wtorek, 30 września 2025

Recenzja Apocalyptic Society „Instinctual Self-Slaughter”

 

Apocalyptic Society

„Instinctual Self-Slaughter”

Independent 2025

Ja pierdolę, po co ja to w ogóle włączyłem? Ani okładka, ani nazwa zespołu nie wróżyła nic dobrego. A fakt, że chłopaki sami se wydał płytę, i żaden label się nimi nie zainteresował, tym bardziej. Będą miał kolejną w życiu nauczkę. Podzielę się jednak moim bólem, bo „Instynktowne Samookaleczenie”, czy jak tam by tego nie tłumaczył na nasze, to faktycznie masochizm. Apocalyptic Society grają, albo przynajmniej próbują grać, mój ulubiony gatunek, czyli metal śmierci. W ramach tegoż niby się mieszczą, ale już kwestia wykonu pozostawia, delikatnie rzecz mówiąc, wiele do życzenia. Niby kolesie grają wspólnie dziesięć lat, ale jak ktoś nie ma talentu, to i kilka dekad nie wystarczy, by rozwinąć skrzydła. Bo jeśli ktoś, mając takie doświadczenie,  potrafi przez trzydzieści pięć minut tak strasznie męczyć bułę, i jeszcze jest zapewne z tego dumny, skoro wypuszcza to w świat, to ja chyba nie mam dalszych pytań. Ileż tu jest wtórnych riffów, i to takich na poziomie czwartoligowym, ileż uzupełniaczy, ile wrzuconych z dupy solówek, ni chuja nie pasujących do konwencji (no chyba, że za taką uznać chujowatość), to pała mięknie. Ta płyta jest idealnym dowodem na to, że dziś każdy może coś nagrać i puścić w świat, z nadzieją, iż znajdzie się frajer, który to łyknie i jeszcze, ja pierdolę, kupi! Kwadratowość (choć termin ten niekoniecznie bywa wadą) tych nagrań kompletnie poraża. Nie ma na tym albumie choćby jednego dobrego riffu. Wszystkie są w chuj nudne, bez nawet namiastki pierdolnięcia, najczęściej nawet bez pomysłu, w jaki sposób przejść w następny. Słuchanie tych piosenek, zwłaszcza przy drugim podejściu (na takie się z obowiązku zdecydowałem) może sprawiać niemal fizyczny ból, i bynajmniej nie mam tutaj pozytywnej tego odczucia przenośni. Beznadziejne, monotonne wokale dopełniają dzieła (samo)zniszczenia. Koleś nie ma za grosz wyczucia, choć z drugiej strony w co tu się wczuwać, skoro koledzy gitarzyści poziom kreatywności mają na levelu pierwszym. Nie, kurwa, nie mam siły wnikać głębiej, ani słuchać tej płyty choćby minutę dłużej. Totalne gówno, nawet nie do spłukania w kiblu, bo może wybić jak napuchnie. Unikajcie! A zespół niech sobie lepiej da siana i zajmie się, nie wiem… szydełkowaniem? Czymkolwiek, byle nie graniem. Padaka totalna.

- jesusatan




Recenzja Infernal Thorns „Christus Venari”

 

Infernal Thorns

„Christus Venari”

Personal Records 2025

Kapela ta powstała już jakiś czas temu, bo w 2003 roku, ale po wielu problemach ze składem pierwszą płytę wydali dopiero w 2017. We wrześniu wypuścili swój trzeci album, którego zawartość to dziewięć numerów poczernionego death metalu. Jak na zespół z Ameryki Południowej przystało, ponieważ kwartet ten pochodzi z Chile, muzyka płynąca z „Christus Venari” jest dość szalona. To trochę takie połączenie debiutu Deicide z jedynką Morbid Angel, z dodatkiem chilijskiego temperamentu. Ten ostatni element, do tych spazmatycznych i bluźnierczych rytmów, wpuszcza sporo smoły i diabelskiej dzikości. Podstawą są tutaj szybkie i powykręcane akordy, z których wyłaniają się schizoidalne tremolo i równie chorobliwe solówki. Wszystko okresowo przechodzi w hiperkinetyczne, delikatnie kojarzące się z manierą war metalową blasty, które potrafią nagle zwolnić i przejść w miarowo gniotące kostkowanie na tłumionych strunach. Instrumentarium towarzyszą oczywiście obrazoburcze wokalizy, składające się z obskurnych growli, szorstkich powarkiwań oraz tajemniczych i zarazem nieprzyjaznych melodeklamacji. Momentami wszystkie głosy nakładają się na siebie, tworząc coś na wzór bluźnierczego „wyznania wiary”, w stylu Glen’a Benton’a. Całość jest doprawiona ostrym, ale i ciężkim brzmieniem, które doskonale kontrastuje z wysokotonowymi zagrywkami. To piekielna i opętańcza jazda, która nie bierze jeńców. Doskonała fuzja patentów znanych z produkcji wyżej wymienionych, kultowych brygad tyle, że na przyspieszonych obrotach, z większą dozą chorobliwej i zaraźliwej agresji i ostatecznie okraszona południowoamerykańskim szaleństwem. Sataniczna wściekłość aż kipi z tego krążka, a snujące się z niego dźwięki chwytają za gardło swymi pazurami od pierwszych taktów i nie puszczają do końca, z każdym kolejnym kawałkiem wbijając się coraz bardziej i boleśniej w szyję. Ból jest jednak rozkoszny i trwa prawie czterdzieści minut. Sadystyczny black-death metal, którego szybko nie zapomnicie.

shub niggurath




niedziela, 28 września 2025

Recenzja Nexus „Torn Apart”

 

Nexus

„Torn Apart”

Arcadian Industry 2025

Jak sobie tak pomyśleć, to zespołów na wysokim poziomie czerpiących bezpośrednio ze spuścizny Death w naszym kraju zbyt wiele nie było. Oczywiście nie zapominam o Catharsis, choć oni to bardziej byli ukierunkowani na wczesny Cynic, i było lata świetlne temu. Od tamtego czasu jakoś nic mi się w głowie nie przebija, chyba, że o czymś zapomniałem (za dużo wódy). W każdym razie, nawiązuję do stylu Shuldinerowego nie bez kozery, bowiem powstały po odejściu z Morrath Szymona Wyrwińskiego twór hołduje takiemu właśnie technicznemu, deathmetalowemu graniu. „Torn Apart” to debiutancka EP-ka zespołu, zawierająca cztery autorskie kompozycje, zamykające się w piętnastu minutach. Inspiracje muzykiem zza wielkiej wody są na tych nagraniach aż nadto wyczuwalne. Ja powiedziałem „wyczuwalne”? Nie, one są niemal namacalne. W zasadzie od pierwszych taktów można mieć skojarzenia ze wspomnianym Death z okresu „Symbolic”, a ciągotki gitarzysty do umelodyjniania swoich kompozycji, wplatania w nie bardziej złożonych struktur, wypuszczania basu na plan pierwszy, czy serwowania jakże charakterystycznych partii solowych, nie pozostawiają w temacie jakichkolwiek niedomówień. Nexus nie jest jednak klonem, czy też bezpośrednią odpowiedzią na tematy z Florydy. Może dlatego, że to jeszcze nie ta liga. Wiadomo, tu nie da się wejść z kopyta i rzucić świata na kolana. Tu trzeba jeszcze sporo ćwiczyć i doskonalić, i tak niezłe już, umiejętności. Nie mniej przyznać należy, że te cztery numery to całkiem fajne, acz nieco brutalniejsze wariacje na wspomniany powyżej temat. Znajdziemy na tej EP-ce kilka naprawdę niezłych imitacji stylu Chucka (choćby wstęp i solówka w otwierającym całość „Cannot See Cannot Hide”), ale i dla równowagi sporo motywów prostszych, które bardziej pasowałyby chyba jednak do Morrath. Nie sposób nie wspomnieć o wokalu. Początkowo nie mogłem go strawić, i zajęło mi dłuższą chwilę przyzwyczajenie się do tego skrzekliwego stylu, choć i tak uważam, że to najgorszy element całej układanki. Brzmienie „Torn Apart” jest bardzo przyzwoite, a linie basu, o których też już wcześniej wspomniałem, robią miejscami dużą różnicę. Jak na debiut jest zatem lepiej niż przyzwoicie, i jeśli panowie mocno przysiądą nad kolejnymi piosenkami, to może zrobić się naprawdę ciekawie. Na co liczę.

- jesusatan




Recenzja Barren Path „Grieving”

 

Barren Path

„Grieving”

Willowtip Records (2025)

 


Nigdy nie było mi po drodze z Gridlink i jakoś rozpad tej jakże zasłużonej i cenionej formacji mnie nie zabolał. Zawsze bliżej mi było do Discordance Axis i tej ich wizji zakręconego grindu, która nie skręcała w jakieś nintendo-digitalizowane dźwiękowe interpunkcje. Brew moja jednak drgnęła na wieść, że Takafumi Matsubara wraz z Bryanem Fajardo znów połączyli siły. Dorzucając do składu pozostałe 2/3 składu Gridlink w postaci basisty Mauro Cordoby i gitarzysty Rory’ego Kobziny oraz uzurpującego mikrofon, znanego z Maruty i Shock Withdrawal Mitchella Lunę powołali do życia twór zwany Barren Path. Czy fakt, że Jon Chang został pominięty przy tej współpracy miał wpływ na zawartość debiutanckiego „Grieving”? Moim zdaniem zdecydowanie tak i to zdecydowanie na korzyść. Zamiast ucieczek w nowoczesność i udziwnienia słuchacze otrzymali trzynaście i pół minuty krystalicznie bezbłędnego grindu, który sieje spustoszenie wszem i wobec pamiętając o klasycznej metalowej tradycji i o tym, że metal ma przede wszystkim napierdalać i bawić. Tak, wszystkie dwanaście numerów tu zamieszczonych to dostarcza plejadę mięsistych, dynamicznych, podszytych bardzo rozsądną dozą techniki numerów. Fajardo jak zawsze dowozi najlepsze za zestawem okładając blachy i naciągi z precyzją i finezją charakterystyczną samemu sobie. Również osoba wokalisty skutecznie dowozi swoje dając fajną odmianę od wrzasków Changa. Gardłowy growl fajnie kontrastuje z partiami skrzeczanymi. Nie będzie kłamstwem jeśli powiem, że każdy z muzyków dostarcza to co potrafi najlepiej i jako kolektyw nie poszukują nowych brzmień. Dlatego co bardziej zorientowany słuchacz szybko wyłapie, że mnóstwo tu elementów inspirowanych zarówno Discordance Axis, Grindlink, ale i P.L.F., Kill The Client czy – mówiąc o bardziej „korzennych” kapelach - Assuck. Tyle, że ten niespełna kwadrans spędzony z Barren Path to sesja z niesamowicie zwartymi i przemyślanymi konstrukcjami, które niosą za sobą mało punkowego niechlujstwa i luźnych form, a raczej kompozytorski kunszt krótkich form. Barren Path nie skupia tak mocno uwagi na technicznym wykonaniu jak to miało miejsce w przypadku Gridlink czy Discordance Axis, ale to wciąż wysoki poziom. Słuchając „Grieving” naszła mnie taka refleksja, że jest to trochę taki grindcorowy odpowiednik „Covenant” Morbidów – chwytliwy, szalony, pozornie bezpośredni, ale przy bliższym poznaniu poprzetykany naprawdę wspaniałymi smaczkami, ukręconymi w ramach konwencji. Ja jestem absolutnie pochłonięty i oczarowany tym bombardowaniem i wyczuciem proporcji i smaku. Ten materiał sunie do przodu jak pierdolony buldożer i niszczy każdy element z japońską precyzją sprzed 30 lat. Tu wszystko się zgadza – od brzmienie, na kompozytorskich niuansach kończąc. Mi więcej do szczęścia na ten moment nie potrzeba, „Grieving” jest jak potężne espresso, ociosane do niezbędnego minimum, wyzbyte z niepotrzebnych dźwięków. W moim odczuciu jest to ścisły top metalowych płyt, które w tym roku się ukazały i realny kandydat na klasyka w swoim gatunku. Owacja na stojąco! Jak dla mnie płyta do natychmiastowego zakupu, czuję respekt przed tym nagraniem.

 Harlequin




Recenzja Hedonist „Scapulimancy”

 

Hedonist

„Scapulimancy”

Southern Lord Rec. 2025

Demo Hedonist, wydane cztery, a wznowione trzy lata temu przez Dawnbreed Records, było dla mnie jednym z najbardziej obiecujących materiałów, świeżego na scenie zespołu, od lat. O tym, iż ukazał się debiut, dowiedziałem się całkowicie przypadkowo, i zrobiłem coś, czego nie robię od dawien dawna. Kupiłem sobie (a właściwie sprowadziłem, bo żadne krajowe distro nie miało tego na stanie) płytę w ciemno. Zacznijmy od tego, że Hedonist to w zasadzie banda punków. Członkowie zespołu udzielają się bowiem (lub udzielali) w przynajmniej kilku punkowych czy crustowych składach. Pod wspomnianą nazwą tworzą z kolei najczystszej krwi, staroszkolny death metal, bardzo mocno zainfekowany brytyjską stalą pancerną. W zasadzie stwierdzenie, że obok Slugathor, Kanadyjczycy są jednym z najwybitniejszych uczniów Bolt Thrower powinno zamknąć całą dyskusję. Jednak szkopuł tkwi w szczegółach. O ile charakterystyczne, ciężkie melodie przewijają się tutaj w każdej jednej kompozycji, tak z drugiej strony od nazwania Hedonist klonem jestem jak najbardziej daleki. Choćby dlatego, że masywne harmonie rodem z pola bitwy, panowie (i pani, ale o tym za chwilę) potrafią wzbogacić solidną dawką szwedzizny. I to niekoniecznie z gatunku oczywistych, pokroju Entombed czy Grave, ale także tych bardziej melodyjnych, jak Gorement czy Utumno. Zespół najwyraźniej zna także klasykę sobie geograficznie bliższą, bo w drugim na płycie „Heresy” przez chwilę tak mocno zajeżdża Possessed, iż przez sekundę pomyślałem, że słucham „Seven Churches”. Nie ma tutaj przesadnego szarżowania, całość jest utrzymana w tempie słusznym, ale nie szaleńczym, a wspomniane inspiracje przekuwane są na własny styl w sposób nie pozostawiający nic do życzenia. Zresztą album ten jest dowodem na to, że za lat dziewięćdziesiątych liczyły się przede wszystkim riffy, co dziś niekoniecznie jest na porządku dziennym, aczkolwiek w wielu przypadkach nie o to chodzi. No ale to temat na inną historię. Hedonist brzmi cholernie ciężko, chwilami wręcz miażdżąco, co w połączeniu ze wspomnianymi melodiami tworzy formułę niszczącą. Słowo o wokalach. Pisząc recenzję „Sepulchral Lacerations”, wspomniałem, iż są one nieco płaskie i jednolite. Jakimś cudem przeoczyłem jednak fakt, że odpowiada za nie przedstawicielka płci piękniejszej, co kompletnie zmienia postać rzeczy. Biorą bowiem pod uwagę, że nie dosłuchałem się tej denerwującej, damskiej maniery growla, AJ struny głosowe faktycznie musi mieć z (nomen omen) stali. A że kobitka wygląda na osobę niesamowicie charyzmatyczną, to natychmiast zapragnąłem zobaczyć Hedonist na żywca, i zapewne skorzystam, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. A jeśli wam trafi się znaleźć gdzieś na sklepowej półce egzemplarz „Scapulimancy”, a nadal żal wam rozpadu wspomnianych klasyków, i nawet Memoriam nie koi bólu w sercu, to nie wahajcie się ani chwilę i bierzcie ten materiał w ciemno. Na chwilę obecną dostępny jest co prawda jedynie winyl, a macki Southern Lord jakoś słabo sięgają w nasze rejony, ale polować warto (albo poczekać na CD, bo zapewne ktoś takowy, szybciej czy później wypuści). Ścisły top tego roku, przynajmniej w kategorii „Debiuty”.

- jesusatan




Recenzja O.D.R.A „Sexnarkoman”

 

O.D.R.A

„Sexnarkoman”

Arcadian Industry 2025 (reissue)

Chyba każdemu fanowi metalu nazwa tej kapeli obiła się o uszy, bo Wrocławianie grają już od 2008 roku. Jeśli tak jest, to materiał ten również powinien być im znany, gdyż ukazał się dziesięć lat temu jako czwarty ich krążek. Obecnie wznawia go Arcadian Industry więc ci, którzy nie mieli okazji zapoznać się z tą płytą ani zespołem wcześniej, będą mogli nadrobić zaległości. Panowie grają sludge metal z momentami wyraźnym pierwiastkiem hardcore’owym, co znakomicie im wychodzi, ponieważ muzyka od O.D.R.A całkiem sprawnie prostuje zwoje mózgowe i kruszy kości. To sękata muzyka jak na sludge przystało, płynąca z mozołem i częstująca żylastymi riffami, o delikatnie bluesowym zabarwieniu. Zatem oprócz brudnego, bezkompromisowego gniecenia, za pośrednictwem „Sexnarkoman” dostajemy także sporo „przemiłego” bujania, które wkręca do swojej zabawy od pierwszych chwil obcowania z tym krążkiem. To pełne szlamowego uroku akordy, które urzekają nie tylko swą brutalnością, ale również chwytliwością, nadającą tutejszym kompozycjom groove’u, podkreślonego przez wcześniej wspomniane core’owe elementy, kierujące się chwilami swym agresywnym usposobieniem w strony rzępolenia w stylu crust. Wprowadza to do aranżacji tego kwartetu nieco anarchistycznego wydźwięku i uwypukla jej buntowniczy wyraz. Sludge metal, zagrany na gitarach o bagnistym brzmieniu, buczącym basie i jakby apatycznie tłukącej perkusji, która w gruncie rzeczy wzbudza drżenie szyb w oknach. Do tego szorstkie, okresowo przechodzące w histeryczne wrzaski wokale, które dopełniają morderczy obraz tej płyty. Jednakże nie tylko ohyda i ciężar snują się z tego albumu, bowiem O.D.R.A dba o maniery i kreuje zróżnicowaną muzę, która oprócz brutalizmu zapewnia także wrażenia estetyczne w postaci ciekawie skonstruowanych utworów. W występujących tu dźwiękach słychać, że panowie nie są nowicjuszami i są kompozytorsko przygotowani. Skutkuje to nieliniowymi kawałkami, które wypełnione są licznymi zwrotami akcji oraz inteligentnymi zagrywkami. Leniwa muzyka, która paradoksalnie posiada niemałą moc. Warto się zapoznać, bo dobry „szlam” nie jest zły.

shub niggurath




sobota, 27 września 2025

Recenzja Bong Ra „To Mega Ponopticon”

 

Bong Ra

„To Mega Ponopticon”

Debemur Morti 2025

Wydany w tym roku, któryś tam z kolei, album Bong Ra (zaznaczając, że wcześniejszych dokonać tego projektu w ogóle nie znałem) średnio przypadł mi do gustu. Spodobał się jednak shub niggurath’owi, który to popełnił jego recenzję. Z rozpędu zatem wysłałem mu do sprawdzenia także „To Mega Ponopticon”, jednak szybko odpisał, że „To remiksy jakieś”, i że pierdoli. Oho! Jak remiksy, to postanowiłem sprawdzić osobiście, bo lubię rzeczy nieoczywiste, a nóż trafi to w mój gust. Bo o ile Jason Köhnen i tak tworzy muzykę dość eksperymentalną (tak tak, w międzyczasie odrobiłem lekcje), to poddanie ich dodatkowym „udziwnieniom” nadało im jeszcze więcej mocy. Najnowsze wydawnictwo zawiera odmienione wersje jego kompozycji autorskich, plus kilka coverów post punkowych klasyków. A to wszystko ubrane w szaty bardzo industrialne. Czyli znów takie, które podobają mi się bardzo wybiórczo. Teoretycznie zatem, „To Mega Ponopticon” miało dla mnie przed odsłuchem więcej znaków zapytania, niż oczywistych. Ale jak to mnie, kurwa, trafiło! Ten album to kwintesencja industrial, bardzo bliska mojemu sercu, w którym, poza G.G.F.H. króluje Godflesh. To właśnie Brytolami najbardziej przesiąknięte są te przeróbki. Charakterystycznie uderzający beat, podobnie przebrzmiewająca w tle gitara, czy też wokal, bardziej robiący za dodatkowy instrument, niż będący środkiem werbalnego przekazu. Przy tym ten niesamowity ciężar. Każdy ton wbijający się w głowę niczym kafar, hipnotyczne rytmy, zapętlenia, przejścia w szmery, szumy, komputerowe efekty, ja pierdolę! Podobne wrażenia miałem przy „Disordered Deconstructed” Whalesong, gdzie artyści niekoniecznie związani ze sceną metalową nadali, teoretycznie prostym nagraniom innego wymiaru. W przypadku „To Mega Ponopticon” mamy podobną schizę muzyczną, totalny odjazd, soniczną pigułkę, po której zażyciu odpływa się w inny świat. Słucham tego jak pojebany, już któryś wieczór z rzędu, leżę w słuchawkach, a czas traci swoje znaczenie. To nie jest muzyka, w której zakocha się każdy, bo to nie jest muzyka łatwa. Nie jest też ani przystępna, ani chwytliwa. Ona najpierw stopniowo wsiąka, a dopiero wtedy infekuje po całości. Nie gwarantuję podobnych symptomów, ale ja czuję się zakażony w stopniu silnym.

- jesusatan




Recenzja Jordsjuk „Naglet Til Livet”

 

Jordsjuk

„Naglet Til Livet”

Indie Recordings 2025

Ci Norwedzy grają od 2023 i już gościli na łamach Apocalyptic Rites, za sprawą epki jaką wydali w zeszłym roku, która składała się z trzech singlowych numerów, opublikowanych wcześniej w wersji digital i jednego, nowego kawałka. Wydawnictwem tym zrobili mi naprawdę dobrze, bo zawierało ono bezkompromisowy black metal w norweskim stylu. Tym bardziej ucieszyłem się z faktu, że w mojej skrzynce wylądował ich debiutancki album w postaci „Naglet Til Livet”. Panowie umieścili na nim dwanaście niedługich utworów, które rozpierdoliły mi głowę niczym karabinowa kula arbuz. Jordsjuk od czasu epki nie spuścił z tonu, ale za to jeszcze podkręcił tempo. Tuzin krótkich, jak na dzisiejsze standardy ciosów w ryj. Mnóstwo thrash metalowych riffów, przy których „Endless Pain”, to kołysanka dla dzieci. Świdrujące bestialsko z delikatnie industrialną manierą tremolando, z których Mysticum może sobie pozżynać. Parę atonalnych i pełzających improwizacji, zlewających się w uwierającą kakofonię, przed którymi cała współczesna, czarcia „awangarda” może co najwyżej klęknąć. Trochę „kwadratowych” akordów, które bez problemu mogą stanąć w szranki z tymi z „White Noise and Black Metal” Craft. I wreszcie spory pierwiastek anarchistyczny, skutkujący typowymi dla norweskiego black metalu bujankami, których Darkthrone mógłby dzisiaj młodszym kolegom pozazdrościć. Całość momentami zapierdala, że „Panzer Division Marduk” dostaje zadyszki, ale na szczęście Jordsjuk potrafi też zwolnić i pokołysać w średniej agogice, dając nie tylko nam i wyżej wspomnianym Szwedom odsapnąć, bo podejrzewam, że muzycy odpowiedzialni za „Blood Must Be Shed” dzięki temu również mogą odpocząć. Materiał zarejestrowany krystalicznie, co w tym przypadku nie jest minusem, ponieważ uwypukla to ostrość i szorstkość tutejszych numerów. Kompozycje skonstruowane w prosty sposób, bez żadnych nowomodnych sztuczek, uderzają z agresją, korzystając tylko z pierwotnych instynktów. Bezlitosna muzyka, która poraża intensywnością i skutecznie wbija się w jaźń. Wściekła, buntownicza i zła płyta, niosąca klasyczny black metal w najlepszym wydaniu. Lodowate i gęste gitary, pulsujący bas i idealnie wpasowująca się w brzmienie wioseł perkusja, w rękach tych Norwegów, tworzą wspólnie machinę wojenną, której dowodzi Mannenvond ze swoimi upiornymi wokalami. Pełna rekomendacja.

shub niggurath




piątek, 26 września 2025

Recenzja Shatterer „Fire”

 

Shatterer

„Fire”

Nomad Snakepit Prod. 2025

 


Shatterer to nowy twór ze Szwecji, a ich „Fire” to debiutanckie demo, zawierające niecały kwadrans muzyki niczym z lat dawno minionych. Wystarczy, że spojrzycie na okładkę tego wydawnictwa, tudzież na zdjęcie zespołu (choć w zasadzie to projekt jednoosobowy), by wątpliwości żadnych nie było. Jasne, to black metal. Żaden tam odkrywczy, czy szukający nowych ścieżek. Zdecydowanie tradycyjny, oparty na starych, doskonale znanych wzorcach. A jednocześnie poniekąd intrygujący, choćby ze względu na osobiste podejście do tematu. „Fire” to surowy, dość minimalistyczny odłam gatunku, zarazem wzbogacony sporą dawką „atmosferyczności”. Mam na myśli to, że o ile same akordy i struktury utworów są dość klasyczne, to wprowadzone przez Szweda fragmenty wyciszające stanowią doskonałą dla owej zimnej głębi równowagę. Tempem muzyk nie szasta, budując swoje kompozycje bardziej na klimatycznych akordach, z których wiele ziąbem i surowizną, acz kilka chwil na wyższych obrotach także się tutaj trafia. Chwilami można odnieść wrażenie, jakby materiał ten był wynikiem lekkiej improwizacji, bo nie wszystko toczy się tutaj dokładnie tak, jak byśmy się spodziewali. Ale chyba o to właśnie chodziło, by przekuć inspiracje sięgające korzeniami początków drugiej fali na swój autorski sposób, jednocześnie zachowując ducha lat minionych. Nagrania te, demówką będąc, brzmią dokładnie tak, jak powinna brzmieć demówka. Gitary ubrudzone, piwnicznie brzmiąca perkusja, szorstkie wokale. Zarazem nie jest to prymitywizm produkcyjny, bo absolutnie niczego nie trzeba się tu domyślać, każdy instrument jest idealnie słyszalny. Ujmując rzecz oględnie, „Fire” przypomina mi dziesiątki demówek, które docierały do mnie na początku lat dziewięćdziesiątych. Może i materiał ten nie wybija się szczególnie ponad poziom przeciętności, jednak jest na tyle dobry, że warto poświęcić mu chwilę czasu. Zwłaszcza jeśli kochamy klimat wspomnianych lat, i magię kaset przegrywanych od kolegi, często hurtowo, by poznać kolejny band grający muzykę, którą się zachwycaliśmy. Solidny początek dla Shatterer, a co z tego będzie dalej? Czas pokaże.

- jesusatan


https://nomadsnakepit.bandcamp.com/album/fire

Recenzja Heteropsy „Embalming”

 

Heteropsy

„Embalming”

Caligari Records (2025)

 


Caligari Records alert czyli wiedz, że co najmniej ciekawe wydawnictwo przed Tobą. Nie inaczej jest z japońskim Heteropsy, które lada dzień zadebiutuje pełniakiem „Embalming”. Tokijski kwartet zdążył już wydać cztery Epki i split, ale nie tylko ich nie słyszałem, ale też istnienia Heteropsy nie byłem świadom. Co my więc tu mamy? Ano mamy staroszkolny metal śmierci, w podwalinie bardzo, ale to bardzo klasyczny i najzwyczajniej w świecie bardzo przeciętny. Ale to tylko ledwo widoczne fundamenty też bardzo intrygującej układanki. Zacznę od tego, że Japończycy mają bardzo dziwne strojenie gitar jak na tego typu granie, bo słuchając „Embalming” moje skojarzenia z jednej strony wędrowały w kierunku thrashu, a z drugiej strony w bardziej sladżowe rewiry, omaszczone pewną dozą metaliczności. Zupełnie jakby do jednego wora wrzucić Necrovore i najwcześniejsze nagrania Mastodon. Im dłużej płyta trwa tym większe odnoszę wrażenie jak mądrze Ci goście nim operują i jak bardzo umieją je wykorzystać w kontekście samych utworów. Te zaś są… bardzo różne. Jak wspominałem wcześniej – gdy krajanie Noriakiego Kasai sztywno trzymają się korzeni wychodzi to dość przeciętnie, nie będę ukrywał, że Caligari w swoim katalogu ma kilka zespołów, które ową tradycję serwowały z większym błyskiem i w ciekawszy sposób. Bardziej interesująco się robi, gdy muzycy uciekają w szwedzkie mele spod znaku Dawn, wczesnego In Flames czy Dark Tranquillity. Gatunkowi puryści i ortodoksi będą kręcić nosem, ale moim zdaniem zabieg ten jest dużą wartością dodaną. Czarują też zwolnienia – tu dla odmiany potrafią być naprawdę ciężkie, wdeptujące słuchacza w ziemię. Przy tym wszystkim Heteropsy brzmi szalenie organicznie, zupełnie jakby zostali wyjęci z 1989. Wśród ośmiu kompozycji znalazło się nawet miejsce na momenty wyciszenia, pełne akustyki czy wręcz ambientującego spokoju, które są kolejnym, bardzo wyrazistym i bardzo udanym zabiegiem na tym wydawnictwie. Podejrzewam, że „Embaling”, podobnie jak kilka innych wydawnictw z tej wytwórni będzie typowym growerem, który będzie nurtował i intrygował, a olejne odsłuchy wciągną słuchacza jak czarna dziura. Niezależnie od tego czy będę miał rację czy nie, jest to materiał ,który zdecydowanie warto poznać i poświęcić mu czas.

                                                                                                                               Harlequin




czwartek, 25 września 2025

Recenzja Terrorama „In Death's Vicinity”

 

Terrorama

„In Death's Vicinity”

Bestial Invasion 2025

Terrorama pochodzą z Norrköping, w Szwecji, i działają nieprzerwanie grubo ponad dwie dekady. W międzyczasie zdążyli zarejestrować trzy materiały pełnometrażowe, cztery demówki i dwa splity. I to właśnie te pomniejsze wydawnictwa, nie licząc najświeższego, dzielonego z z Deathstorm, zawiera „In Death’s Vicinity”. Łącznie jest to ponad godzina muzyki, i małe kompendium twórczości zespołu, a przynajmniej jego najsurowszej wersji. Tak po prawdzie, całe to wydawnictwo można spiąć jedną klamrą, czy też wspólnym mianownikiem, a jest nim „surowość”. Nie mam tu na myśli surowości ponad miarę, bo nagrania te, choć różnice w brzmieniu pomiędzy poszczególnymi sesjami zauważalnie się różnią, zachowują ramy przyzwoitości, i faktycznie brzmią jak nagrania demo a nie asłuchalne reh’y z piwnicy, gdzie nawet światła nie ma. Powiedziałbym, że przypominają klasykę podziemia wczesnych lat dziewięćdziesiątych, co mi pasuje idealnie. Podobnie rzecz się ma także z samą muzyką. Terrorama grają mieszankę trzech podstawowych stylów ze wspomnianego okresu, niemal równomiernie mieszając ze sobą wpływy thrashowe, czy też może bardziej proto-deathmetalowe z blackowym, chwilami z odrobinę punkującym sznytem. W przeważającej większości kompozycje na ten kompilacji to zagrany na wysokich obrotach poczerniały, zdeathowiony thrash, przepełniony młodzieńczym buntem i ostrym wkurwem. Króluje tu prostota. Nie, że kolejne kawałki oparte są na trzech chwytach, ale wirtuozerskiej finezji ciężko się w nich dopatrzeć. Muzyka Szwedów raczej ma chłostać, niż wirtuozersko torturować, i pod tym względem można mieć dość mocne skojarzenia choćby z wczesną twórczością Kreator / Sodom / Destruction. Sekcja rytmiczna także nie wybija się poziomem ponad „podstawówkę”, a brzmienie beczek w niektórych kawałkach to czysta, garażowa, prosta jak kij od miotły poezja. Wokal oscyluje tu gdzieś na granicy blackmetalowego wrzasku i mocnego krzyku, a że jego linie są podobnie bezpośrednie co muzyka, to idealnie wpasowuje się w całość. Powiem wam, że naprawdę dobrze się tego słucha, bo wali ten materiał w ryj w sposób niewysublimowany, dokładnie tak, jak powinien, i dokładnie tak, jak czyniły to zespoły niemal czterdzieści lat temu. Zero wazeliniarstwa pod publiczkę, love us, or, kurwa, hate us! Dlatego też zdecydowanie polecam zapoznanie się w tą składanką, nawet jeśli, powiedzmy sobie szczerze, Terrorama do tworów wybitnych nie należą. Z drugiej jednak strony, nie ma tutaj lipy, więc co macie do stracenia?

- jesusatan




środa, 24 września 2025

Recenzja Progeny of Sun „Prophets of the Void”

 

Progeny of Sun

„Prophets of the Void”

Inverse Records 2025

Progeny of Sun to fińska kapela, która powstała w 2017 roku. Początkowo funkcjonowała ona jako duet, ale z biegiem czasu doczekała się aż pięciu członków i jako kwintet panowie grają do dziś. Obecnie wydają swój drugi album, który zawiera dwanaście utworów poczernionego smołą death metalu. Nie spodziewajcie się jednak po tym tuzinie kawałków szczególnie diabelskich uniesień. Muzyka Finów nie jest ani mroczna, ani rytualna jak i również gruzowata. To raczej mainstream’owy metal śmierci, który nie odznacza się od reszty podobnych zespołów brutalnością, agresywnością czy satanicznym usposobieniem. Progeny of Sun do komponowania podchodzą w zachowawczy sposób i z wyczuciem przekładają emocje na pięciolinię oraz instrumenty. Zresztą trudno tutaj o emocjach pisać, bo „Prophets of the Void” nimi nie poraża, bowiem zawarte w tutejszych aranżacjach riffy i tremolo zupełnie nie mają mocy, i „złego” klimatu. Posiadają za to zmienne tempo, wspaniałe melodie, które w sumie nie są zbyt ckliwe oraz przaśne, ale za to łatwo wpadają w ucho i momentami zadziwiają kinematograficznym rozmachem, który podbijają oczywiście klawisze. Z mojego punktu słyszenia, jest to nowoczesne granie, którego pełno można doświadczyć na tych popularniejszych festiwalach, gdzie muzycznie jak i fizycznie nikt nie zrobi nikomu krzywdy. Death metal w bardzo bezpiecznym wydaniu, o nieco hardcore’owym usposobieniu, na co wskazują głównie gardłowe wokale, które delikatnie nie wpasowują się w warstwę muzyczną. Progeny of Sun mają co prawda przebłyski i w niektórych chwilach zaskoczą ciekawym tremolando, o niepokojącym i bluźnierskim wydźwięku, jak chociażby w dusznym, otwierającym ten krążek „Swarmspawn”, który obiecuje wiele. Niestety później jest tylko gorzej, a wspomniane ciekawsze elementy toną w miałkości i bolesnej typowości bez specjalnego wyrazu. Słabiutko.

shub niggurath




Recenzja Moribund Oblivion „Intertemporal”

 

Moribund Oblivion

„Intertemporal”

Theogonia Records 2025

Kurwa mać, że tak brzydko zacznę, ale Moribund Oblivion istnieje już od 1999 roku, kiedy to powstał na tureckiej ziemi, a w moje łapy wpadł dopiero teraz. Nie miałem nigdy przyjemności spotkać się z tą grupą, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Czy bolał? I tak, i nie. Panowie grają black metal w mainstream’owej formie więc ci, którzy jeszcze nie znają Moribund Oblivion, a lubią ostatnie płyty Satyricon, Watain czy też Behemoth, na pewno łykną ten materiał bez popitki. To idealnie wyprodukowana muzyka, o krystalicznym brzmieniu, gdzie gitary albo masują uszy aksamitną barwą, albo je kaleczą zimnymi i piskliwymi zagrywkami. Wyraźny bas raczy ciepłą nutą, a w punkt naciągnięte membrany perkusji, wydają wręcz wykwintne dźwięki. Instrumentarium, rzecz jasna, towarzyszą wokalizy w postaci wzorcowego powarkiwania jak i czystych melodeklamacji, a byłbym zapomniał, bo żeńskie głosy również się tutaj pojawiają. Każda z kompozycji jest zbiorem całkiem przyjemnych riffów i tremolo, które płyną z różnym natężeniem, generując momentami zalatujące patosem melodie, przeobrażające się w innych chwilach w nastrojowe chwytliwości, podkreślane okresowo przez syntezatorowe tła. Turcy rzeźbią atrakcyjny black metal, który oparty na klasycznych wzorcach, połączonych na „Intertemporal” z gotyckimi harmoniami, skłaniającymi do introspektywnych podróży. Budowa całości jest spójna, ponieważ poszczególne sposoby na kostkowanie, zmiany agogiki i rytmiki, a także wplecione między wszystko klimatyczne przerywniki, zespolone są gładko i w żadnym momencie nie słychać na tym krążku jakichkolwiek zgrzytów. Odbiór ósmego już albumu tego kwartetu uważam za bezbolesny, choć oprócz atłasowych akordów i etapowo wręcz rockowych rozwiązań, Moribund Oblivion potrafi także siarczyście przygrzać. Brać czy nie brać, oto jest pytanie. Wystarczy zdać się na swój gust i macie odpowiedź.

shub niggurath




wtorek, 23 września 2025

Recenzja Hell Poison “Pressure from the Depths”

 

Hell Poison

“Pressure from the Depths”

Bestial Invasion Rec. 2025

To już trzeci album Brazylijczyka działającego solowo pod szyldem Hell Poison. Powiem wam szczerze. Za pierwszym razem, jeszcze uznałbym sprawę za normalną, bo i zalew kapel, i nie każdy label  ma dobrych scoutów, a i nie każdemu się chce... Za drugim już się dziwiłem. Ale żeby kolejny krążek tak wyśmienitego tworu wychodził wyłącznie cyfrowo, i taka Dying Victims, dla przykładu, nie była tymi nagraniami zainteresowana? To dla mnie lekki szok. Na szczęście mamy Dominika i jego Bestial Invasion, bo to dzięki tej wytwórni „Pressure from the Depths”, z opóźnieniem, bo z opóźnieniem, ujrzy w światło dzienne w formie fizycznej. Hell Poison od początku jest dla mnie tworem wyjątkowo niedocenianym. Przede wszystkim dlatego, że gra muzykę, która na włos nie odstaje choćby od największych „gwiazd” wspomnianego niemieckiego labelu. Po drugie, Deathhammer (to pseudonim muzyka, nie nazwa kapeli, helou!) gra swoje w stuprocentowo szczerej formie, a ta szczerość wręcz kipi, tak samo jak uderzająca wściekłość, z muzyki rzeczonego projektu. Oryginalność kolo ma w dupie, bo i po co mu ona, skoro potrafi w sposób najwyższej klasy mieszać ze sobą wpływy starego thrash metalu z klasyką sięgającą lat jeszcze wcześniejszych. Grać chłop potrafi, i to nie tylko wyśmienite melodie, ale i solówki w starym stylu, przy których człowiek dla pewności spogląda w kalendarz, który to mamy rok. Perką stuka mocno kwadratowo, dokładnie tak, jak czynili to panowie czterdzieści lat temu, nim jeszcze komuś pojęcie „blastu”, czy technicznego połamańca przeszło przez myśl. Krzyczy przy tym, mocno agresywnie, o sprawach… no kurwa, banalnych, ale przecież cztery dekady temu mało komu przychodziło do łba łączenie metalu z myślą filozoficzną. Może i mam jakieś skrzywienie, może jakiś sentyment (choć, ni chuja nie wiem skąd by się niby miał wziąć), ale muzyka Hell Poison trafia mnie bardzo mocno w czuły punkt, jest niczym kop w jaja, po którym przez dłuższy czas nie potrafię się podnieść. To jest dokładnie takie klasyczne granie, jakiego mogę słuchać w nieskończoność. I tylko, po raz kolejny, dziwię się, że wśród miliona labeli tak niewielu jest chętnych do wydawania tego typu nagrań. Dla mnie wspaniała, choć nic nie wnosząca do kanonu, płyta. Będę przy niej mocno napierdalał łbem.

- jesusatan




Recenzja Narrenwind „Gorzkie Plony”

 

Narrenwind

„Gorzkie Plony”

Pagan Records 2025

Można lubić Narrenwind lub nie, ale przyznać im trzeba, że pomysł na siebie mieli nietuzinkowy. Na piątym już albumie, duet ten kontynuuje swoją podróż przez meandry polskiej tęsknoty za nie wiadomo czym, snując poetyczne opowieści, wykorzystując tym razem także teksty polskich klasyków jak Poświatowska, Miciński i Baczyński. Na „Gorzkie Plony”, ci dwaj panowie warstwę liryczną ubierają jak zwykle w trudną do sklasyfikowania muzykę, która nosi nie tylko diabelskie znamiona, ale również mocno zalatuje rockiem progresywnym i heavy metalem. Najnowszy krążek tej grupy, to osiem inteligentnie skonstruowanych kompozycji, przy aranżowaniu których Narrenwind wykorzystał dobrodziejstwa wyżej wymienionych gatunków, co wydało bujny plon w postaci porywających utworów, zarówno pod względem melodyjnym jak i uderzeniowym. Nie spodziewajcie się jednak blastów czy też niesamowicie mrocznych i agresywnych partii, bo nasi krajanie, koncentrują się raczej na tradycyjnym traktowaniu strun, którego charakter jest bliższy rockowym rytmom, choć cięższe heavy metalowe i post-blackowe riffowanie można tutaj także usłyszeć. Ujmująca, nieco nostalgiczna i przepełniona polskim patosem muzyka, wraz z poetyckimi tekstami, które Klimørh cedzi zachrypniętym głosem, nie może nie dotrzeć do serca każdego Polaka i jak mi się zdaje, nie tylko, gdyż jej usposobienie jest raczej uniwersalne, niż skierowane do konkretnego grona odbiorców. Odpowiednio dociążone, rockowe brzmienie, które zostało delikatnie polane smołą oraz łatwo wkręcające się rytmy, to niewątpliwie atuty gwarantujące, że „Gorzkie Plony” podobać się będą międzynarodowej rzeszy fanówi miłośnikom lżejszych gatunków. Dzięki temu „Boruta i Rokita w eleganckich garniturach” niepostrzeżenie dostaną się pod strzechy nie tylko swoich wyznawców. Sprytne posunięcie. Narrenwind dla mnie to trochę taki poczerniony i zagęszczony oraz śpiewający o nieco odmiennych sprawach Myslovitz, z którym kilka okrążeń da się zrobić. Wielbicielom polecać nie muszę, ale nieznającym zarekomendować mogę. Coś innego i interesującego.

shub niggurath




poniedziałek, 22 września 2025

Recenzja Thaumaturgy „Pestilential Hymns”

 

Thaumaturgy

„Pestilential Hymns”

Memento Mori (2025)

 


Podchodząc do „Pestilential Hymns” byłem niczym niezapisana kartka niczym nie skażona. Nie słyszałem o tym zespole, nie wiedziałem o nim nic i tak naprawdę nie wiedziałem czego się po nim spodziewać. Fakt, że formacja ta trafiła pod skrzydła lubianej przeze mnie Memento Mori Records mógł sugerować, że będę miał do czynienia z kolejną próbą wskrzeszania lat świetności klasycznego metalu śmierci. Ale nie tym razem. Rekonesans internetowy zdradził, że stojący za tym amerykańskim projektem niejaki KT dokoptował dwójkę muzyków, których personalia również oznakowano inicjałami i zarejestrował już drugi album, na którym – jak notka promocyjna głosi – będziemy mieć do czynienia z pierwotnym, wściekłym, jaskiniowym i zdoomowanym metalem śmierci, który czerpie garściami zarówno z gatunkowej tradycji jak i z bardziej współczesnych trendów. I te informacje w dużej mierze zdają się znajdować odzwierciedlenie w zawartości „Pestilential Hymns”, przy czym tych współczesnych trendów więcej tu niż gatunkowej tradycji. Rzeczywiście zawartość niniejszego wydawnictwa zwraca uwagę organiczną, pierwotną wściekłością w europejskim stylu. Nasuwają mi się tutaj skojarzenia ze szwedzkim Grotesque czy trzecim albumem Sinister, który przecież okłada do dziś słuchacza cegłówkami. Nie inaczej jest tutaj. Masywne, momentami naprawdę chwytliwe riffy utrzymane w średnim i wolnym tempie budują fundament każdej kolejnej kompozycji. Zdecydowana większość tych nagrań zdominowana jest jednak przez chaotyczne, momentami bardzo rozedrgane riffowanie balansujące gdzieś na pograniczu tego co robi Grave Miasma czy wczesne Cruciamentum, a tym co gra dajmy na to Pyrrhon. Przy czym muzycy Thaumaturgy stawiają na prostotę i pierwotność, a środki mają tylko uświęcać cel, którym jest stworzenie aury niepokoju i opresyjności. I ta sztuki udaje się tym trzem muzykom zaskakująco dobrze. Klimat budowany jest skutecznie, okazjonalne klawisze podkręcają pewną upiorność, a umiejętnie dawkowany ciężar stanowi bardzo dobrą przeciwwagę dla furiatycznego okładania beczek i strun. Podoba mi się też wokal – balansujący gdzieś między klasycznym, szwedzkim growlem, a jaskiniowym wyziewem, ale w żadnym momencie nie popadającym w ścianę pogłosu czy bulgotu. Są też niestety i minusy „Pestilential Hymns” i znajduje je w ilości sztuk dwóch. Pierwszy – chyba ten poważniejszy zarzut kieruję w stronę tych szybkich partii – ta bezpośredniość niestety potraf być zbyt przeciągnięta i, moim zdaniem, nie sprawdza się w przypadku dłuższych kompozycji. Nazywając rzecz po imieniu, potrafi zawiać tu nudą. Druga rzecz jaka rzuciła mi się w uszy to bardzo nachalne wyciszanie kompozycji przy końcu i dość długie przerwy pomiędzy utworami – moim zdaniem jest to zrobione z deczka nieudolnie i trochę burzy m tempo tych nagrań. Nie zmienia to faktu, że drugi album Thaumaturgy w ogólnym rozrachunku wzbudza we mnie pozytywne odczucia i raczej nie pozwala mi spuścić tych dźwięków w kiblu zapomnienia, nawet jeśli daleki jestem od gorącego namawiania słuchaczy do zakupu tego wydawnictwa.

                                                                                                                                Harlequin




Recenzja Last Retch „Abject Cruelty”

 

Last Retch

„Abject Cruelty”

Time To Kill Records 2025

Last Retch powstał w 2021 roku na kanadyjskiej ziemi, aby rok później, po obiecującym demosie, wydać na świat debiutancką płytę „Sadism and Severed Heads”. Na dniach ukaże się druga odsłona twórczości tej piątki artystów, która jest kontynuacją poprzednich jej dokonań. Najnowszy krążek tej grupy, to czysty death metal w pełni nawiązujący do lat dziewięćdziesiątych. Na pierwszy rzut ucha to trochę taki Bolt Thrower, ale na mocno zwolnionych obrotach, bowiem na „Abject Cruelty” dominują średnie i wolne tempa. Nie uświadczycie tutaj wojowniczych i rytmicznych galopad, ponieważ Kanadyjczycy skupiają się na mozolnym i bagiennym riffowaniu, które doskonale pasuje do opowieści, jaką jest ten krążek. Traktuje on bowiem o seryjnym mordercy, który ma swą kryjówkę na mokradłach, gdzie zatapia ciała swych ofiar i wdycha, wydobywające się z nich trujące gazy. Zatem już się domyślacie z czym spotkacie się włączając „Abject Cruelty”. To stęchła muza wypełniona po brzegi zgnilizną, wygrywana na gitarach o soczyście krwistym brzmieniu, którym przygrywa ciężka sekcja rytmiczna, a całości wtórują dobitnie flegmowe growle wokalisty. Ten nieco przybrudzony decior bazuje na prostych akordach, niewyszukanych tremolo oraz spazmatycznych, wysokotonowych zawijasach. Równie proste są tutaj także fragmenty zagrane na tłumionych strunach i melodie. Surowość i prostota, jak i również utarte schematy nie są w przypadku Last Retch minusem, bo to łatwo wkręcający się death metal, który nie tylko gniecie i buja rozkosznie, ale również generujący niesamowicie smrodliwy klimat, z którego na odległość cuchnie rozkładającym się mięsem i śmiercionośnymi miazmatami. Zwarte i nieśpieszne struktury wciągają bez trudu do tego bagniska i otaczają niezdrowymi wyziewami, dusząc aż do utraty tchu. Dodane do nich schizofreniczne chwytliwości i chorobliwa atmosfera, dopełniają miażdżący efekt muzyki tego kwintetu. Klasyczny, z krótkimi, technicznymi zagrywkami death metal o delikatnie doomowym i mrocznym wydźwięku. Powoli i sukcesywnie mieli kości, co kreuje brutalne, lecz i łatwo wpadające w ucho dźwięki. Polecam. Mniam, mniam.

shub niggurath




niedziela, 21 września 2025

Recenzja Evilcult „Triumph of Evil”

 

Evilcult

„Triumph of Evil”

Awakening Rec. 2025

Evilcult to kolesie z Brazylii, a “Triumph of Evil” jest ich trzecim w dorobku pełnowymiarowym albumem. Mimo, iż nie są to zatem debiutanci, jakoś wcześniej nie miałem sposobności spotkania się z ich twórczością. Jak to się jednak mówi, lepiej późno, niż za późno. Chłopaki z Rio Grande do Sul rzeźbią bowiem dźwięki, których ostatnimi czasu na rynku muzycznym co niemiara, a jednak jeszcze nie zaznałem nimi przesytu. Zresztą, będąc już w wieku zbliżającym się do pięćdziesiątki, słuchając nagrań współczesnych zespołów, czynnik sentymentu odgrywa rolę zasadniczą. Cieszy mnie niezmiernie, kiedy młode chłopaki odgrzewają mi kotleta, którego smakiem delektowałem się niemal czterdzieści lat temu. Tak, Evilcult to spadkobiercy klasyków spod znaku speed / thrash metalu, inspirujący się głównie sceną lat osiemdziesiątych, i doskonale oddający klimat tamtych czasów. O tym, że w nagraniach tych nie znajdziecie grama oryginalności wspominać chyba nie muszę. Te trzydzieści pięć minut to czysty pokłon, kult lat minionych i muzyki, która kształtowała gusta maniaków mi podobnych, kiedy jeszcze uczęszczali do szkoły podstawowej. Generalnie w przypadku płyt z gatunku „retro” liczy się wyłącznie jedna rzecz. Czy zespół czuje klimat, i czy słuchacz czuje gotującą się w muzykach krew. A ta w przypadku Evilcult aż kipi i rozsadza aorty. Ileż tutaj wspaniałych, choć totalnie wtórnych, harmonii, ileż pięknych solówek, ile tego schematycznego bębnienia charakterystycznego dla czasów minionych. No i wokal, będący niczym lukier na pączku, szorstki, wkurwiony, czasem przeplatany chórkami. Ja po prostu zamykam oczy i przenoszę się kilka dekad wstecz. A jak mi chłopaki śpiewają że „Deny Jesus Christ” to mają jeszcze dodatkowego plusa. Poza tym nagrania te brzmią faktycznie, jakby pochodziły ze wspomnianych lat osiemdziesiątych, i wszystko cyka tu idealnie, aż się chce założyć katanę, pas z nabojami i koszul jakiegoś klasyka z oderwanymi rękawkami. No i koniecznie białe Adidasy. Jak oddawać hołd starej szkole, to tylko i wyłącznie w takim stylu! I jeszcze ten wyraźnie wyczuwalny klimat Ameryki Południowej… Ja tutaj nie mam żadnych pytań. Mi w to graj, i to jak najmocniej. Zajebisty album.

- jesusatan