacja. Mocno
nudna i nijaka, tak naprawdę jednym uchem wpadająca, by zaraz wylecieć z głowy
drugą stroną. Pod względem brzmieniowym niby wszystko się zgadza.
Powiedziałbym, że właśnie w tym aspekcie ów thrash jest najbardziej wyrazisty,
a taki „White City Devil” jest nawet niezłym kawałkiem. I gdyby reszta albumu
przynajmniej mu dorównywała, mógłbym powiedzieć, że to przyzwoity album. Niestety,
przeważająca większość płyty przy drugim okrążeniu mocno męczy. Jak ktoś ma za
dużo wolnego czasu, to może sobie te nagrania sprawdzić, może mu się spodobają
bardziej niż mi. Uważam jednak, że to strata czasu.
Ta
szwedzka kapela istnieje od 2017 roku, ale chyba jej nazwa nie jest jakoś
specjalnie rozpowszechniona. Ci panowie grają black metal i w ostatniej dekadzie
lipca wydadzą swój trzeci album. Na poprzednich płytach Szwedzi rejestrowali po
dwa długie utwory, ale na „Blodsdåd Och Hor” odeszli od tego zwyczaju i
umieścili na nim osiem kawałków, które razem trwają podobnie jak wcześniejsze produkcje,
czyli trochę ponad trzydzieści minut. Jordfäst szyje gęstego bleka o pokaźnej
plątaninie riffów i tremolo. Są one blisko związane z tradycją lat
dziewięćdziesiątych, ale tercet ten nie stroni również od delikatnych ukłonów w
stronę thrash i heavy metalu, co czyni ich muzykę dość zróżnicowaną, bowiem wplecione
między diabelskie kostkowanie klasycznych akordów i solówek często zmienia jej
kierunek i dynamikę. W rogaciźnie tej brygady także dużo jest melodii, która
nie jest przaśna czy też cukierkowa, ponieważ cechuje ją wyważona epickość oraz
refleksyjność i to ratuje ją przed nadmierną pompatycznością. Panowie w gruncie
rzeczy poczynają sobie dość ostro, ale zalatujące „norweszczyzną” akordy
przełamują wikińskimi chwytliwościami i nietuzinkowymi, wysokotonowymi
zagrywkami. Pogaństwo sączy się tutaj całkiem obficie, bo Jordfäst w swych
kompozycjach, zarówno w warstwie dźwiękowej i tekstowej, nawiązuje do kraju, z
którego pochodzi i co za tym idzie uświetnia tą produkcje miejscowo użytymi
klawiszami jak i nuconymi wokalami, przechodzącymi niekiedy w chóralne i
podniosłe zaśpiewy. Ciekawa płyta, ponieważ posiada ostry pazur, ale potrafi
także melancholijnie pobujać. Szwedzi inteligentnie łączą wyżej wymienione
gatunki, co owocuje nie tylko siarczystym rzępoleniem, lecz także momentami
pokombinowanymi aranżacjami, które ukazują solidny kunszt muzyczny tej trójki
black metalowców. Bardzo dobrze się tego słucha więc zachęcam do zapoznania
się.
Ależ fantastyczną rzecz wykopała nam Regain Records!
Nie wiem, czy zderzyliście się z nazwą Cardinal Sin w połowie lat
dziewięćdziesiątych. Ja akurat miałem to szczęście, mimo iż chłopaki długo nie
pograli, pozostawiając po sobie jedynie trzy demówki i EP-kę. Tę ostatnią
męczyłem swego czasu niemiłosiernie, ale nigdy nie doczekałem się jej
kontynuacji. Z tego co wiem, większość członków zespołu straciła
zainteresowanie sceną metalową (czyli sezonowi pozerzy, hehe!), lecz nawet ta
niewielka ilość muzyki, którą po sobie pozostawili jest dla mnie dziś pewnego rodzaju
klasykiem. Dobra, to do rzeczy. Twórczość Cardinal Sin to w prostej linii
inspiracja debiutem Dark Tranquillity, In Flames czy Eucharist. Patrząc z
dystansu, można by powiedzieć, że chłopaki bezczelnie zrzynali z klasycznych
dziś zespołów, lecz biorąc pod uwagę ówczesne realia, i sposób w jaki
poszczególne składy inspirowały się wzajemnie w zbliżonym do siebie okresie
czasu, jestem w stanie stwierdzić, że z tych herbatników, gdyby tylko
pociągnęli temat dalej, mógłby być dziś kolejny klasyk. Bo pomysłów im nie
brakowało, i nawet jeśli faktycznie starali się wymienionych powyżej krajanów
naśladować, to robili to w sposób niemal wybitny. Zresztą posłuchajcie sobie
sami kawałka „Cardinal Sin”, i zaprzeczcie, że brzmi jak, nieco uboższy co
prawda, ale jednak, brat Dissection. Te numery mają w sobie naprawdę spory
ładunek nośnej, jednocześnie jadowitej melodii, podkręconej jak na tamtejsze
standardy do maksimum, nie mającej nic wspólnego z tym, co charakteryzowało
scenę goteborską kilka lat później. Zajebistą sprawą jest, że Regain Records
dorzucili do swojej reedycji dodatkowe, nigdy nie publikowane numery,
pochodzące z tej samej sesji co rzeczona EP-ka. Powiem wam tylko tyle – nie
wiem dlaczego są to odrzuty, bowiem pod żadnym względem nie odstają od
materiału podstawowego, idealnie go uzupełniając. Jednym z tych trzech bonusów
jest cover Death „Infernal Death”, przekuty na styl Cardinal Sin, ale… Jednak w
tym przypadku do oryginału nie mający startu. Może dlatego, że to, mimo
wszystko, inna stylistyka, a Szwedzi niekoniecznie przerobili klasyka w sposób
mi siadający. Mimo to, uważam, że wznowienie ”Spiteful Intents” to fantastyczna
sprawa, tym bardziej, że, jak mniemam, dla wielu będzie to pierwsze spotkanie z
Cardinal Sin. Zachęcam, polecam, i gwarantuję, że czas poświęcony tym nagraniom
nie będzie straconym. Bo to absolutnie fantastyczna lekcja historii.
W
tym przypadku chodzi o indonezyjski Incinerated, którego skład zawiązał się w
2014 roku. Od momentu powstania panowie, razem z „The Epitome Of Transgression”
nagrali zaledwie dwa albumy i epkę więc do zbyt płodnych nie należą. Cóż,
dwójeczka tego kwintetu ilością kawałków także nie rozpieszcza, bo oprócz intra
i środkowego, instrumentalnego numeru to tylko trzy utwory, które nadrabiają
czasowo, gdyż do najkrótszych ich zaliczyć się nie da. Panowie grają death
metal w gęstej formie o dość pokaźnej atmosferyczności, z której zalatuje
dalekowschodnim klimatem. Kreują go wariacyjne i niekiedy melodyjne tremolo,
które wyłaniają się spomiędzy głównych tekstur. Te drugie to zawiesista
kakofonia, z której leje się gorąca smoła, ale potrafi też mocno się zapętlić w
dysonanse, przeistaczając się tym samym w brutalne i niekiedy uderzające na
oślep akordy. Te pierwsze, wysokotonowe zagrywki stanowią drugi plan dla
głównej i dusznej napierdalanki. Zagęszczają ją do reszty swym poplątanym i
chorobliwym usposobieniem, ale i przyciągają uwagę ciekawymi chwytliwościami,
które momentami są wysoce dysharmonijne. Wszystko wraz z łomoczącą sekcją
rytmiczną i sowicie potraktowanymi pogłosem wokalami kreuje death metal o
nierzeczywistej aurze, który ma kilka twarzy, ponieważ agresywnie atakuje
szybkimi tempami, aby zwolnić do średniej agogiki i „potransować” trochę, a i w
spokojniejsze tony również uderzyć umie, wprowadzając nieco refleksyjnej aury.
Metal śmierci o połamanej strukturze, wypełniony awangardowym i klasycznym
kostkowaniem, które chwilami udowadnia, że gitarzyści technicznie są dobrze
przygotowani. Prostsze i tradycyjne maniery również posiadają, bo wraz z
basistą i perkusistą w d-beaty przejść im niestraszno więc jak się domyślacie
to dość zróżnicowana muzyka, która wykorzystuje w pełni podstawy i
modernistyczne formy. Indonezyjczycy nagrali diaboliczny album o innowacyjnej
budowie, który jednak na dłuższą metę odkrywa swe mankamenty, będąc w gruncie
rzeczy nieco pozbawionym głębi wyrazu i podążającym donikąd. Gdzieś tu zabrakło
„kropki nad i”.
Powiem wam szczerze, że przez ostatnie lata Łapa,
jako muzyk i osobistość, urósł w moich oczach do jednej z najbardziej
kreatywnych i znaczących person na scenie thrashmetalowej w naszym kraju. No bo
wskażcie mi, proszę, kto inny potrafi na tym poletku co roku nagrywać album
„przynajmniej bardzo dobry”. Nie widzę rąk w górze. A tutaj koleś serwuje Distrüster,
Extinkt, Topór i teraz czwarty krążek Terrordome, który absolutnie zamiata
niemal całą konkurencję! Zresztą nie jest to żadna niespodzianka. Kto zna
wcześniejsze dokonania zespołu, doskonale zdaje sobie sprawę, że chłopaki
zaskarbili sobie sympatię maniaków starego thrash / crossoverowego grania, i
sami sobie ustawili dość wysoko poprzeczkę, której dotychczas nie strącili. Nowy
materiał to wszystko to, z czego Terrordome dotychczas słynęli, lecz w jeszcze
bardziej skondensowanej i dopracowanej formie. Nowy materiał trwa niecałe
trzydzieści cztery minuty, ale zawiera taki ładunek energii, że bez izolacji
lepiej nie podchodzić. Już przy otwierającym całość „Chasing the Dragon” można
sobie ukręcić kark, który bynajmniej nie odrośnie przy takich hiciorach jak… cholera,
zapędziłem się w kozi róg. Bo wymienić najlepsze kawałki z tej płyty równa się
przepisaniu całej ich listy. W każdym usłyszycie niesamowicie ostre riffowanie,
tyleż wściekłe, co melodyjne i chwytliwe. Znajdziecie solówki zagrane z tak
genialną swobodą, że niejeden gitarzysta się przy nich zawstydzi, refreny do
pośpiewania / pokrzyczenia, nie tylko po zimnym chmielowym, ale i „na sucho”.
Pierwszy z brzegu „Na Glinianych Nogach”… Przecież to jest tak nośny numer, że
nie trzeba procentów we krwi, by zwariować ze szczęścia i drzeć mordę jak jakiś
pojeb. I tak jest przez cały czas, od początku do końca płyty. Jej jakość podkreśla
fenomenalne brzmienie. Nie, nie myślcie sobie, że jest ono sterylne jak
szpitalna sala operacyjna, czy podrasowane komputerem. O to właśnie chodzi, że
jest równie dzikie co sama muzyka, mocno organiczne, a jednocześnie
uwypuklające wszystko, czym ten album zwala z nóg. Sposób w jaki tutaj chodzą
gitary to jest ekstraklasa gatunku, a chwilami nawet wchodzenie na poletko
deathmetalowe. Z kolei bębny to prawdziwy CKM na polu bitwy. Nad świetną
okładką rozpływał się nie będę, bo każdy widzi, jak ten obrazek wygląda. Nie
spodziewałem się, że Terrordome nagrają płytę lepszą niż „Straight Outta
Smogtown”, choć byłem pewny, że poziom zostanie utrzymany. Po dziesięciu okrążeniach
z „Plagued With Violence” mogę chyba z czystym sumieniem stwierdzić, że jest to
najlepsza, najbardziej dopracowana i najmocniejsza pod względem kompozytorskim
płyta Łapy i spółki. I na pewno ścisły tegoroczny top thrash metalu (i okolic),
nie tylko u nas na podwórku, a przecież konkurencja w ostatnich latach
zdecydowanie przybrała na sile, ale w skali globalnej. Absolutny mus dla
każdego maniaka gatunku!
Mouth
Of Madness to niemiecka kapela, która powstała już jakiś czas temu. Duet ten
postanowił komponować swoją muzykę w 2013 roku, ale po wydanej trzy lata
później epce dopiero teraz przyszedł moment na debiut. Pojawi się on
szesnastego lipca i zainteresowani eklektycznym death metalem powinni po niego
sięgnąć. Ogólnie rzecz biorąc to nic nowego, lecz ci dwaj panowie wykorzystują
w swoich aranżacjach nie tylko „kostuchowe” rytmy, ale również sporo u nich
thrash, black i doom metalu. Mouth Of Madness nie stroni także od
anarchistycznych motywów, które niekiedy objawiają się w awanturniczych riffach
i typowej dla punkowego grania sekcji rytmicznej. Reszta to już wartkie
rzępolenie, które w charakterystycznym stylu pędzi przed siebie przy pomocy
nieco szwedzko brzmiących gitar, którym towarzyszy mięsisty bas, nieco
kartonowa perkusja i szorstkie powarkiwania wokalisty. Niemcy mieszają śmierć
metalowe akordy z ostrzejszym, thrashowym biczowaniem, które nagle potrafi
przejść z zadziwiającą lekkością w diabelskie, dziko się zapętlające tremolo. Nasi
teutońscy twórcy na „Event Horizon” nie stronią również od amerykańskich
wpływów, które usłyszeć można w gęściejszych chwilach, kiedy to rzęsiste riffy
sieją ostro i spazmatycznie, przypominając zalatujące mistycyzmem poczynania
ekipy Trey’a Azagthoth’a. Swoje bogate w duszności talenty udowadniają w pełni
zawiesistym i delikatnie atonalnym graniem, zsyłając pokaźną dawkę doom metalu.
Ich decior przygniata wtedy mocno do gleby i zaciska się wokół szyi, odbierając
powietrze. Uosobieniem tego posępnego i dławiącego rzępolenia jest tutaj siódmy
utwór „Fireborn”, który wciąga w swój chory i przygnębiający labirynt do cna.
Pierwsza, długogrająca produkcja Mouth Of Madness jest kolejnym w eklektyczny
sposób podanym death metalem, który pojawi się tego lata na sklepowych półkach.
Czy to dobre wydawnictwo? Według mnie tak i nie, bo z jednej strony do z buta
zapodana muza, która nieustannie zaskakuje zmianami, a z drugiej poprzez brak
koncentracji i chęci upchnięcia do niej jak największej liczby przeróżnych
form, wydaje się być odrobinę rozwodniona.
Proscription wracają z drugim albumem! Ależ to jest
piękna wiadomość. Od debiutanckiego „Condiut” minęło pięć lat, które w
przypadku tego zespołu ciągnęły mi się w nieskończoność. Mam wrażenie, że nazwa
ta nie jest zbyt popularna, czy znana, nad Wisłą, a przecież głównodowodzący, Christbutcher, działał już
uprzednio choćby w takich składach jak Maveth, Cryptborn czy Excommunion. O
Proscription można powiedzieć jedno. O ile istnieje tysiąc kapel silnie
zainspirowanych muzyką Immolation, tak jedynie kilka z nich, na bazie
twórczości Vigny i Dolana stworzyli coś własnego. Wymienię tu tylko Phobocosm,
Dead Congregation, i właśnie Proscription, czego najlepszym dowodem jest
„Desolate Divine”. Ten krążek to niemal trzy kwadranse gęstego death metalu w
najlepszym stylu. Każdy z umieszczonych tutaj kawałków to żywy ogień, potężny
kafar uderzający w zwoje mózgowe z niezwykłą siłą. Uderzający w bardzo
przemyślany sposób, to należy podkreślić, bowiem Proscription nie atakują
riffami na oślep. Tutaj wszystko jest poukładane z chirurgiczną precyzją, każde
przejście, każdy następujący po sobie akord, każdy niszczycielski, wypluwany z
wnętrza żołądka werset. Na dobrą sprawę, kiedy szczęka opadnie nam na podłogę
już przy otwierającym całość „Gleam of the Morning Star”, to zanim wybrzmi
ostatni dźwięk, nie ma wolnej chwili by ją podnieść. Mnóstwo przewijających
się, gdzieniegdzie nawet posplatanych ze
sobą melodii, zmian tempa, sączącej się z każdej nuty nienawiści i niebywałego
ciężaru. Można powiedzieć, sto procent death metalu w death metalu i
kwintesencja stylu. Wspomniałem na początku o Immolation. Tak, nietrudno jest
wychwycić podobieństwa, choćby w charakterystycznych zagrywkach gitarowych czy
wspomnianych przed chwilą melodiach. Podkreślę to jednak raz jeszcze, o żadnym
kopiowaniu nie ma tutaj mowy, bo death metal w wykonaniu Proscription ma
własne, choć równie mroczne i obrzydliwe oblicze. Jeśli jednak to pojedyncze
odniesienie to dla was za mało i potrzebujecie dodatkowych drogowskazów, to
dopowiem, że czuć w tych dźwiękach wibracje podobne do Lvcifyre czy
wymienionego już na wstępie Maveth. Nie mogę nie wspomnieć o brzmieniu. To,
jest w moich uszach, praktycznie idealne. Bębny chodzą masywnie, bas
odpowiednio dociąża całość, a atakujące niemal z każdego kierunku linie
gitarowe sieją totalne spustoszenie. I mimo iż chwilami jest tu naprawdę gęsto,
absolutnie nic nie ginie w ścianie dźwięku. „Desolate Divine” z każdym kolejnym
odsłuchem wbija się w nasz umysł coraz głębiej i naprawdę wciśnięcie przycisku
„stop” przy tym albumie jest nie lada wyzwaniem. Nie znajduję na nim słabych
punktów. Absolutnie fantastyczny materiał i jeden z silniejszych kandydatów do
deathmetalowej płyty roku!
-
jesusatan
Proscription
“Desolate
Divine”
Dark Descent
2025
Proscription are
back with their sophomore album! What a wonderful news this is. It's been five
years since the debut “Condiut”, which, in the case of this band, has dragged
on forever for me. I have the impression that the name is not very popular, or
well-known, over the Vistula, and yet the commander, Christbutcher, acted
previously in such bands as Maveth, Cryptborn and Excommunion. One thing can be
said about Proscription. While there are a thousand bands strongly inspired by
Immolation's music, only a few of them have created something of their own,
based on Vigna and Dolan’s work. To mention only Phobocosm, Dead Congregation,
and just Proscription, the best proof of which is “Desolate Divine”. This album
is almost three quarters of dense death metal at its best. Each of the tracks
here is a living fire, a powerful pile driver hitting the brain ganglia with
extraordinary force. Striking in a very thoughtful way, it should be
emphasized, for Proscription do not attack blindly with riffs. Here everything
is arranged with surgical precision, each transition, each following chord,
each devastating verse spit out from inside the stomach. For all intents and
purposes, once your jaw drops to the floor already at the opening of the whole
thing, “Gleam of the Morning Star,” by the time the last sound fades away,
there is no free moment to pick it up. Lots of raging, sometimes even
intertwined melodies, tempo changes, hatred oozing from every note and
incredible heaviness. You could say, one hundred percent death metal in death
metal and the quintessence of the style. I mentioned Immolation at the
beginning. Yes, it's not difficult to catch the similarities, if only in the
characteristic guitar lines or the melodies. However, let me emphasize again,
there is no question of copying, because death metal performed by Proscription
has its own, albeit equally dark and horrifying face. However, if this single
reference is not enough for you and you need additional tips, I will add that
you can feel in these sounds vibrations similar to Lvcifyre or the
aforementioned Maveth. I can't help but mention the sound. To my ears, it is
practically perfect. The drums go massive, the bass appropriately weighs the
whole thing down, and the guitar lines attacking from almost every direction
wreak total havoc. And even though at times it is really dense here, absolutely
nothing gets lost in the wall of sound. “Desolate Divine” digs deeper and
deeper into our minds with each listen, and it's really quite a challenge to
press the “stop” button with this album. I don't find any weak points on it.
Absolutely fantastic material and one of the stronger candidates for death
metal album of the year!
Nie da
się ukryć, że Dark Descent to obecnie czołowy label jeśli chodzi o metal
śmierci, label, który dawno już przestał być undergroundowy i którego kolejne
wydawnictwa wyznaczają pewne trendy wśród współczesnych miłośników tego typu
grania. Czasem jednak Matt Calvert wypuści na rynek materiał nie nosi żadnych
znamion gamechangera, nie niesie jakiejkolwiek nowej jakości, nie próbuje
zmieniać czegokolwiek, stawiając sobie za cel sprawienie radości słuchaczowi.
Rok temu takim albumem był debiut Mortal Wound – wtórny do bólu, a przy ty
bardzo fajny metal śmierci na modłę wczesnego Cannibal Corpse. W tym roku takim
albumem może być debiut fińskiego Malformed, bo choć poziom heheszkowania jest
dużo mniejszy niż to było w przypadku twórców „Anus Of The World” tak poziom
wtórności i trzymania się gatunkowej tradycji już jak najbardziej jest
zbliżony. Finowie w swoich dźwiękach nie mają za grosz fińskości, ich brand
death metalu to połączenie Florydy circa 1990 z tym co reprezentował Sinister
na wczesnych materiałach. Osiem kawałków zawartych na „Cnfinement Of Flesh” to
tradycyjny do bólu metal śmierci zainstalowany na thrashowym silniku. Klasyczny
growl, klasyczne riffy na thrashowym strojeniu, rasowa do bólu perkusja i coś
co zdecydowane wyróżnia to wydawnictwo na tle konkurencji czyli solówki.
Klasyczne, do bólu, metalowe solówki, których gra się coraz mniej, które są
coraz mniej przychylnie widziane i słyszane. A tutaj są i są one dobre. Ba! To
one stanowią o sile tego wydawnictwa, które choć fajne, to tak naprawdę jest
bardzo przeciętne i nieoryginalne. A te solówki ubarwiają ten pospolity ugór,
nadają mu życia i charakteru. I nie ma tu mowy o jakiejkolwiek perlistości,
melodyjkach czy popadaniu w skrajność. Uwagę tez zwraca perkusja, a raczej jej
brzmienie – mocno pykająca stopa i sound przypominający zsypywanie kartofli do
piwnicy jak to miało miejsce na sławetnym „Failures For Gods” wiadomo kogo. Co
prawda wizja metalu śmierci w wydaniu Malformed mało ma wspólnego z Immolation,
ale swoiste „suche” brzmienie, lekko schowane gitary rytmiczne na rzecz wokalu,
solówek i perkusji trochę budzą moje skojarzenia z ekipą Nowojorczyków. Nie
zmienia to faktu, że słucha mi się tego materiału z niekłamaną przyjemnością. W
żaden sposób nie może być to płyta, którą zapamięta się na lata, albo która
odegra jakąkolwiek znaczącą rolę w historii gatunku, ale miło jest mi słyszeć
fajny, klasyczny metal śmierci w 2025 roku. Tak po prostu.