Season of the Dead
“Zombie Chronicles Vol.1”
Time To Kill 2025
Wyobraźcie sobie, że poza tym, iż w każdej wolnej
chwili słucham muzyki, miewam chwile zmęczenia, i chciałbym, zamiast ślęczenia
przed komputerem w słuchawkach na uszach, obejrzeć na przykład jakiś dobry
film. A że żona tych całych serwisów wykupionych ma kilka, to i jest w czym
przebierać. Teoretycznie. Na seans pozamuzycznego wieczoru wybrałem sobie ostatnio
film z Anthony Hopkinsem. Bo przecież to nazwisko powinno gwarantować co
najmniej przyzwoity poziom. Tytułu filmu już nawet nie pamiętam, coś o
samochodzie pułapce to było, ale, wierzcie mi, to było najgorsze gówno jakie
widziałem przez przynajmniej ostatnie dziesięć lat. Po co te historyjki i
przydługi wstęp, zapytacie. Ano po to, że Season of the Dead reklamowany jest
przez label głównie nazwiskami. Nawet w informacji prasowej, którą może
zauważyliście u nas chwilę temu, poszczególne tytuły piosenek podpisane są
nazwiskami autorów, muzyków mającymi bogate doświadczenie sceniczne, choćby w
takich zespołach jak Incantation, Dog Eat Dog, Necrophagia czy Fulci. „Zombie
Chronicles Vol.1” może nie jest totalnym gniotem, jednak nie zmienia to faktu,
iż jest to album wybitnie nudny. Napisałbym też „nijaki”, ale w tym momencie
poniekąd bym skłamał, bo na pewno nie jest on ani kopią czegokolwiek, ani
graniem na jedno kopyto bez pomysłu. Te pomysły, owszem, są, i to dość
wszechstronne. Rzecz w tym, że, po pierwsze, są mimo wszystko średniej jakości.
A po drugie, właśnie ta różnorodność stanowi tutaj jakby o niezdecydowaniu
zespołu. Bo czym innym jest mieszanie stylów wszelakich w bardzo logiczny,
spójny sposób, a czym innym wpychanie do wora wszystkiego, co nam ślina na
język przyniesie. Season of the Dead grają death metal. Jest to jednak death
metal mocno rozwodniony. Bardziej nastawiony na klimat i technikę, niż potężne
akordy czy niszczące psychę harmonie. Znów nawiązując do filmoteki, ten krążek
jest czymś na podobieństwo serialu „Alien Earth”, gdzie z istoty doskonałej,
jakim był Ksenomorf, zrobiono co
najwyżej owczarka niemieckiego o nieco bardziej wściekłym uosobieniu. Ta muzyka
kompletnie nie ma mocy. W moim odczuciu nie ma też wciągającego klimatu, o
który autorom zapewne chodziło. Mnóstwo tu za to beznadziejnych, niczego nie
wnoszących riffów, stanowiących coś na kształt dokumentacji muzyków klasy
pierwszej szkoły death metalu. Podobnie sprawy mają się z wokalami. Zero
agresji, zero jakiejś wściekłości, takie tam średniej jakości growlowanie, czy charczenie
dla samego charczenia. To zdecydowanie nie jest najlepsze, na co Johna stać. I te pseudokosmiczne klawisze, bardziej wkurwiające,
niż nadające całości głębi. Reasumując, poza piękną, współczesną produkcją, i
co najwyżej przyzwoitą okładką, choć i do tej można by się dopierdolić, ale już
sobie odpuszczę, album ten jest na wskroś nijaki i odwrotnie proporcjonalny do
szumu, jaki wokół tego tworu próbuje robić wytwórnia. Zresztą posłuchajcie
sobie sami. Może stwierdzicie, że to ja jestem głuchy i nie mam gustu. Leci mi
to koło kalafiora, dokładnie tak samo jak debiut Season of the Dead.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz