sobota, 20 września 2025

Recenzja Season of the Dead “Zombie Chronicles Vol.1”

 

Season of the Dead

“Zombie Chronicles Vol.1”

Time To Kill 2025

Wyobraźcie sobie, że poza tym, iż w każdej wolnej chwili słucham muzyki, miewam chwile zmęczenia, i chciałbym, zamiast ślęczenia przed komputerem w słuchawkach na uszach, obejrzeć na przykład jakiś dobry film. A że żona tych całych serwisów wykupionych ma kilka, to i jest w czym przebierać. Teoretycznie. Na seans pozamuzycznego wieczoru wybrałem sobie ostatnio film z Anthony Hopkinsem. Bo przecież to nazwisko powinno gwarantować co najmniej przyzwoity poziom. Tytułu filmu już nawet nie pamiętam, coś o samochodzie pułapce to było, ale, wierzcie mi, to było najgorsze gówno jakie widziałem przez przynajmniej ostatnie dziesięć lat. Po co te historyjki i przydługi wstęp, zapytacie. Ano po to, że Season of the Dead reklamowany jest przez label głównie nazwiskami. Nawet w informacji prasowej, którą może zauważyliście u nas chwilę temu, poszczególne tytuły piosenek podpisane są nazwiskami autorów, muzyków mającymi bogate doświadczenie sceniczne, choćby w takich zespołach jak Incantation, Dog Eat Dog, Necrophagia czy Fulci. „Zombie Chronicles Vol.1” może nie jest totalnym gniotem, jednak nie zmienia to faktu, iż jest to album wybitnie nudny. Napisałbym też „nijaki”, ale w tym momencie poniekąd bym skłamał, bo na pewno nie jest on ani kopią czegokolwiek, ani graniem na jedno kopyto bez pomysłu. Te pomysły, owszem, są, i to dość wszechstronne. Rzecz w tym, że, po pierwsze, są mimo wszystko średniej jakości. A po drugie, właśnie ta różnorodność stanowi tutaj jakby o niezdecydowaniu zespołu. Bo czym innym jest mieszanie stylów wszelakich w bardzo logiczny, spójny sposób, a czym innym wpychanie do wora wszystkiego, co nam ślina na język przyniesie. Season of the Dead grają death metal. Jest to jednak death metal mocno rozwodniony. Bardziej nastawiony na klimat i technikę, niż potężne akordy czy niszczące psychę harmonie. Znów nawiązując do filmoteki, ten krążek jest czymś na podobieństwo serialu „Alien Earth”, gdzie z istoty doskonałej, jakim był Ksenomorf,  zrobiono co najwyżej owczarka niemieckiego o nieco bardziej wściekłym uosobieniu. Ta muzyka kompletnie nie ma mocy. W moim odczuciu nie ma też wciągającego klimatu, o który autorom zapewne chodziło. Mnóstwo tu za to beznadziejnych, niczego nie wnoszących riffów, stanowiących coś na kształt dokumentacji muzyków klasy pierwszej szkoły death metalu. Podobnie sprawy mają się z wokalami. Zero agresji, zero jakiejś wściekłości, takie tam średniej jakości growlowanie, czy charczenie dla samego charczenia. To zdecydowanie nie jest najlepsze, na co Johna stać. I te pseudokosmiczne klawisze, bardziej wkurwiające, niż nadające całości głębi. Reasumując, poza piękną, współczesną produkcją, i co najwyżej przyzwoitą okładką, choć i do tej można by się dopierdolić, ale już sobie odpuszczę, album ten jest na wskroś nijaki i odwrotnie proporcjonalny do szumu, jaki wokół tego tworu próbuje robić wytwórnia. Zresztą posłuchajcie sobie sami. Może stwierdzicie, że to ja jestem głuchy i nie mam gustu. Leci mi to koło kalafiora, dokładnie tak samo jak debiut Season of the Dead.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz