czwartek, 24 kwietnia 2025

Recenzja Phantom „Tyrants of Wrath”

 

Phantom

„Tyrants of Wrath”

High Roller Rec. 2025

W ostatnich latach zespołami z gatunku “retro” mocno nam obrodziło. Kolejnym z nich jest pochodzący z Meksyku Phantom, który to w dwa lata po debiutanckim „Handed to Execution” powraca z krążkiem numer dwa. W zasadzie to, co młodzi nam oferują to pozycja zero – jedynkowa. Materiał ten przeznaczony jest moim zdaniem jedynie dla maniaków stylu z lat osiemdziesiątych. Maniaków, którym nie przeszkadza rzucanie cytatami z klasyków na lewo i prawo, powtarzanie zasłyszanych dekady temu fraz czy melodii, które już się tysiąc razy słyszało. Bo Phantom to taki typowy odtwórca. W ich numerach bez wątpienia mieszka duch starych czasów, i chyba nawet nieźle się tam czuje, bowiem te jedenaście piosenek brzmi nad wyraz szczerze i naturalnie. I w zasadzie ten faktor jest jedynym, jaki należy w przypadku płyt podobnych do „Tyrants of Wrath” rozważać, bo rozbijanie składanych przez kolejne pokolenia puzzli na części pierwsze nie ma chyba najmniejszego sensu. Wiadomo, że możemy spodziewać się melodii w stylu Venom, Whiplash, Overkill, Destruction czy Exumer. Do tego garść klasycznych solówek, śpiewane wokale z obowiązkowymi wejściami na piskliwe rejestry (acz może zaskoczy was „Nimbus”, zaśpiewany czystym, podniosłym głosem), nieskomplikowane rytmy perkusyjne i fajne refreny. Meksykanie czerpią równo ze staroszkolnego thrash / speed metalu, protoplastów death a nawet black. I bardzo zgrabnie wszystko ze sobą mieszają, dzięki czemu nagrań tych słucha się z wielką przyjemnością, a także nutką sentymentu, niczym na wspomnienie sernika, który tylko babcia potrafiła ukręcić. Akurat ta podróbka jest jednak na tyle smakowita, że każdy fan starej szkoły obliże się ze smakiem. Czy krążek ten ma jakieś minusy? Moim zdaniem ma, jeden. Jest kapkę za długi, bowiem trwa niemal pięćdziesiąt minut. Gdyby wyjebać z 3 numery (na przykład nieco odstający od całości „Lost In the Sands”, choć i w nim jest pod koniec fajny riff, albo niepotrzebny klawiszowy „Nocturnal Opus 666”), to lekkie uczucie przejedzenia na pewno by się nie pojawiało. Mimo to, jest to całkiem niezły album, dla ściśle określonego odbiorcy, nagrany przez podobnych mu maniaków.

- jesusatan




Recenzja Sudden Death „In Sinner Hate”

 

Sudden Death

„In Sinner Hate”

Time To kill 2025

Kiedyś zastanawiałem się, gdzie leżą granice ekstremy. Czy to w black czy death metalu, a może w grindzie albo noisie. Słuchając nowej płyty Sudden Death znalazłem, choć nie pierwszy raz w życiu, kolejny wyznacznik. Nijakości. Chłopaki pochodzą z Włoch, a „In Sinner Hate” jest już ich czwartym albumem, zatem można by zakładać, iż doświadczenie jakieś mają. No może i mają, ale jednak słabe. Albo nie wyciągają wniosków, albo po prostu nie umiom. No bo nie każdy przecież musi. Nowy materiał rzeczonego zespołu to mieszanka Wormed z Dying Fetus. Przynajmniej jeśli chcemy sprawy uprościć. Bo sporo na tych nagraniach technicznego kombinowania, lecz tyleż samo chwytliwej prostoty w stylu ekipy Gallghera i spółki, oraz charakterystycznego dla tego zespołu ciężaru. Inspiracje niby ciekawe, jednak sposób przekuwania ich na własną modłę już nie do końca. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. Nuży mnie to. Męczy i powoduje ból chuja. Włosi traktują mocnym riffem, choć absolutnie nie zapadającym w pamięć, po czym śmigają z bardziej klasyczną solówką, pasującą tutaj niczym pięść do nosa. Następnie zrywają się do galopu, wciskając pedał hamulca w najmniej oczekiwanym momencie, by wejść z akordem, który to niby chwytliwy, ale przy którym na koncercie dupy spod baru by mi się oderwać nie chciało. Chwilami mam wrażenie, że chłopaki męczą się grając te swoje piosenki, albo że ktoś im kazał. No ciężko znaleźć tu jakiś moment, kiedy przysłowiowa brew się podniesie, chyba że wstęp do „Acidic Ways of Parity”, w odniesieniu do ogółu całkiem znośnym. Sudden Death jest zespołem, który w zasadzie poza własne podwórko wychylać się nie powinien. To znaczy, może, bo nikt im nie zabrania, ale raczej sukcesu nie osiągnie, bo ich muzyka jest do bólu przeciętna. Gdyby zespoły deathmetalowe na początku lat dziewięćdziesiątych prezentowały tego typu poziom, to nigdy bym się tym gatunkiem nie zainteresował. Brzmi to poprawnie, wokal rzyga klasycznie, są jakieś tam riffy… Ale co z tego? Męczy ten krążek, i to dość mocno, przede wszystkim brakiem wyrazistrści. Jeśli ktoś to łyknie, to tylko i wyłącznie bezkrytyczny fan metalu w koszulce Behemoth albo Belphegor. Ja takich nie mam, więc sobie odpuszczę.

- jesusatan




Recenzja Unbegotten / Velo Misere „Silencio y Demencia”

 

Unbegotten / Velo Misere

„Silencio y Demencia”

Nomad Snakepit Productions / Altare Productions 2025

Oto split dwóch hiszpańskich kapel, który ich fani będą mogli nabyć już pierwszego maja dzięki wyżej wymienionym wytwórniom. Każdy z zespołów prezentuje na nim po trzy nowe utwory, które będąc niezbyt krótkimi, razem zapewniają prawie czterdzieści minut muzyki. Pierwszy zaczyna powstały w 2014 roku i mający na koncie dwa albumy Unbegotten. To co gra ta brygada jest black metalem, który raczy nas dość przydymionym brzmieniem i dużą dawką pogłosu na wokalach. Poza tym to mieszanka hipnotycznych tremolo i nieco dysonansowych rytmów, które płyną raczej w jednostajnym tempie tylko niekiedy zmieniając swą prędkość oraz sposób kostkowania. To niezwykle przytłumiona muza, która wydaje się, że dochodzi z najgłębszych i najmroczniejszych jaskiń tego padołu, niosąc ze sobą małą dawkę mistycyzmu w czym pomagają jej garażowa barwa instrumentów, upiorne wokalizy oraz posępna melodyka. Gdy kończy Unbegotten, zaczyna istniejący od 2016 roku Velo Misere i tu przy pierwszym odsłuchu miałem mały problem, bo utwory tego drugiego bandu specjalnie niczym nie różniły się od tego pierwszego. Po kolejnym podejściu do tej składanki udało mi się znaleźć różnice, które i tak jak na moje ucho są nikłe. Velo Misere stosuje podobny zabiegi jak jego poprzednik, czyli garażowe i spowite mgłą brzmienie, echo, a także transowy rytm kawałków. Black metal w wykonaniu tego madryckiego kwintetu jest jednak bardziej zróżnicowany i zimniejszy. Częściej do głosu dochodzą w nim zmiany w agogice i metrum oraz dużo więcej tu świdrujących tremolo, a mniej atonalnych akordów. Zajadłość wokali jest znaczniejsza co wszystko zebrane do kupy kieruje tą muzykę w klasyczne, skandynawskie rejony, odmiennie od Unbegotten, który bryluje bardziej w modernistycznych nutach. Niemniej jednak obydwie brygady częstują mroczną i trochę rytualną formą rogacizny, która swym katakumbicznym i dusznym wydźwiękiem, bardziej odbiera powietrze niż mrozi. Tajemniczy, odurzający i pozbawiony natrętnych chwytliwości black metal tworzą te kapele, które zamieściły na „Silencio y Demencia” bardzo podobne do siebie materiały. Maniacy, którzy znają te szyldy wiedzą czego po tym splicie można się spodziewać, zaś resztę namawiam do zapoznania się, ponieważ ściemy tu nie ma.

shub niggurath

wtorek, 22 kwietnia 2025

A review of Animalize “Verminateur”

 

Animalize

“Verminateur”

Dying Victims Prod. 2025

 

You should know very well that I am not fond of heavy metal and I treat this genre very, very selectively. That's why I much prefer it when Dying Victims provides me their thrash or old-school death metal releases. Occasionally, however, I happen, especially after a few beers, to reach for their lighter offering, and it eventually chops me down. Such a situation is extremely rare, which is why I feel compelled to write a few words after an evening spent with Animalized. Because the Frenchmen's second album is truly unparalleled material. What captivated me about this album is its naturalness, feisty and fresh. For despite the fact that in this genre it's hard to think of anything new, the froggeaters do quite well in it, even if without any oddities. Importantly, it's hard to accuse them of copying any of the classic bands. Sure, you can hear on this album inspirations drawn from Iron Maiden, Angel Witch, Skid Row, Exciter or dozens of others, but “Verminateur” is definitely the result of creativity flowing first and foremost from the heart. The heart that is imbued with pure heavy metal, pumping liquid metal instead of blood. Fantastic are the melodies on this album, not over-sweetened, containing a good dose of feistiness, and above all, encouraging the danceing. You can say that it's a pure classic, the history of early metal condensed into nine songs. Additional flavor is added by its lyrics, sung in French. And that's without going into the highest registers, which usually irritate the hell out of me. I admit that within the genre, I haven’t encountered  with this language before, and maybe that's why it impressed me so much. However, the biggest plus of “Verminateur” is that the music flows freely, seemingly inconspicuously, but at the same time it creeps into the corners of the mind, bites in like a tick, and it's hard to get rid of it eventually. Animalize is a band that is aware of its skills, a band that is unreservedly in love with the music of the 1980s, a band that has something new to say in an old theme. Finally, a band that I applaud loudly! Because since Megaton Sword's debut, no other heavy metal creation has intrigued me so much. Fuck, what can I say more? Buy yourself a cheap beer and  listen to this shit!

- jesusatan




Recenzja Prophetic Suffering „Rivalry Of Thyself”

 

Prophetic Suffering

„Rivalry Of Thyself”

Sentient Ruin 2025

To kapela z Kanady, która w latach 2019-2021 funkcjonowała pod nazwą Kurt Gobang. Grała wtedy brutalny śmierć metal z elementami grindcore’a. Obecnie nazywa się Prophetic Suffering i niejako pozostała w tamtejszej stylistyce trochę ją modyfikując. Ci czterej panowie wydanie demosa mają już za sobą, bo miało to miejsce w 2022 roku, a dziewiątego maja ukaże się ich debiut pod postacią „Rivalry Of Thyself” właśnie. To co na nim można będzie usłyszeć, to taka wariacja na temat war metalu made in Canada, czyli nawiązanie i wymieszanie z czymś jeszcze tego, co na przykład prezentuje na swoich wydawnictwach Blasphemy. Jest to całkiem szybka i masywna muzyka, wygenerowana na nisko nastrojonych gitarach, która płynie przed siebie w towarzystwie dudniącej jak karabin maszynowy perkusji i mięsistego basu. Zatem nikogo nie zdziwi to, że mamy tutaj do czynienia z szalonymi i agresywnymi blastami, które stanowią zmasowany atak na nasze zmysły. Od czasu do czasu wyłaniają się z niego dzikie solówki lub schizoidalne tremolo, które podkreślają gwałtowny i maniakalny charakter tej produkcji. Ci Kanadyjczycy w odróżnieniu od swoich krajanów z war metalowych kapel nie stawiają jedynie na pełne szaleństwa, nuklearne bombardowanie, które w niemalże równych interwałach wyhamowują nagłe zwolnienia. Do swojego grania dokładają również sporo soczystego mięsa, które jednoznacznie kojarzy się z amerykańskimi zespołami spod znaku gore. Są to po death metalowemu mielące riffy, z których sączy się krew i ohydna maź, spowalniająca destrukcyjne, war metalowe zapędy. Rzeźnickie usposobienie „Rivalry Of Thyself” podbijają podwójne, plugawe wokalizy, dokładając tej płycie ohydnej lepkości. Ciekawa i niecodzienna fuzja tych dwóch ujęć hałaśliwego rzępolenia, która wydała na świat potwora o najobrzydliwszych cechach. Pluje, a może wręcz rzyga na wszystkie strony świata kłębiącymi się atonalnymi akordami, technicznymi zagrywkami, miażdżącymi uderzeniami w średnim tempie i kaskadowymi nawałnicami. Szatan w pasach z nabojami, masce gazowej i skąpany we krwi. Pijcie i jedzcie z tego wszyscy….

shub niggurath




 

niedziela, 20 kwietnia 2025

Recenzja Nightfall „Children of Eve”

 

Nightfall

„Children of Eve”

Season of Mist 2025

Nightfall był kiedyś zajebistym zespołem, który po trzech naprawdę wybijających się ponad przeciętność płytach (a z których każda była inna), postanowił chyba przejść z amatorstwa na profesjonalizm. Czyli zarabianie srebrników. Po kompletnie „komercyjnym”, bo taka opinia wówczas krążyła, „Lasbian Show”, zespół ten zniknął z horyzontu moich zainteresowań, choć zdarzyło się, że na coś tam uchem rzuciłem. Dziś, z czystej ciekawości, postanowiłem odsłuchać najnowszy wynalazek Greków, by przekonać się, co obecnie grają i na jakim jest to poziomie. A zatem, grają muzykę… dla wszystkich. Czyli w zasadzie dla nikogo, kto ma jakiś określony gust, a nie karmi się, jak leci, jedynie papką serwowaną przez wielkie wytwórnie muzyczne, wmawiające masom, że wydawana przez nie muzyka jest świetna, wybitna i nowatorska. No, ni chuja, nie jest.  Nightfall Anno Domini dwadzieścia pięć, to pozbawiona smaku mieszanka sympho black / death metalu, śmierdząca nijakością i kompletnie pozbawiona ducha, który inspirował zespół do tworzenia w latach dziewięćdziesiątych. To typowy przykład na to, jak można się brzydko zestarzeć, albo, mówiąc wprost – prostytuować. Bo skoro kończą się pomysły, wena odeszła, to po cholerę nagrywać płytę na siłę, upychając w nią utwory, które kiedyś nie znalazły by się nawet w prestudyjnych odrzutach? Bo „coś” trzeba nagrać, żeby w trasę pojechać, zarobić na biletach i merchu. „Children of Eve” to jakieś pseudosymfoniczne pierdolenie, muzyka na poziomie współczesnego Behemoth. Puszczająca oko do słuchacza, że niby Diabeł, ale de facto pozbawiona agresji, nie mająca tak naprawdę nic wspólnego z black metalem, zwłaszcza tym greckim, który kiedyś stanowił przeciwwagę dla Skandynawii. Nowy materiał Nightfall trwa trzy kwadranse, i, wierzcie, mi, nie ma na nim kompletnie nic co przykuwałoby ucho. Jest za to tona nużących akordów, i to nawet nie z gatunku „tysiąc razy słyszanych”, po prostu bezpłciowych, nijakich, nie wywołujących żadnych emocji. No chyba że znużenie, podirytowanie i politowanie, ale raczej nie są to uczucia, które muzyce towarzyszyć powinny. Na tym albumie co chwilę coś krzyczy, by wcisnąć „stop”. Dla przykładu -  posłuchajcie tego żeńskiego wokalu na wstępie „With Outlandish Desire To Disobey” i spróbujcie się nie porzygać. Gdybym miał wskazać palcem jakąś zapchajdziurę, to nie wiem, czy trafił by się riff, który nią nie jest. Litości! To jest obraza dla słuchacza. Ta muzyka nie ma duszy, tożsamości, szczerości. Jest zlepkiem słabych pomysłów sprzedawanych na zasadzie gówna w kolorowym papierku ze znanym logo. Nie wiem, bo, jak wspomniałem, płyt Nightfall nie słuchałem w całości od trzydziestu lat, kiedy ten zespół upadł, ale jeśli to nastąpiło przed nadejściem „Children of Eve”, to Grecy nadal się nie podnieśli. I wygląda mi na to, że  oni w pozycji poziomej pozostaną już na zawsze. Prawdziwie grecka tragedia.

- jesusatan



 

Recenzja Helheim „Blod & Ild”

 Helheim

„Blod & Ild”

Nomad Snakepit Productions 2025

Rzecz jasna nie jest to najnowszy materiał tej grupy, bo to jej trzecia płyta, która pierwotnie swoją premieręmiała w 2000 roku, a teraz po raz pierwszy dzięki Nomad Snakepit Productions będzie ona dostępna na winylu. Osobiście nigdy nie byłem zainteresowany nagraniami norweskiego Helheim, ponieważ jakoś specjalnie nie wchodził mi viking-black metal i w związku z tym jestem zupełnie zielony jeżeli chodzi o twórczość tego zespołu. Będę jednak to musiał nadrobić, choćby z czystej ciekawości jak kształtuje się ich muzykowanie na innych wydawnictwach, gdyż „Blod & Ild” to niesamowity album. Ówczesne ujęcie tego gatunku w wykonaniu Helheim nie jest takie oczywiste jak w przypadku innych grup, które po prostu do klasycznego black metalu dokładają elementy folkowe, odpowiednią melodykę oraz tematyczne teksty. Ci czterej panowie z Bergen w swoich kompozycjach umiejętnie łączą jadowite riffy z progresywnymi akordami jak i heavy metalowym kostkowaniem. Podobnie jak zróżnicowane jest traktowanie strun, a także instrumentów odpowiedzialnych za niskie tony, tak samo w złożony sposób skonstruowane są aranżacje, o których w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że są liniowe. Poszczególne części składowe każdego z utworów nieustannie przechodzą z jednych w drugie, owocując połamanym rytmem i tempem, a także charakterem dźwiękowego podkładu pod słowa, które ściśle związane są z historią Skandynawii i Asatru. Co najważniejsze i przy pierwszym spotkaniu z „Blod & Ild” trochę dziwne jest to, że przystająco do zmiennej budowy kompozycji, wszystkie utwory są od siebie różne. Tym samym odbiór tych czterdziestu minut bleka nie jest nudny i zadziwia tym, że pomimo dużej różnorodności jest niesamowicie spójny. Paradoks? Nie, raczej muzyczna dojrzałość twórców, którzy upchnęli na tej produkcji naprawdę mnóstwo patentów, inteligentnie je połączyli, generując świetny black metal. Bez trudu przetrwał on próbę czasu, bo ćwierć wieku to szmat czasu i niejeden album z tamtego okresu nie jest już dzisiaj słuchalny. Nie „Blod & Ild”, gdyż brzmi on bardzo świeżo i dzisiaj można by było go z powodzeniem nazwać czymś awangardowym w obrębie tego typu grania. Całość jest doprawiona klawiszami, które we właściwych momentach podbijają wikińskość tego materiału i nadają mu w tych chwilach należytej epickości. Płyta, która przez cały jej odsłuch zaskakuje, częstując sataniczną agresją, technicznymi zagrywkami i niebanalnymi rozwiązaniami. W wyniku tej fuzji powstał fascynujący viking-black metal, o nietuzinkowym obliczu. Zajadłość i norweska duma w eleganckim wydaniu. Kupujcie ten wosk. Warto.

shub niggurath





sobota, 19 kwietnia 2025

Recenzja Wulkanaz „Luftuz”

 

Wulkanaz

„Luftuz”

Helter Skelter Prod. 2025

Dziś mam coś dla miłośników najsurowszej odmiany black metalu. Wulkanaz to jednoosobowy projekt kolesia ze Szwecji, o nicku tożsamym nazwie tegoż. Chłop chyba nie może spać po nocach, bo poza Wulkanaz ma jeszcze od cholery innych zespołów, nie tylko z metalowej szufladki. A w większości z nich odpowiada za… wszystko. No cóż, kilku geniuszy w podobnym temacie świat nam na przestrzeni lat ukazał, jednak stanowili oni niewielki promil w skali wszystkich „wszechuzdolnionych” muzyków.  Pan Wulkanaz do panteonu gwiazd chyba się nie dostanie. Dlaczego? Ponieważ nowy krążek Wulkanaz, o ile na początku na chwile przykuwa ucho i zaciekawia, choćby ze względu na niezwykle zamulone, stonerowo przefuzowane brzmienie, dość szybko zaczyna nudzić. Muzyka na tym krążku nie jest co prawda schematyczna czy powtarzalna, bo całkiem sporo tutaj urozmaiceń w postaci klawiszowych, schizoidalnych wstawek, albo przesterowanych chyba na wszelkie sposoby wokali, nie tylko śpiewających po blackmetalowemu, i to w języku proto-germańskim (kurwa, ciekawe skąd koleś się tego języka nauczył), ale i wydających bliżej nieokreślone dźwięki, jednak sama pomysłowość to taki typowy umysłowy lo-fi. Byle coś dudniło w tle, na to zapętli się riff, pomamrocze, podbije d-beatem żeby było bardziej punkowo i… już. Wspomniane na początku brzmienie z czasem zaczyna irytować, bo w sumie nawet jeśli pojawiają się jakieś konkretniejsze akordy, to toną w tym buczeniu i połowy trzeba się domyślać. Czasem w tle pogrywają sobie klawisze, albo raczej robią za „mroczne tło”, które ni chuja mrocznym być nie chce. Za to wspomniane wcześniej efekty często sprawiają wrażenie wrzuconych tutaj kompletnie randomowo, bez ładu i składu, niczym muzyczna improwizacja napierdolonych kolesi pod monopolem. Jedynymi chwilami w których muzyka ta może budzić jakieś nadzieje są fragmenty szybsze, gdzie nie tylko śmierdzi, ale wręcz wali starą piwnicą, lecz i one zdają mi się finalnie zbyt… wesołe, albo po jakimś rozweselaczu nagrane. Zmęczył mnie ten krążek jeszcze zanim dobrnąłem do końca. Kocham prostotę, ale są jakieś granice mojej tolerancji. Wulkanaz je przekracza, czyniąc swoją twórczość w moich uszach niestrawną. Pewnie znajdzie się kilku prawdziwków, którzy uznają to za podziemne arcydzieło naszych czasów, ale ja w ich oczach mogę być nawet pozerem. Bo dla mnie kloc to kloc, i nic nie poradzę, że mi śmierdzi. Do kibla z tym!

- jesusatan




Recenzja Lhaäd „Beyond”

 

Lhaäd

„Beyond”

Amor Fati / Extraconscious 2025

To moje pierwsze spotkanie z tym solowym projektem z Belgii. Obecnie wydaje on swoją trzecią płytę, będącą ostatnią częścią trylogii, która traktuje o głębinach morskich, zabierając w najdalsze ich otchłanie. Stąd też dziwna nazwa tego ansamblu, która jest anagramem słowa „hadal”, a ono z kolei oznacza nieprzebyte strefy oceanu, znajdujące się w rowach oceanicznych. Tak więc wszystko składa się w jedną całość, bo muzyka Lhaäd jest równie ciemna, gęsta i pozbawiona powietrza jak owe odmęty. Kończący ten swoisty tryptyk „Beyond” to sześć, dość długich numerów w ujęciu black metalowym, które snują mroczną opowieść okraszoną, co ciekawe, posępnymi wokalami, wypluwającymi słowa w improwizowanym języku. Winduje to fantasmagoryczność tego albumu naprawdę wysoko, ale już sama muzyka jest wytworem spowitej w ciemnościach wyobraźni. Opiera się ona głównie na hipnotycznych tremolo, które płyną w średnich i szybkich tempach, przechodząc chwilami w agresywne blasty. Trzonem aranżacji jest jednak transowe kostkowanie o zmiennej rytmice, z którego snują się przytłaczające melodie, tylko niekiedy przeobrażające się w nieco melancholijne nuty. W między nie Lykormas wplata sporo dysonansowych rozwiązań, zagęszczając materiał i wprowadzając do niego klaustrofobiczny klimat. Całość jest miejscowo przyozdobiona symfonicznymi syntezatorami, dronami i samplami, które obrazują odgłosy wody oraz sonaru. Wszystko ze sobą połączone stanowi złowieszczy black metal o bogatym ładunku negatywnych emocji. Mieszanka gniewnych i momentami szalonych riffów, gwarantuje poczucie zamknięcia w morskiej topieli, z której nie można się wydostać. Tak jak woda, muzyka tego belgijskiego twórcy otacza ze wszystkich stron i ściąga na samo dno. Miażdży i jednocześnie wstrząsa swoją nieustępliwością. Zaklęta w niej tajemnicza siła zasysa tak mocno, że nie można się od niej oderwać. Bardzo ciekawe wydawnictwo, będące fuzją melodyjnego, atmosferycznego i brutalnego grania z wyraźną obecnością pierwiastków awangardowych i industrialnych. Pełen niepokojącego napięcia krążek. Podwodny black metal, który się udał. Muszę sprawdzić poprzednie dwie części. Tym, którzy je znają, „Beyond” polecać nie muszę, ale reszta maniaków powinna sprawdzić koniecznie.

shub niggurath




piątek, 18 kwietnia 2025

Recenzja Frontschwein „Faces of War”

 

Frontschwein

„Faces of War”

Old Temple 2025

Jak zobaczyłem nazwę Frontschwein, to skojarzenia miałem jednoznaczne. Nie wiedziałem tylko, czy to, w połączeniu z tytułem i okładką płyty, to tylko taki zbieg okoliczności, czy stan faktyczny. Już pierwszy kawałek wszelkie wątpliwości rozwiewa. A kolejne jedynie potwierdzają, że panowie z Frontschwein bardzo lubią Marduk, zarówno pod względem muzycznym jak i koncepcyjnym. „Faces of War” to prawie czterdziestominutowy debiut zespołu znikąd (mam na myśli brak jakichkolwiek wcześniejszych form przedstawienia się publiczności, pod tytułem „demo” czy „EP-ka”), zawierający muzykę z gatunku melodyjny black metal. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, owe melodie to żadne słodzenie, jeno wyłącznie bitewna nuta. Zresztą, kto Marduk zna, wie doskonale o co mi chodzi. Oczywiście moje porównania do ekipy Morgana nie są bezpodstawne, ale jednocześnie absolutnie nie zarzucam, że Frontschwein starają się starszych kolegów jedynie imitować. Bo punktów wspólnych, owszem, jest kilka. Wspomniana melodyka, chłód charakterystyczny dla twórczości Szwedów, klimat mojego ulubionego „Panzer Division Marduk”, czyli bezlitosne napierdalanie, choćby w „Aktion „Reinhardt””, wszechobecna atmosfera zbrojnego konfliktu, podkreślana przez krótkie, wprowadzające w temat sample…. Są też jednak różnice, i to dzięki nim uważam, że materiał ten nie jest jedynie kolejnym bezmyślnym klonem. Na dodatek, są to różnice in plus. O wiele bardziej prymitywny jest tutaj wokal. Oczywiście, Marduk wokalistów miał wyjątkowych, choćby w osobie Legiona, czy obecnie krzyczącego Mortuus’a, natomiast Vermin śpiewa prościej, mniej chwytliwie, i, co istotne, jego głos przepuszczony został delikatnie przez jeszcze bardziej chropowacący jego naturalną tonację efekt. Druga rzecz łączy się ściśle z tym, o czym właśnie wspomniałem. Brzmienie „Faces of War” jest zdecydowanie surowe, bardziej w klimacie współczesnych nagrań demo niż profesjonalnej sesji studyjnej. Mam nadzieję, że był to efekt zamierzony, bo według mnie, ponownie, działa to tylko i wyłącznie na plus w odniesieniu do odbioru całości. Generalnie, album ten nie wnosi absolutnie nic do kanonu gatunku, jednak jest kolejnym bardzo mocnym punktem na polskiej mapie blackmetalowej. Powiem szczerze, że chętniej posłucham naszych muzyków, niż kolejnego krążka ich mentorów, choćby z tego powodu, że nie jest to kolejna wariacja na wiadomy temat, będąca niemal kalką dokonań wcześniejszych. Oczywiście ta formuła ma swoje granice, więc jeśli Frontschwein chcą utrzymać poziom, to muszą na kolejnych albumach coś pokombinować, ale wierzę w chłopaków, na pewno bardziej niż w pana boga.  Tymczasem bardzo polecam ich debiut. Bo jest po prostu dobry.

- jesusatan




Recenzja TAÄR „Catharsis Till Dawn”

 

TAÄR

„Catharsis Till Dawn”

Soulseller Records 2025

TAÄR jest szwajcarsko-greckim zespołem, który istnieje od 2022 roku, a założony został przez muzyków, udzielających się również w takich brygadach jak Anticreation czy Burial Hordes. Kilka dni temu wydali oni swój pierwszy krążek, który zawiera dziewięć numerów w black metalowym tonie. Całe szczęście, że grecka natura tych artystów nie wzięła góry i nie obdarowali mnie hellenistyczną rogacizną. Za to otrzymałem siarczysty black metal z lat dziewięćdziesiątych, który kąsa okrutnie i jednocześnie skutecznie schładza powietrze. Muzyka TAÄR składa się z szybkich riffów i takowych tremolo, które okresowo przechodzą w szaleńcze blasty, ale potrafi także zwolnić, zamieniając się w ponure i wojenne takty. Panowie wraz z koleżanką poczynają sobie całkiem bezkarnie, biczując kostkowaniem, z którego czasami wypływają posępne melodie, lecz głównie przybierają postać rzęsistych ataków, które przeplatają się ze spazmatycznie uderzającymi tremolando. Dlatego małym zaskoczeniem jest ósmy utwór „The Impaler’s Triumph”, będący monumentalnym hymnem, który przez sześć minut zsyła mrok w średnim tempie i tylko na chwilę zrywa się do żwawszego kłusu. Black metal w wykonaniu tej kapeli to zimna i agresywna muza, która swym charakterem i atmosferą mocno kojarzy mi się z dokonaniami ekipy z Trondheim oraz blisko jej do „Pure Holocaust” Immortal i „Monumental Possession” Dødheimsgard, zaś formę artykułowania słów, które są strzeliście wykrzykiwane przez Noctus, przyrównałbym do tego, co wyczyniał na „Kronet Til Konge” Aldrahn z Vicotnikiem i Fenrizem. Muszę tu nadmienić, że wymieniony wyżej Noctus jest kobietą, która doskonale daje sobie radę na wokalu i diabelnie podbija swoim głosem sataniczność i zaciekłość „Catharsis Till Dawn”. Klasyczny black metal w piekielnym stylu. Batoży do krwi i zamienia w lód. Mocno ekspresyjny i pobudzający emocje. Czyściutko zarejestrowany, lecz nic w tym złego, bo dzięki temu twardość i niska temperatura dźwięku są tutaj jeszcze większe. Polecam.

shub niggurath




czwartek, 17 kwietnia 2025

A review of Fly! “...or Die!”

 

Fly!

“...or Die!”

Dying Victims Prod. 2025

 


When I looked at the name of this Australian band, I was momentarily reminded of a classic horror film from the late 1980s. Those who are already old will remember. I need to refresh myself the movie one day. Aside from the name, of course, it has nothing to do with the debut album of the new fry of Dying Victims Productions. Although, fuck, maybe that’s not really true. Because if you look at what we find on this album, after all, it's sounds like they're from that decade, albeit its earlier period. The gentlemen treat us with “metal rock'n'roll”, as I call the energetic and danceable combination of heavy metal and hard rock. I don't often reach for this type of sounds, so when turning on “...or Die!” I assumed it would be an adventure for a few dozen seconds, after which the album would end up in the trash. I played the intro, “Highway Fiend”, which actually picked me up like a sports car ride on the highway, then “The Sinner”, “Bowie Knife” with a fantastic solo... and I couldn't get away. First of all, because Fly! are able with their music to grab your attention with the force of an electromagnet. There is no boring lullabies on this album, there is pure racing forward with the gas pedal pressed to the floor. Admittedly, this makes the material a bit homogeneous and monothematic, but since the Kangaroos have chosen the very theme I like best in this musical genre, I was smiling literally until the last second. And I must mention that these ten songs fly by in a flash, like a real fly that gets into a room through an open window to take a wide curve and fly out the same way. The difference is that “... or Die!” by no means flies out with the other ear, but leaves your head with plenty of fragments you want to hum. In fact, each of the tracks on this album is a real hit containing catchy melodic lines, singing refrains and classic solo parts that make you want to play air guitar. In addition, old-school singing occurs here in the form of solo singing, choruses, a male-female duet (in “Loser”) or a vocal timbre vividly reminiscent of Brian Johnson from AC/DC (“6-Pack”), which in this respect certainly adds to the appeal of the whole. Damn, the last time my head danced like this was a few years ago, when I was listening to the second album by Ukrainian Gasoline Guns. And since Fly! have a track called “Gasoline” on the album, there are actually more things in common between these bands than just music. Well, what more to write here... Grab this album, open a cold beer and listen till you drop. Fantastic, relaxing yet entertaining material. Standing ovations!

- jesusatan




Recenzja Malphas „Extinct”

 

Malphas

„Extinct”

Soulseller Records 2025

Kilka dni temu powrócił szwajcarski Malphas, prezentując swoją czwartą płytę. Ci czterej panowie od 2014 roku raczą swoich fanów melodyjnym ujęciem black metalu, w którym nie brakuje również szczególnej atmosfery oraz wojowniczych ataków. Tak też prezentuje się najnowszy „Extinct”, na którym maniacy takiego grania odnajdą niemalże trzy kwadranse muzyki. Z mojego punktu słyszenia Malphas od samego początku był przedstawicielem poprawnego black metalu, który co prawda skonstruowany był z odpowiednich elementów, ale wydźwięk kompozycji tego kwartetu był nieco zbyt mainstreamowy i ów sposób na ten gatunek kontynuuje on na obecnym krążku. Mieszanka norweskich i szwedzkich wzorców z dużą przewagą tych drugich, zrodziła energiczną muzę o zmiennej agogice i opartą głównie o thrashowe kostkowanie, które sieje gęstymi riffami, przeobrażając się w brutalne blasty. W tej warstwie jest to dość jadowita rogacizna, której wypowiadanie wojny chrześcijańskiemu światu przychodzi bez trudu. Gorzej zaczyna się dziać, gdy do głosu dochodzą wysokotonowe tremolo i solówki, które niosą ze sobą epickie melodie, co zupełnie nie skleja mi się z tymi agresywnymi frazami. Do tej skądinąd dziwnej fuzji Szwajcarzy dokładają również sporo nastrojowych momentów, wygaszając w ten sposób swoją nawałnicę za pomocą melancholijnych chwytliwości, zagranych na nieprzesterowanych strunach, którym za tło robią klawiszowe pasaże. Wszystko razem zebrane w jedną całość generuje black metal, który w zmienności swego usposobienia jest jednak spójny i na dodatek łatwo wpadający w ucho. To łatwo przyswajalny bleczur o atrakcyjnym brzmieniu i intensywnym charakterze, w którym Malphas upchnął najbardziej atrakcyjne zabiegi, sprytnie zarzucając sieć. Mam wrażenie, że złapie się w nią wiele rybek o niesprecyzowanym guście, bo wypośrodkowana forma „Extinct” gwarantuje dobry połów. Donżuański black metal puszczający kokieteryjnie oczko wraz z takimi kumplami jak Behemoth i Dimmu Borgir.

shub niggurath




środa, 16 kwietnia 2025

Recenzja Tyrannosatan „Babylons Skräck”

 

Tyrannosatan

„Babylons Skräck”

Jawbreaker Rec. 2025

Biorąc pod uwagę, iż „Babylons Skräck” to siedemnastominutowe demo, zakładałem, że Tyrannosatan jest świeżynką na muzycznej scenie. Nic bardziej mylnego, bowiem okazuje się, iż panowie mają już na koncie wcześniejsze demo, nagrane osiem lat temu, a nawet pełniaka sprzed lat trzech. No ale chcieli, to se nagrali demówkę numer trzy, kto im zabroni? Materiał ten to swoista mieszanka wszystkiego co stare, ale nadal jare. Cztery kawałki muzyki najbardziej podchodzącej pod thrash metal, ze sporym dodatkiem punka, death czy nawet black metalu (głównie takiego proto, choć i fragmenty nawiązujące do drugiej fali skandynawskiej też się trafiają, choćby w „Bland Stenar Och Rotter”). Jak już rzuciłem tytułem, to łatwo się domyśleć, że śpiewane, czy raczej krzyczane, jest tu po szwedzku, bowiem stamtąd zespół się wywodzi. W moim przynajmniej odczuciu, język ten dodaje, i tak już mocno surowej muzyce, jeszcze więcej dzikości i prymitywizmu. W zasadzie pomijając wstęp do ostatniego na płycie „Astronomicon”, reszta materiału utrzymana jest w tempie słusznym, acz bez przesadnego szarżowania. Wspomniany numer jest zresztą odmienny także z innego powodu. Jest chwilami bardziej heavymetalowy, i nawet wokale wchodzą tutaj na najwyższe rejestry. Pozostałe trzy kompozycje to staroszkolne granie w myśl zasady „ma być prosto i kopać w dupę, jak cztery dekady temu”. Trzeba przyznać, że pomimo braku jakichkolwiek udziwnień (a może właśnie dzięki temu), materiał ten zajebiście buja i mocno chwyta za serce, zwłaszcza tych, którzy mają sentyment do dawnych czasów. Panowie serwują riffy znane i lubiane, przy których natłok klasycznych nazw uderzających do głowy jest zawrotny. Słychać jednak, że właśnie takie tetro granie sprawia im największą przyjemność, a dzięki temu i ja doskonale się w towarzystwie tych piosenek czuję. A najchętniej obejrzał bym sobie Szwedów na żywo, bo mają podobny vibe do naszego Brüdnego Skürwiela, więc na scenie zapewne robią podobny dym. Jeśli takie blendowanie gatunków sprawia, że czujecie się przez chwilę młodsi, i jeśli nadal wam się jeszcze ono nie znudziło, to sprawdźcie sobie tego Satana. Nic nowego, ale dobrze się słucha.

- jesusatan




Recenzja Pagansarv „Pööriööl”

 

Pagansarv

„Pööriööl”

Warhorn Records 2025

Duet ten powstał cztery lata temu na estońskiej ziemi. Zatem na tapecie mamy zespół z Estonii, którego płyty wydaje estoński label. Pagansarv debiut ma już za sobą i obecnie pragnie pochwalić się światu swoim drugim albumem, który zawiera osiem numerów pogańskiego black metalu w ujęciu…, no kto zgadnie? Ano estońskim. Nie jest to jednak zła muzyka. Co to, to nie! To sprawnie i z pomysłem odegrany bleczur za pomocą zimnych o delikatnie przytłumionym brzmieniu gitar, które wspomaga delikatnie wycofana sekcja, wychylająca miejscami przed szereg swój łeb. Panowie szyją dość gęsto, co rusz zmieniając tempo, sposób kostkowania i rytmikę. Na „Pööriööl” odnajdziecie pełno szybkich i agresywnych ataków, bujania w średnich prędkościach, klimatycznych zwolnień oraz epickich momentów, z których wypływa folklor kraju pochodzenia tej kapeli. Ne są to oczywiste melodie, które nachalnie wypełniają płynące akordy. Pagansarv sprytnie ukrywa je w aranżach i poza tymi, wyraźnie atmosferycznymi i wzniosłymi zagrywkami, których znów nie ma na tym wydawnictwie zbyt dużo, związków obecnych tu chwytliwości z ichniejszą cepelią trzeba się raczej domyślać. Jak dla mnie super, bo nie ma nic gorszego niż natrętne przytupajki. Takich tutaj nie znajdziecie, bo black metal w wykonaniu Pagansarv jest w gruncie rzeczy twardo osadzony na skandynawskich wzorcach i co za tym idzie oprócz wspomnianych melodyjnych riffów, częstuje nas szeregiem lodowatych tremolo, thrashowego biczowania i bicia na tłumionych strunach. Całość poprowadzona jest z entuzjazmem i energicznie, a mocna barwa wszystkich instrumentów zebranych do kupy, podbija impet utworów. Wokale nie oddają im pola, ponieważ niejaki Pimedus, umiejętnie używa swoich strun głosowych, zasypując nas zajadłymi wrzaskami, które okresowo przybierają formę growli. Ciekawy i łatwo przyswajalny pagan-black metal na sposób estoński, którego subtelne, folklorystyczne tło nie pozbawiło czupurności. Dzięki temu projekt ten ma szanse wypłynąć na szersze wody i dotrzeć do uszu wielu maniaków, bo inteligentnie wypośrodkował swoje kompozycje, które być może zainteresują tak samo słuchaczy głównego nurtu jak i tych wielbiących podziemne granie, ale chwilowo mających chęć na nieco lżejsze, mniej zobowiązujące rzępolenie. Na tą chwilę mi pasuje i kilka okrążeń jeszcze z tym krążkiem zrobię, gdyż to trochę inna i odrobinę odświeżająca rogacizna. 

shub niggurath




wtorek, 15 kwietnia 2025

Recenzja Sphere „Inferno”

 

Sphere

„Inferno”

Deformeating Prod. 2025

Sphere nie jest zespołem, który zbytnio rozpieszcza swoich fanów. Starczy powiedzieć, że przez ponad dwadzieścia lat działalności panowie zarejestrowali, i to w dość znacznych odstępach czasu, dopiero pięć albumów, z których najnowszy niebawem ujrzy światło dzienne nakładem Deformeating Production. Materiał ten zatytułowany „Inferno”, i opatrzony widoczną powyżej okładką, jest koncepcyjną podróżą przez dziewięć kręgów piekła Dantego, co samo w sobie nie jest może pomysłem awangardowym, ale wciąż pozostawiającym wiele miejsca do interpretacji. Trzeba przyznać, że Sphere niezwykle się do tej płyty przyłożyli i precyzyjnie ją dopracowali niemalże pod każdym względem. Choćby biorąc pod uwagę same kompozycje, które to, pozostając bezwzględnie w szufladce „techniczny, brutalny death metal”, są tym razem skomponowane jakby na większym luzie, bogatsze i bardziej zróżnicowane.  Chłopaki zdecydowanie wymykają się stereotypowi, który funkcjonuje (zresztą nie bez powodu) w mojej głowie, że ten gatunek to tylko maniakalne napierdalanie na najwyższych obrotach i jazda paluchami po gryfie albo łamanie tempa dla samej zasady. Owszem, te elementy usłyszycie także na „Inferno”, jednak sposób w jaki Sphere łączą je z sięgającymi daleko poza wspomnianą szufladkę melodiami, tudzież zagraniami pod klasyczny death metal („Canto I – Limbus” czy, przede wszystkim, wejście w  „Canto III – Gula” to taka piącha w ryj, że można zgubić gacie) a nawet inspiracjami sięgającymi drugofalowego black metalu, czyni te nagranie przynajmniej o klasę ciekawszymi niż klasyczne krążki Origin albo Wormed. Bardzo dużo tutaj załamań tempa, ale każde gwałtowne wciśnięcie pedału gazu / hamulca ma na tej płycie swoje uzasadnienie. Ultrablasty, które w nadmiarze strasznie mnie męczą, idealnie balansowane są na „Inferno” chwytliwymi harmoniami, idealnymi do pomachania łbem, a brutalne riffowanie równoważą zaskakująco chwilami melodyjne, jednocześnie ostre jak brzytwa solówki. Naprawdę, czapki z głów, w jak aptekarsko dokładny sposób Sphere wrzucili do swoich kompozycji wszystkie te składniki w takich ilościach, aby żaden nie zemdlił, a całość nie nużyła, tylko utrzymywała w napięciu do samego końca. Jeszcze dla okrasy wetknęli tu i tam jakieś filmowe sample, a finalnie położyli na to wszystko wokale, o których wspomnę tylko tyle, że są najwyższej klasy. Album ten kipi zabójczą energią, dozowaną jednak tak umiejętnie, byśmy nie zostali przez nią spopieleni po kilku minutach, lecz by parzyła nas do chwili aż wybrzmi ostatni dźwięk tytułowego piekła. Z obowiązku wspomnieć jeszcze można, że na płycie pojawiło się kilku gości, aczkolwiek i bez ich obecności materiał ten absolutnie niczego by nie stracił. Bo jest po prostu kurewsko mocny. Moim zdaniem „Inferno” jest dotychczas najlepszym albumem Sphere, i nie przeszkadzają mi w jego odbiorze nawet drobne niedogodności, choćby pod tytułem „zbytnio wypolerowane brzmienie”, bo nawet ono jest tym razem zaskakująco zjadliwe. Zatem nic, tylko brać i słuchać, bo przegapić tego wydawnictwa po prostu nie wypada.

- jesusatan




Recenzja Pásmo „Pásmo”

 

Pásmo

„Pásmo”

Sentient Ruin 2025

Nie wiadomo, kiedy ci dwaj Czesi założyli tą kapelę, ale obecnie mają na koncie już dwie płyty zaś „Pásmo” jest ich debiutem, który pierwotnie został wydany wiosną poprzedniego roku przez czeski label Vřesová Studánk. Ukazał się on wtedy tylko na kasecie, a teraz dzięki Sentient Ruin będzie go można nabyć jako winylowy placek. Muzyka tego duetu nie ma zbyt wiele wspólnego z metalem, bo to post-punkowe granie ze sporym, jak nie przeważającym, dodatkiem tradycyjnego gotyku. Co prawda kilka heavy metalowych patentów da się tutaj odnaleźć, ale są to wybrane momenty, w których bez trudu odnajdziecie wpływy Master’s Hammer. Cała reszta to już wspomniany post-punk oraz rock gotycki w różnych konfiguracjach, który mam wrażenie, że spodoba się tylko nielicznym odbiorcom lub po prostu fanom takiego rzępolenia. Mieszanina surowych i prostych riffów w towarzystwie charakterystycznie brzmiącego i wysuniętego do przodu basu wraz z toporną perkusją, tworzy coś na kształt fuzji Amebix z Killing Joke. Notka informacyjna dołączona do materiału mówi również o elementach starego, anarchistycznego grania z Jugosławii, podając za przykład Galloping Coroners, posępnego Molchat Doma z Białorusi i rosyjskiej nowej fali w postaci zespołu Kino. Głowy jednak nie dam, że tak jest w istocie, ale fani, którzy szerzej interesują się tym nurtem zapewne będą wiedzieć o co chodzi. Dla mnie to wydawnictwo jest melancholijnym punkiem, który oprócz kilku mocniejszych momentów oferuje głównie gędźbę, kojarzącą się wyraźnie z XIII Stoleti i chwilami z wczesnym The Sisters Of Mercy. Charakter melodii, linie basu i zgrzytliwe brzmienie gitar na to ewidentnie wskazują jak i również wokale, które zdecydowanie w kluczowych momentach przypominają Petra Štěpána. Osiem numerów, które zachwycają piwniczną i co za tym idzie mroczną atmosferą, garażową barwą instrumentów i organicznym dźwiękiem jakby materiał ten zarejestrowany był na jednej z prób. Polecam, lecz tylko miłośnikom tego typu muzyki. Reszta może sobie bez żalu odpuścić.

shub niggurath




poniedziałek, 14 kwietnia 2025

Recenzja Scalpture „Landkrieg”

 

Scalpture

„Landkrieg”

Testimony Records 2025

Scalpture… Scalpture… Nic mi to nie mówi. A przecież Niemcy powołali swój twór do życia już niemal dwie dekady temu i zdążyli wydać trzy duże płyty. „Landkrieg” jest numerem cztery, i jeśli poprzednie reprezentują tak samo wysoki poziom, to ktoś tutaj ma zadania domowe do odrobienia. Bez owijania w bawełnę… Scalpture hołdują tematyce wojennej, zatem i w wojennym death metalu się poruszają. I to nad wyraz zgrabnie. Tak, wiem, na pewno w tej chwili pomyśleliście o kilku klasycznych nazwach, zatem od razu rozwieję wasze wątpliwości. Owszem, sporo na tym krążku pancernych walców parzących rozgrzaną brytyjską stalą. Niemcy nie zrzynają jednak, jak to często w przypadku tychże inspiracji bywa, bezpośrednio z Bolt Thrower. Motoryka jest podobna, dawka melodii też odpowiednia, jednak absolutnie nie są to zapożyczenia na zasadzie cytatów. Panowie w bardzo podobny sposób rozjeżdżają swoimi masywnymi harmoniami, zachowując przy tym tą pożądaną, pancerną śpiewność. Drugim ważnym składnikiem „Landkrieg” jest inny europejski klasyk, a właściwie dwa. Oba z Van Drunenem w roli śpiewaka. Nazw chyba zatem przytaczać nie muszę, bo każdy wie o kogo chodzi. Zwłaszcza szybsze fragmenty mogą bezpośrednio kojarzyć się z Holendrami, lecz, znów, Scalpture umiejętnie wykorzystują wiedzę wyniesioną z profesorskich wykładów w sposób autorski. Są na tym krążku także momenty, choć mniej liczne, kiedy w kompozycje wkrada się szwedzka linia melodyczna. Nie, nie mam na myśli Entombed i reszty sztokholmskiej sceny. Moje skojarzenia biegną bardziej w kierunku Edge of Sanity, w którym to Dan Swano wprowadzał nowe, klasyczne dziś standardy. No dobra, porównania, porównania, ale w efekcie końcowym Scalpture nagrali czterdzieści minut muzyki, która na pewno wyróżnia ich na deathmetalowej scenie i czyni zespół rozpoznawalnym. Szkoda tylko, że w dzisiejszym zalewie planktonu nawet kapele z takim dorobkiem jak ten niemiecki walec nadal pozostają gdzieś pod powierzchnią i nie cieszą się należną atencją.  Życzę chłopakom, by ten stan rzeczy się czym prędzej zmienił, bo mają swoją muzykę naprawdę wiele do zaoferowania. Jeśli do tej pory ich szyld był dla was obcy, to sprawdzajcie ich koniecznie!

- jesusatan