„Harrowing”
Willowtip
Records 2023
Uwielbiam płyty, które zmuszają
mnie do poszukiwań. No, może nie tyle płyty same w sobie, rozumiane w sensie
materialnym, ile muzyka na nich zawarta (ufam zresztą, że rozumiecie o co się
mnie rozchodzi). I taką właśnie płytą (a wiele ich w tym roku jak na razie nie
było) jest pełny debiut amerykańsko-włoskiego ansamblu Mithridatum. Tak więc
okazuje się, iż Mithridatum (lub jak kto woli Mitrydat) to najsłynniejsze i
najwyżej cenione w starożytności antidotum na trucizny. Wynalazł je podobno
król Pontu Mitrydates VI, który testował rozmaite toksyczne mikstury na
skazanych na śmierć. Przypuszczalnie było to 35 różnych substancji (tak
przynajmniej twierdził Celsus), które rozcierano i dodawano do rozpuszczonego w
winie miodu. A wracając do zawartości „Harrowing”, także można powiedzieć, że
jest to trucizna, tyle że muzyczna, ale ni chuja nie da rady wynaleźć na nią
medykamentu, bez względu na to, czy byłyby to pigułki, syropy, maści, czy też
czopki, bądź wlewki doodbytnicze. Toksyna ta składa się bowiem z popapranych
niewąsko beczek, precyzyjnego, okrutnie gęstego basu, ciężkich, technicznych
riffów, meandrujących, masywnych dysonansów, potężnych, atonalnych akordów,
oraz przepełnionych jadem, bluźnierczych wokali, i atakuje w sposób, który
wyklucza jakiekolwiek działania obronne, łącznie z farmakologią. Jedyną ulgę
przynosi alkohol w dopasowanych indywidualnie dawkach, jednak lekarstwem nazwać
go nie można, gdyż jedynie łagodzi on nieco skutki kontaktu z muzyką
Mithridatum. Okrutnie techniczny, zdrowo popierdolony Death/Black Metal, który
wykonuje to trio, potrafi bowiem przeorać czaszkę tak, że lepiej nie trzeba.
Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że panowie tworzą swą muzykę jak
skrupulatny, szwajcarski złotnik, z dbałością o wszystkie, najdrobniejsze nawet
detale. Poszczególne wałki wyrwane z kontekstu być może nie oddadzą siły tej
produkcji, ale wierzcie mi, gdy spojrzymy na tę płytę jako całość, to wrażenie
jest wstrząsające. Żeby było weselej, za złożonością tych kompozycji kryje się
w zasadzie względna, jak na techniczne granie prostota (wiem, że brzmi to, jak
pierdolenie najebanego szaleńca, ale tak to widzę). Różnorodność sekcji
rytmicznej, jej zwroty i zmiany tempa nie są jakoś specjalnie nieoczekiwane. To
raczej naturalna mutacja rozwijających się struktur kompozycyjnych. Nawet
występujące tu kontrasty wydają się swobodne, niewymuszone i zawsze pojawiają
się wtedy, kiedy trzeba, dodając całości srogiego pierdolnięcia. I tak jest
praktycznie na każdej płaszczyźnie tej wyjebanej w kosmos płyty, a do tego
atmosfera, jaką tworzą te dźwięki, jest wysoce niepokojąca i potrafi niewąsko
wstrząsnąć słuchaczem. Kurwa, no weszła mi ta płyta niesamowicie i to bez
smarowania. Jak dla mnie to kolejny w tym roku krążek do obowiązkowego zakupu. Boleję
tylko nad tym, że Willowtip ma tak chujową dystrybucję w Europie. Czego jednak
nie zrobi metalowy maniak, chcąc zdobyć płytę, która mu się podoba? Gdy będzie
trzeba, nawet do obory pójdzie (znaczy się do kościoła), ale o haraczu
zbieranym na tacę, czy o komunii możecie zapomnieć. Są jednak jakieś granice
upodlenia.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz