Ashen
„Leave
The Flesh Behind”
Redefining Darkness Records 2025
Niedawno
Redefining Darkness Records zaprezentowało wznowienie debiutu tych czterech
Australijczyków, a już mamy ich kolejną, drugą płytę. Panowie kontynuują na
niej swoje spojrzenie na death metal, w którym zgrabnie łączą szwedzkie jego
ujęcie z amerykańskim, jednakże tym razem te dwa pierwiastki już tak silnie się
nie wybijają. Ashen bowiem wpuścili do swego deciora dużo więcej mroku i
ujednolicili akordy, wykuwając w ten sposób autorską wersję metalu śmierci,
który co prawda oparty jest na spuściźnie lat dziewięćdziesiątych obydwóch
kontynentów, ale grając klasycznego deta, siłą rzeczy nie da się chyba uchronić
od pewnych naleciałości. Pozostawiając podobieństwa czy też skojarzenia z
podbudową, „Leave The Flesh Behind” to średnio tempowa muza, która rzadko zrywa
się do „nosorożcowego” kłusu i raczy odbiorców głównie systematycznie
miażdżącymi riffami, spomiędzy których wypływają gęstym ściegiem szyte tremolo.
Podbita ciężką sekcją rytmiczną i głębokimi growlami całość, kreuje duszną i
niepokojącą gędźbę, która zalewa „lovecraftowską” atmosferą. Sączą się z niej
pokaźne pokłady wilgoci i zgnilizny, co podkreślają niepokojące linie
melodyczne, w które ubrane zostały podstawowe tekstury i w tym przypadku trochę
na wyrost powiedziane, wysokotonowe zagrywki, gdyż barwa gitar podczas
generowania tremolando jest mocno ołowiana i posypana gruzem. Dwójeczka tego
kwartetu jawi się jako album bardziej spójny w stosunku do poprzedniego,
ponieważ Australijczycy zrezygnowali z przypadkowych udziwnień w postaci
progresywnych wtrętów i death-core’owych, nagłych wybuchów, które rozmywały
trzon kompozycji i wprowadzały do nich nieco niepotrzebnego, „nastolatkowego”
groove’u. Niestety, w niektórych momentach przypominają o nim modulowane
wrzaski Richard’a Clements’a, kłócące się nieco z posępnym klimatem tego krążka
i mam nadzieję, że na następnej płycie ten wokalista podaruje sobie te
manierycznie brzmiące zabiegi. Najnowsza propozycja od Ashen, pomimo zwartego
charakteru, nie jest też nużąca jak jedynka. Australijczycy przez niespełna
czterdzieści minut, gniotą i przerażają w bardziej przemyślanym stylu, nie
zapętlając się częstują aranżacjami, które posiadają interesujący i zaskakujący
scenariusz. Każdy z dziesięciu tutaj zawartych numerów nie stoi w miejscu i
rozwijając się, z każdą minutą swego trwania, cierpliwie roztacza gęstniejącą
aurę. Dużo ciekawsza płyta niż „Ritual Of Ash”. Progres słychać już od
pierwszych taktów, a czym dalej tym lepiej. Polecam.
shub
niggurath

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz