środa, 30 lipca 2025

Recenzja Ashen „Leave The Flesh Behind”

 

Ashen

„Leave The Flesh Behind”

Redefining Darkness Records 2025

Niedawno Redefining Darkness Records zaprezentowało wznowienie debiutu tych czterech Australijczyków, a już mamy ich kolejną, drugą płytę. Panowie kontynuują na niej swoje spojrzenie na death metal, w którym zgrabnie łączą szwedzkie jego ujęcie z amerykańskim, jednakże tym razem te dwa pierwiastki już tak silnie się nie wybijają. Ashen bowiem wpuścili do swego deciora dużo więcej mroku i ujednolicili akordy, wykuwając w ten sposób autorską wersję metalu śmierci, który co prawda oparty jest na spuściźnie lat dziewięćdziesiątych obydwóch kontynentów, ale grając klasycznego deta, siłą rzeczy nie da się chyba uchronić od pewnych naleciałości. Pozostawiając podobieństwa czy też skojarzenia z podbudową, „Leave The Flesh Behind” to średnio tempowa muza, która rzadko zrywa się do „nosorożcowego” kłusu i raczy odbiorców głównie systematycznie miażdżącymi riffami, spomiędzy których wypływają gęstym ściegiem szyte tremolo. Podbita ciężką sekcją rytmiczną i głębokimi growlami całość, kreuje duszną i niepokojącą gędźbę, która zalewa „lovecraftowską” atmosferą. Sączą się z niej pokaźne pokłady wilgoci i zgnilizny, co podkreślają niepokojące linie melodyczne, w które ubrane zostały podstawowe tekstury i w tym przypadku trochę na wyrost powiedziane, wysokotonowe zagrywki, gdyż barwa gitar podczas generowania tremolando jest mocno ołowiana i posypana gruzem. Dwójeczka tego kwartetu jawi się jako album bardziej spójny w stosunku do poprzedniego, ponieważ Australijczycy zrezygnowali z przypadkowych udziwnień w postaci progresywnych wtrętów i death-core’owych, nagłych wybuchów, które rozmywały trzon kompozycji i wprowadzały do nich nieco niepotrzebnego, „nastolatkowego” groove’u. Niestety, w niektórych momentach przypominają o nim modulowane wrzaski Richard’a Clements’a, kłócące się nieco z posępnym klimatem tego krążka i mam nadzieję, że na następnej płycie ten wokalista podaruje sobie te manierycznie brzmiące zabiegi. Najnowsza propozycja od Ashen, pomimo zwartego charakteru, nie jest też nużąca jak jedynka. Australijczycy przez niespełna czterdzieści minut, gniotą i przerażają w bardziej przemyślanym stylu, nie zapętlając się częstują aranżacjami, które posiadają interesujący i zaskakujący scenariusz. Każdy z dziesięciu tutaj zawartych numerów nie stoi w miejscu i rozwijając się, z każdą minutą swego trwania, cierpliwie roztacza gęstniejącą aurę. Dużo ciekawsza płyta niż „Ritual Of Ash”. Progres słychać już od pierwszych taktów, a czym dalej tym lepiej. Polecam.

shub niggurath




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz