Thaumaturgy
„Pestilential Hymns”
Memento Mori (2025)
Podchodząc
do „Pestilential Hymns” byłem niczym niezapisana kartka niczym nie skażona. Nie
słyszałem o tym zespole, nie wiedziałem o nim nic i tak naprawdę nie wiedziałem
czego się po nim spodziewać. Fakt, że formacja ta trafiła pod skrzydła lubianej
przeze mnie Memento Mori Records mógł sugerować, że będę miał do czynienia z
kolejną próbą wskrzeszania lat świetności klasycznego metalu śmierci. Ale nie
tym razem. Rekonesans internetowy zdradził, że stojący za tym amerykańskim
projektem niejaki KT dokoptował dwójkę muzyków, których personalia również
oznakowano inicjałami i zarejestrował już drugi album, na którym – jak notka
promocyjna głosi – będziemy mieć do czynienia z pierwotnym, wściekłym,
jaskiniowym i zdoomowanym metalem śmierci, który czerpie garściami zarówno z
gatunkowej tradycji jak i z bardziej współczesnych trendów. I te informacje w
dużej mierze zdają się znajdować odzwierciedlenie w zawartości „Pestilential
Hymns”, przy czym tych współczesnych trendów więcej tu niż gatunkowej tradycji.
Rzeczywiście zawartość niniejszego wydawnictwa zwraca uwagę organiczną,
pierwotną wściekłością w europejskim stylu. Nasuwają mi się tutaj skojarzenia
ze szwedzkim Grotesque czy trzecim albumem Sinister, który przecież okłada do
dziś słuchacza cegłówkami. Nie inaczej jest tutaj. Masywne, momentami naprawdę
chwytliwe riffy utrzymane w średnim i wolnym tempie budują fundament każdej
kolejnej kompozycji. Zdecydowana większość tych nagrań zdominowana jest jednak
przez chaotyczne, momentami bardzo rozedrgane riffowanie balansujące gdzieś na
pograniczu tego co robi Grave Miasma czy wczesne Cruciamentum, a tym co gra
dajmy na to Pyrrhon. Przy czym muzycy Thaumaturgy stawiają na prostotę i
pierwotność, a środki mają tylko uświęcać cel, którym jest stworzenie aury
niepokoju i opresyjności. I ta sztuki udaje się tym trzem muzykom zaskakująco
dobrze. Klimat budowany jest skutecznie, okazjonalne klawisze podkręcają pewną
upiorność, a umiejętnie dawkowany ciężar stanowi bardzo dobrą przeciwwagę dla
furiatycznego okładania beczek i strun. Podoba mi się też wokal – balansujący
gdzieś między klasycznym, szwedzkim growlem, a jaskiniowym wyziewem, ale w
żadnym momencie nie popadającym w ścianę pogłosu czy bulgotu. Są też niestety i
minusy „Pestilential Hymns” i znajduje je w ilości sztuk dwóch. Pierwszy –
chyba ten poważniejszy zarzut kieruję w stronę tych szybkich partii – ta
bezpośredniość niestety potraf być zbyt przeciągnięta i, moim zdaniem, nie
sprawdza się w przypadku dłuższych kompozycji. Nazywając rzecz po imieniu,
potrafi zawiać tu nudą. Druga rzecz jaka rzuciła mi się w uszy to bardzo
nachalne wyciszanie kompozycji przy końcu i dość długie przerwy pomiędzy
utworami – moim zdaniem jest to zrobione z deczka nieudolnie i trochę burzy m
tempo tych nagrań. Nie zmienia to faktu, że drugi album Thaumaturgy w ogólnym
rozrachunku wzbudza we mnie pozytywne odczucia i raczej nie pozwala mi spuścić
tych dźwięków w kiblu zapomnienia, nawet jeśli daleki jestem od gorącego
namawiania słuchaczy do zakupu tego wydawnictwa.
Harlequin

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz