sobota, 15 lipca 2023

Recenzja MITHRIDATUM „Harrowing”

 

MITHRIDATUM

„Harrowing”

Willowtip Records 2023

Uwielbiam płyty, które zmuszają mnie do poszukiwań. No, może nie tyle płyty same w sobie, rozumiane w sensie materialnym, ile muzyka na nich zawarta (ufam zresztą, że rozumiecie o co się mnie rozchodzi). I taką właśnie płytą (a wiele ich w tym roku jak na razie nie było) jest pełny debiut amerykańsko-włoskiego ansamblu Mithridatum. Tak więc okazuje się, iż Mithridatum (lub jak kto woli Mitrydat) to najsłynniejsze i najwyżej cenione w starożytności antidotum na trucizny. Wynalazł je podobno król Pontu Mitrydates VI, który testował rozmaite toksyczne mikstury na skazanych na śmierć. Przypuszczalnie było to 35 różnych substancji (tak przynajmniej twierdził Celsus), które rozcierano i dodawano do rozpuszczonego w winie miodu. A wracając do zawartości „Harrowing”, także można powiedzieć, że jest to trucizna, tyle że muzyczna, ale ni chuja nie da rady wynaleźć na nią medykamentu, bez względu na to, czy byłyby to pigułki, syropy, maści, czy też czopki, bądź wlewki doodbytnicze. Toksyna ta składa się bowiem z popapranych niewąsko beczek, precyzyjnego, okrutnie gęstego basu, ciężkich, technicznych riffów, meandrujących, masywnych dysonansów, potężnych, atonalnych akordów, oraz przepełnionych jadem, bluźnierczych wokali, i atakuje w sposób, który wyklucza jakiekolwiek działania obronne, łącznie z farmakologią. Jedyną ulgę przynosi alkohol w dopasowanych indywidualnie dawkach, jednak lekarstwem nazwać go nie można, gdyż jedynie łagodzi on nieco skutki kontaktu z muzyką Mithridatum. Okrutnie techniczny, zdrowo popierdolony Death/Black Metal, który wykonuje to trio, potrafi bowiem przeorać czaszkę tak, że lepiej nie trzeba. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że panowie tworzą swą muzykę jak skrupulatny, szwajcarski złotnik, z dbałością o wszystkie, najdrobniejsze nawet detale. Poszczególne wałki wyrwane z kontekstu być może nie oddadzą siły tej produkcji, ale wierzcie mi, gdy spojrzymy na tę płytę jako całość, to wrażenie jest wstrząsające. Żeby było weselej, za złożonością tych kompozycji kryje się w zasadzie względna, jak na techniczne granie prostota (wiem, że brzmi to, jak pierdolenie najebanego szaleńca, ale tak to widzę). Różnorodność sekcji rytmicznej, jej zwroty i zmiany tempa nie są jakoś specjalnie nieoczekiwane. To raczej naturalna mutacja rozwijających się struktur kompozycyjnych. Nawet występujące tu kontrasty wydają się swobodne, niewymuszone i zawsze pojawiają się wtedy, kiedy trzeba, dodając całości srogiego pierdolnięcia. I tak jest praktycznie na każdej płaszczyźnie tej wyjebanej w kosmos płyty, a do tego atmosfera, jaką tworzą te dźwięki, jest wysoce niepokojąca i potrafi niewąsko wstrząsnąć słuchaczem. Kurwa, no weszła mi ta płyta niesamowicie i to bez smarowania. Jak dla mnie to kolejny w tym roku krążek do obowiązkowego zakupu. Boleję tylko nad tym, że Willowtip ma tak chujową dystrybucję w Europie. Czego jednak nie zrobi metalowy maniak, chcąc zdobyć płytę, która mu się podoba? Gdy będzie trzeba, nawet do obory pójdzie (znaczy się do kościoła), ale o haraczu zbieranym na tacę, czy o komunii możecie zapomnieć. Są jednak jakieś granice upodlenia.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz