środa, 30 kwietnia 2025

Recenzja Mütterlein “Amidst the Flames, May Our Organs Resound”

 

Mütterlein

“Amidst the Flames, May Our Organs Resound”

Debemur Morti 2025

No to mamy trzeci album francuskiego Mütterlein, czyli solowego projektu jednej z nielicznych babek, które, tworząc solowo, potrafią mnie swoją muzyką zauroczyć. I to nie „nielicznych” dlatego, że jestem seksistą, bo tak naprawdę, to na takiego się czasem tylko zgrywam. Taki stan rzeczy spowodowany jest tym, że faktycznie Marion ma coś własnego do powiedzenia, i, przede wszystkim, potrafi się muzycznie wysłowić. „Admist the Flames, May Our Organs Respond” to kolejny jej album, który wymyka się jednoznacznej kategoryzacji. Jednocześnie album, którego dysekcja mija się z jakimkolwiek celem. Z bardzo prostego powodu – on jest nierozerwalnym monolitem, mimo iż stworzonym ze składników niejednokrotnie stojących od siebie w sporej odległości. Żeby było od początku jasne, muzyka tworzona przez Mütterlein należy zdecydowanie do tej, z gatunku niemetalowych. Zarazem jest tak niesamowicie wciągająca, intrygująca i niebanalna, że równać się może z wydawnictwami Aesthetic Death, którą to wytwórnię cenię sobie właśnie za wydawnictwa z etykietką non-metal. Te czterdzieści minut to pewnego rodzaju podróż, narkotyk, doświadczenie… Zwał jak zwał. Dla niektórych może to być nawet muzyka relaksacyjna. Krążek ten zawiera niesamowicie bogaty amalgamat gatunków, przez industrial, ambient, noise, doom metal, post punk, czy wszelkiego rodzaju inne granie z gatunku „post”. Istotą tworzonych przez Marion dźwięków jest ich niesamowity i niepowtarzalny klimat. To nie są, pod żadnym względem, „piosenki”. To uczucia przelane na pięciolinię. Głównie te negatywne. Będące pewnego rodzaju sonicznym ekshibicjonizmem (albo swoistym katharsis), choć zrozumiałym tylko dla tych, którzy ową nagość ujrzeć potrafią. Bo nie jest to jednocześnie muzyka łatwa. Ona wymaga nastrojenia się na te same częstotliwości, na których nadaje źródło. Odbiór tych siedmiu kompozycji może być skrajnie indywidualny i zależy od stopnia wtopienia się w tworzony przez autorkę klimat, wizje, alternatywną rzeczywistość. Bo „Admist the Flames, May Our Organs Respond” jest tak naprawdę bytem równoległym, jednocześnie stanowiącym remedium dla wszystkiego, co „typowe”, nie tylko w muzyce. To pewnego rodzaju pigułka, czerwona lub niebieska, wszystko zależy od tego, którą preferujesz. Ja wybieram niebieską… bo nie chcę się budzić z tego snu.

- jesusatan




Recenzja Eisenkult „Die Hölle Ist Hier”

 

Eisenkult

„Die Hölle Ist Hier”

Purity Through Fire 2025

Na swoim czwartym albumie ta niemiecka brygada kontynuuje swój zamysł na black metal jaki miał miejsce na poprzednich jej wydawnictwach. W dalszym ciągu Eisenkult gra zróżnicowaną rogaciznę, która zaskakuje zmiennością nastrojów i twarzy. Przybierają one na „Die Hölle Ist Hier” różne formy. Od infantylnych melodyjek, poprzez groteskowe akordy, aż do groźnych i złośliwych riffów. Wszystko wymieszane mknie przed siebie, przechodząc co rusz to w inne tempa, co serwuje niezły, muzyczny rollercoaster. Jedno trzeba przyznać Niemcom, a mianowicie to, że słuchając ich kompozycji nuda nam nie straszna. Do aranżacji dokładają oni mnóstwo udziwnień w postaci dziecinnych chwytliwości, barokowych klawiszy i elementów folkowych, które wraz z kontrastującymi z nimi black metalowym kostkowaniem tworzą teatralnie brzmiącą muzę. Podobnie mają się sprawy związane z wokalizami, które występują tutaj w różnych tonacjach, ale to wszystko już mieliśmy na poprzednich produkcjach tego tria. Niewątpliwie najnowszy krążek Eisenkult brzmi nieco bardziej „post” niż wcześniejsze ich „wypociny”, choć kilka numerów nieźle kopię w dupę, serwując ostrą, diabelską jazdę, która zadziwia niezwykłą zadzierżystością. Panowie Teutoni biczują wtedy do krwi i nie szczędzą przy tym bluźnierstw, które w zajadły sposób wypluwa z siebie wokalista. Mnie, „Die Hölle Ist Hier” nie zaszokowała, bo właśnie czegoś w tym stylu się spodziewałem. Po raz kolejny otrzymałem eklektyczną i pomysłową muzę o nieszablonowej konstrukcji, która trochę bawi i trochę przeraża. Chwilami absurdalna, a w innych momentach nieskazitelnie zła. Diabeł w szatach błazna, ale skrajnie jadowity.

shub niggurath




wtorek, 29 kwietnia 2025

Recenzja Trivax „The Great Satan”

 

Trivax

„The Great Satan”

Osmose Prod. 2025

Kurwa, trzeba przyznać, że zespołów metalowych z Iranu zbyt wiele nie ma. Nie znałem wcześniej Trivax, mimo iż muzycy mają na swoim koncie już dwie duże płyty. „The Great Satan” jest trzecią. Biorąc pod uwagę to, iż muzycy z tego kraju, grając taką muzykę, najczęściej narażają się nie tylko na szykany w środowisku rodzinnym czy lokalnym, bardzo chciałbym napisać, że ich twórczość wywołuje u mnie jakieś większe doznania. Niestety nie mogę. Trivax jest w moim odczuciu bardziej ciekawostką geograficzną, niż zespołem, którym bym się zachwycał. Powód takiego stanu rzeczy jest prosty. Mimo, iż panowie z Iranu potrafią w instrumenty, co zdecydowanie na tej płycie słychać, to nie przekłada się to zbytnio na, przyrównując z oceną gier komputerowych, „grywalnośc”. Może dlatego, że inspiracje muzyków są nazbyt oczywiste (Tu Moonspell, tam Behemoth…), a może dlatego, że jakoś nie potrafią rozpalić swoimi dźwiękami żywego ognia. „The Great Satan” to tak naprawdę muzyka bardzo zachowawcza. Owszem, znajdziemy na tym albumie momenty intensywne, jednak okryte płaszczykiem bardzo oczywistych, łatwo przyswajalnych melodii, o tyle wpadających w ucho, co ostatecznie nijakich. Coś na zasadzie piosenki, która przyczepi się podczas jazdy autem, a potem zaczyna męczyć. Trivax może i umiejętnie łączą ze sobą, nawet zgrabnie, wspomniane powyżej dwa gatunki muzyczne, jednak efekt takiego działania jest niczym gniecenie plasteliny w różnych kolorach. Powstaje z tego szara, nijaka masa, która do tworzenia kolorowych figurek nadaje się raczej średnio. Nie powiem, że na „The Great Satan” nie ma momentów. Ma, choćby mocno thrashowy riff w „Here Comes the Flood”, chyba najlepszym kawałku na płycie, jednak takich przebłysków jest tutaj zdecydowanie za mało. Większość albumu mimo wszystko nuży, a sprawy bynajmniej nie polepsza, a wręcz pogarsza, bardzo mocno wypolerowane brzmienie. Jeśli ktoś lubuje się w klimatach Hate, którzy to też przecież Behemothem mocno śmierdzą, czy też innym bardziej mainstreamowym graniu, to pewnie łyknie ten album, i to nawet z zadowoleniem. Ja, powtarzając się, uważam ten krążek bardziej za ciekawostkę, niż muzykę bliską sercu memu. Posłuchałem, ale… jednak podziękuję.

- jesusatan




Recenzja AXEPONTAΣ (Acherontas) „NEKYIA-The Necromantic Patterns”

 

AXEPONTAΣ (Acherontas)

„NEKYIA-The Necromantic Patterns”

Zazen Sounds / III Damnation 2025

Trzydziestego kwietnia powróci Acherontas z najnowszą płytą. Będzie to już dziesiąty krążek tego zespołu, za którego sterami stoi V.P. Adept. Od ładnych paru lat przelewa on na pięciolinię swoje zainteresowania okultyzmem i ezoteryczną filozofią. Tak też jest na „NEKYIA-The Necromatic Patterns”, gdzie fani kochający się pławić w greckim black metalu znajdą trzy kwadranse muzyki, którą można lubić lub nie, ale trzeba oddać jej to, że jest wysoce zróżnicowana i przepełniona mistycyzmem. To co oferuje słuchaczom na tym wydawnictwie Acherontas, to przebogate w różne formy aranżacje, które złożone są z zimnych i melodyjnych tremolo, wściekłych ataków, nastrojowych zwolnień oraz klasycznych akordów i solówek. Wszystko to sprawnie połączone tworzy kawałki, w których wszystkie elementy płynnie przechodzą z jednych w drugie i wraz z syntezatorowym podkładem budują mistyczne przedstawienie w siedmiu aktach. Efektowny black metal, częstujący nieustannymi zwrotami akcji, gdzie intensywność riffów i klimatycznych wtrętów jest bardzo różnorodna. Pomimo zimnego i twardego brzmienia bije od niego gorący ogień piekła. Z płynących tutaj dźwięków sączy się także duszny zapach rytualnych kadzideł, który razem z klawiszami i odpowiednią melodyką gwarantuje wręcz religijne uniesienie. Ważną rolę odgrywają w tym spektaklu wokale, których upchnięto tu całą masę w zależności od tego na jakim etapie znajduje się dany utwór. I tak podczas agresywnych momentów V.P. Adept zalewa nas szorstkimi i złowrogimi wrzaskami. Gdy muzyka przybiera ceremonialną formę dostajemy wzniosłe melodeklamacje, które w bardziej „religijnych” chwilach przeradzają się w namiętne okrzyki, które swą żarliwością mogą zadziwić i przeskoczyć niejednego kaznodzieję. W warstwie wokalnej jak i instrumentalnej czuć wielkie zaangażowanie, co wpłynęło na dość dużą emocjonalność tego materiału. Najnowsza płyta Acherontas to natchniony black metal, w którym skandynawski lód spotyka się z hellenistycznym płomieniem. Nie brakuje w nim także nieco doomowych pasaży i delikatnie dysonansowych zagrywek, które wprowadzają odrobinę kosmicznej atmosfery na wzór Deathspell Omega. Dla mnie zbyt mainstreamowy i bombastyczny, ale nie da się ukryć, że mimo przeładowanego, teatralnego anturażu brzmi on autentycznie. Jeśli lubicie takie kapele jak Mephorash, Behemoth czy The Magus i Corax B.M, to „NEKYIA-The Necromantic Patterns” jest dla Was.

shub niggurath




niedziela, 27 kwietnia 2025

Recenzja bez|kres „bez|kres”

 

bez|kres

„bez|kres”

Pagan Rec. 2025

O tym, że Tomasz wydaje czasami płyty niecodzienne, doskonale wszyscy wiemy. Dla jednych stanowią one szczyt awangardy, dla innych są tematem niewybrednych żartów, czy też wręcz kpin. Jestem w stanie to zrozumieć, bo przecież każdy ma własny gust i inaczej patrzy na muzykę. Mi też nie wszystko, co wypuszcza Pagan Records podchodzi, zatem kiedy dostałem materiał nowego tworu krajowej sceny, zastanawiałem się, czy debiut ten na dłużej zagości w moim odtwarzaczu, czy może od razu poleci do kosza. bez|kres, bo o nich mowa, to kolejny przedstawiciel z gatunku, który trudno jednoznacznie określić. Trwający niemal czterdzieści minut materiał, to w zasadzie taki wachlarz gatunków. Z dwóch powodów. Przede wszystkim, każdy kolejny utwór na tej płycie jest inny. W jednym znajdziemy więcej post punka, w innym wpływy dark wave, a jeszcze gdzie indziej elektro, rocka gotyckiego, także ze sladowymi naleciałościami folk czy nawet country. Wydawać by się zatem mogło, że album ten to taki zlepek pomysłów, niekoniecznie się zazębiających. Niekoniecznie. Czymś, co łączy te kompozycje, i to bardzo ściśle, jest minimalizm twórczy. Rozpoczynający całość „nagłos” oparty jest praktycznie na jednym, zapętlonym gitarowym motywie, brzmiącym dla mnie trochę westernowo. Podobnie jak następny, „śródgłos”, z odrobinę Katatoniowatą melodią, czy „dogłos”, totalnie uproszczony kawałek pod granie z gatunku Twin Tribes czy Selofan (i celowo nie wymieniam tutaj nazw klasycznych, bo te każdy zna). Kompozycje na „bez|kres” są zatem proste i nie wymagają od słuchacza dziesiątek godzin na przegryzanie się do drugiego dna. Kolejnym elementem wspólnym tych piosenek są ich tytuły (wszystkie pochodzące od słowa „głos”, na co może zwróciliście uwagę kilka linijek wyżej), a co się z tym łączy – teksty. bez|kres bawi się tutaj słowem na zasadzie bliźniaczej do Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi, tudzież niektórych tekstów Furii. Podobnie jak sama muzyka, o czym przed chwilą wspomniałem, tak i liryki najczęściej są bardzo oszczędne i wielokrotnie podczas danego utworu powtarzane. Jeśli już wspomniałem o Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi, to pod względem podejścia do twórczości bez|kres, są oni bardzo dobrym wyznacznikiem. Zero ograniczeń, zero trzymania się jakichkolwiek ram gatunkowych, zero kalkulowania. Dlatego też album ten dość szybko mnie zafascynował i wciągnął po same uszy. Czy jest na nim coś, co mi się nie podoba. Jest. A konkretnie „są”, bo mam na myśli wokale. O ile jeszcze to mruczące charczenie idealnie pasowało do muzyki Kły (a pewny jestem, że za baz|kres odpowiada przynajmniej część składu tejże kapeli), tak tutaj trochę mnie ono drażni. Nie powiem, że wyrzuciłbym je w całości, ale w kilku fragmentach zdecydowanie lepiej zabrzmiał by czysty śpiew albo deklamacje. Tym bardziej, że taki sposób ekspresji na płycie się pojawia i to w bardzo udanej formie. W ostatecznym rozrachunku jednak, debiut Ślązaków jest na pewno rzeczą wartą polecenia, zwłaszcza tym, którzy lubią muzykę nieoczywistą i nie mają klapek na oczach. Podobno pomysł na bez|kres kiełkował w autorach już od dwa tysiące szóstego. Kiedy już ostatecznie wychylił się na powierzchnię, mam nadzieję, że na kolejny materiał nie będę musiał czekać kolejnych dwóch dekad. Bo bardzo jestem ciekaw, dokąd panowie pójdą.

- jesusatan




Recenzja Opia „I Welcome Thee, Eternal Sleep”

 

Opia

„I Welcome Thee, Eternal Sleep”

Hammerheart Records 2025

Opia to hiszpańsko-brytyjski kwintet, który właśnie za pośrednictwem Hammerheart Records wydał swoją debiutancką płytę. Znalazło się na niej osiem numerów, które powinny bez trudu zadowolić fanów gotyckiego doom metalu. Zapewne też tak się stanie, gdyż muzyka Opia to sprawnie zagrany ten gatunek właśnie. Średnie i wolne tempa, gęste gitary i przysadzista sekcja rytmiczna, a wszystko to w syntezatorowej otulinie. Całość generuje miażdżącą muzę, w której dominują ciężkie riffy, sunące monumentalnie przed siebie, przechodząc od czasu do czasu w nastrojowe zwolnienia. Są to przytłaczające swym refleksyjnym usposobieniem akordy, z których wypływają melancholijne i posępne melodie, nadające temu materiałowi iście gotyckiej atmosfery. Kompozycje zawarte na „I Welcome Thee, Eternal Sleep” mocno nawiązują do klasyków tego przedziału grania, a zwłaszcza do My Dying Bride czy Theatre Of Tragedy, ale bardziej death metalowe nuty w stylu Amorphis czy Sentenced są tutaj także zauważalne. Tworzy to szczególną mieszankę, w której Opia połączyli „śmierć z zagładą”, otrzymując album składający się z kontrastu między death metalowym brutalizmem i po gotycku żałosnym artyzmem, który swym introspektywnym wydźwiękiem głęboko penetruje duszę. Do tego niewesołego spektaklu dorzucili jeszcze diaboliczny pierwiastek w postaci szorstkich wokali, co przybliża trochę ten krążek to wczesnych nagrań Katatonia. Odpowiedzialna w tej kapeli za wokalizy Tereza Rohelova doskonale operuje swoimi strunami głosowymi, a imitowany przez nią dialog „pięknej i bestii” wypada wybornie. Podobnie jak kolizja między ciężkością i ulotnością w warstwie dźwiękowej tego wydawnictwa doskonale układa się w jedną i zarazem nową formę, tak i również w obecnym tu dwugłosie w pełni się zazębia. Zestawienie nieprzyjaznych warknięć z aksamitnym śpiewem uwypukla dualizm metalu skomponowanego przez tą piątkę artystów i czyni z niego wyjątkowo ciekawą produkcję. Bez kompleksów koresponduje ona z płytami, które cieszyły się powodzeniem wśród maniaków w latach dziewięćdziesiątych i tak samo jak one cieszy ucho wysublimowaną fuzją czegoś eterycznego z czymś budzącym grozę. Polecam.

shub niggurath




Recenzja Desekryptor „Sarcophagal Corridors”

 

Desekryptor

„Sarcophagal Corridors”

Nuclear Winter Rec. 2025

Zanim przejdę do muzyki, muszę zaznaczyć, że wyjątkowo mi się Desekryptor podobają pod względem podejścia do swojej twórczości. Jak w latach dziewięćdziesiątych, najpierw demówka, a nawet dwie, potem EP-ka, split, i dopiero duży materiał. Ten, ukazał się półtora roku temu, zatem panowie, znów staroszkolnym zwyczajem, sygnalizują swoim fanom, że wcale nie poszli do grobu i nadal działają. „Sarcophagal Corridors” nie jest jeszcze bowiem kolejnym, dużym materiałem, a jedynie czterootworową EP-ką, zawierającą dwanaście minut muzyki.  Muzyki będącej w prostej linii kontynuacją tego, co mogliśmy usłyszeć na „Vortex Oblivion”, czy nagraniach wcześniejszych. Gdyby, wzorem Pana „Profesora” badać zawartość death metalu w death metalu, to duet z Indiany wypełnił by skalę do samego końca. I, żeby było jasne, mam tutaj na myśli tylko i wyłącznie klasyczny metal śmierci z okresu świetności gatunku, czyli lat dziewięćdziesiątych. Czym charakteryzuje się granie tego typu tłumaczyć nikomu raczej nie trzeba, zatem napomknę jedynie, że Desekryptor nie wyrywa się poza ogólnie przyjęte schematy. Nie szargają tempa do granic ekstremy, nie silą się na techniczny onanizm ani łamanie akordów. Tutaj wszystko jest jak w starej podstawówce. Mundurki z tarczą na ramieniu, zielona tablica po której pisze się kredą i dyżurny biegający do toalety zmoczyć gąbkę. Mówiąc bardziej muzycznie – przede wszystkim riffy, kurwa, riffy! Niby proste, wiele razy słyszane, pozbawione innowacji, śmierdzące cmentarną ziemią i wchodzące w głowę niczym nóż Kuby Rozpruwacza w miękkie podbrzusze. Panowie w sposób ponadprzeciętny potrafią łączyć ze sobą inspiracje płynące z rodzimej sobie sceny z elementami bardziej europejskimi. I bynajmniej nic chodzi mi wyłącznie o szwedziznę. Owszem, najbardziej cuchnie tu Florydą (Incantation, Morbid Angel, Disma) ale wspomniane wątki ze Starego Kontynentu są tutaj niczym przysłowiowa szczypta soli. Nie pytajcie mnie o wokale, czy brzmienie. W tej kwestii wszystko powinno być jasne bez używania słów, bowiem określenie „staroszkolne” czy „klasyczne” już się powyżej pojawiło. Materiał ten to esencja gatunku w formie skondensowanej. Ja na takiego shota mam ochotę zawsze! Delektuję się zatem, i czekam zatem na następną kolejkę od Amerykanów ze stoickim spokojem. Bo wiem, że na nich polegać można jak na Zawiszy.

- jesusatan


https://nuclearwinterrecords.bandcamp.com/album/sarcophagal-corridors

Recenzja Changeling „Changeling”

 

Changeling

„Changeling”

Season Of Mist 2025

Changeling to projekt niemieckiego muzyka, który mocno udziela się w przemyśle muzycznym pod względem jego różnych aspektów. Chodzi tu o Toma Geldschlägera, będącego gitarowym wirtuozem, inżynierem dźwięku, producentem i co tam jeszcze chcecie. Do nagrania swojego debiutu zaprosił wiele osobistości, które znane są z takich kapel jak chociażby Belphegor, Obscura, Fear Factory czy Nader Sadek. Oprócz nich przy nagraniach uczestniczył 50-osobowy zespół grajków, którzy dzierżąc w rękach przeróżne instrumenty urozmaicili to dzieło bogatymi orkiestracjami. Co z tego wyszło? Ano taki crossover złożony z progresywnego death metalu, jazz fusion, elektroniki i elementów symfonicznych. To dość energiczna i złożona gędźba, w której pełno technicznych popisów wspomnianego wcześniej Berlińczyka i któremu dzielnie towarzyszy reszta niemałego składu. Oprócz niebanalnych, gitarowych wygibasów, słuchając „Changeling” doświadczyć można połamanego i nieco core’owego kostkowania, chwytliwych nu-metalowych zagrywek, niemalże jazzowych improwizacji, gęstych śmierć metalowych ataków oraz elektronicznych wtrętów. Ten swoisty miszmasz zaowocował niezwykle energiczną i efektowną muzą, która nieustannie pulsuje w różnych rytmach i ze zmiennym tempem. Wypełniona po brzegi epickimi melodiami, wzniosłymi, orkiestrowymi podkładami i niezwykle nośnymi solówkami, które przypominają to, co wyprawiał na swoim wiośle Steve Vai. W między nie okresowo wbijają się brutalne i ciężkie riffy, które przechodzą w połamane i awangardowe akordy wzmocnione poprzez syntezatory i przebogate, poboczne instrumentarium. Tak samo jak liczne jest tutaj akcesorium, tak samo pluralistycznie zostały potraktowane wokale, których tonacji jest tu cała masa. Od kobiecych śpiewów, poprzez agresywne growle, punkowe okrzyki i gotyckie, aksamitne nucenia, co skutecznie uzupełnia tą soniczną mozaikę. Zaskakuje ona swymi zmieniającymi się obliczami przez całą godzinę swego trwania i tym samym gwarantuje brak nudy, bo jej nieszablonowość jest naprawdę duża. Jeśli lubicie współczesną, modernistyczną muzykę metalową to bierzcie.

shub niggurath




sobota, 26 kwietnia 2025

Recenzja Hate Forest „Against All Odds”

 

Hate Forest

„Against All Odds”

Osmose Productions 2025

Po trzech latach milczenia, nie licząc oczywiście dwóch epek i jednej kompilacji, wraca z kolejnym pełniakiem Roman Saenko. Na „Against All Odds” znajdziecie osiem numerów, które rzecz jasna reprezentują klasyczne ujęcie black metalu w dość wojowniczej formie. W sumie od czasów poprzedniej płyty zbyt wiele w muzyce tego ukraińskiego twórcy się nie zmieniło. W dalszym ciągu jest to muza, której jednostajność i hipnotyczność jest dość duża. To nieprzerwanie atakujące nas akordy w towarzystwie miarowo bijącej sekcji, które generują gęstą nawałnicę dźwięków o wojowniczym nastawieniu. Ich monotonność i miarowość skłaniają do postrzegania tego bleczura jako gitarową i diaboliczną odmianę ambientu, bo odpłynąć przy nim nietrudno. W porównaniu z wcześniejszym „Innermost” jest jednak tutaj nieco ciężej i trochę mniej zimno. Brzmienie całości wydaje się być bardziej mięsiste i twarde, co podkreśla wojenne pobudki podobnie jak momentami mechanicznie dudniąca perkusja, która popycha chwilami ten materiał w rejony industrialne. Jak już zdążył do tego przyzwyczaić słuchaczy Roman Saenko, wokalizy są na tym krążku kontrastujące z barwą gitar i ich kostkowaniem, ponieważ tradycyjnie bliżej im do brudnego czy też jaskiniowego death metalu niż do zwyczajowej rogacizny. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze, a dodatkowo wprowadza nieokiełznanej dzikości i surowości. Bezkompromisowy black metal, który przez całą długość swego trwania niszczy za pomocą zmasowanego, sonicznego ataku i robi to w bezduszno-bestialski sposób. Permanentna wichura, która przelatuje w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie zgliszcza. Skrajnie nieprzyjazna muzyka, która bez emocji zsyła zagładę.

shub niggurath




czwartek, 24 kwietnia 2025

Recenzja Phantom „Tyrants of Wrath”

 

Phantom

„Tyrants of Wrath”

High Roller Rec. 2025

W ostatnich latach zespołami z gatunku “retro” mocno nam obrodziło. Kolejnym z nich jest pochodzący z Meksyku Phantom, który to w dwa lata po debiutanckim „Handed to Execution” powraca z krążkiem numer dwa. W zasadzie to, co młodzi nam oferują to pozycja zero – jedynkowa. Materiał ten przeznaczony jest moim zdaniem jedynie dla maniaków stylu z lat osiemdziesiątych. Maniaków, którym nie przeszkadza rzucanie cytatami z klasyków na lewo i prawo, powtarzanie zasłyszanych dekady temu fraz czy melodii, które już się tysiąc razy słyszało. Bo Phantom to taki typowy odtwórca. W ich numerach bez wątpienia mieszka duch starych czasów, i chyba nawet nieźle się tam czuje, bowiem te jedenaście piosenek brzmi nad wyraz szczerze i naturalnie. I w zasadzie ten faktor jest jedynym, jaki należy w przypadku płyt podobnych do „Tyrants of Wrath” rozważać, bo rozbijanie składanych przez kolejne pokolenia puzzli na części pierwsze nie ma chyba najmniejszego sensu. Wiadomo, że możemy spodziewać się melodii w stylu Venom, Whiplash, Overkill, Destruction czy Exumer. Do tego garść klasycznych solówek, śpiewane wokale z obowiązkowymi wejściami na piskliwe rejestry (acz może zaskoczy was „Nimbus”, zaśpiewany czystym, podniosłym głosem), nieskomplikowane rytmy perkusyjne i fajne refreny. Meksykanie czerpią równo ze staroszkolnego thrash / speed metalu, protoplastów death a nawet black. I bardzo zgrabnie wszystko ze sobą mieszają, dzięki czemu nagrań tych słucha się z wielką przyjemnością, a także nutką sentymentu, niczym na wspomnienie sernika, który tylko babcia potrafiła ukręcić. Akurat ta podróbka jest jednak na tyle smakowita, że każdy fan starej szkoły obliże się ze smakiem. Czy krążek ten ma jakieś minusy? Moim zdaniem ma, jeden. Jest kapkę za długi, bowiem trwa niemal pięćdziesiąt minut. Gdyby wyjebać z 3 numery (na przykład nieco odstający od całości „Lost In the Sands”, choć i w nim jest pod koniec fajny riff, albo niepotrzebny klawiszowy „Nocturnal Opus 666”), to lekkie uczucie przejedzenia na pewno by się nie pojawiało. Mimo to, jest to całkiem niezły album, dla ściśle określonego odbiorcy, nagrany przez podobnych mu maniaków.

- jesusatan




Recenzja Sudden Death „In Sinner Hate”

 

Sudden Death

„In Sinner Hate”

Time To kill 2025

Kiedyś zastanawiałem się, gdzie leżą granice ekstremy. Czy to w black czy death metalu, a może w grindzie albo noisie. Słuchając nowej płyty Sudden Death znalazłem, choć nie pierwszy raz w życiu, kolejny wyznacznik. Nijakości. Chłopaki pochodzą z Włoch, a „In Sinner Hate” jest już ich czwartym albumem, zatem można by zakładać, iż doświadczenie jakieś mają. No może i mają, ale jednak słabe. Albo nie wyciągają wniosków, albo po prostu nie umiom. No bo nie każdy przecież musi. Nowy materiał rzeczonego zespołu to mieszanka Wormed z Dying Fetus. Przynajmniej jeśli chcemy sprawy uprościć. Bo sporo na tych nagraniach technicznego kombinowania, lecz tyleż samo chwytliwej prostoty w stylu ekipy Gallghera i spółki, oraz charakterystycznego dla tego zespołu ciężaru. Inspiracje niby ciekawe, jednak sposób przekuwania ich na własną modłę już nie do końca. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. Nuży mnie to. Męczy i powoduje ból chuja. Włosi traktują mocnym riffem, choć absolutnie nie zapadającym w pamięć, po czym śmigają z bardziej klasyczną solówką, pasującą tutaj niczym pięść do nosa. Następnie zrywają się do galopu, wciskając pedał hamulca w najmniej oczekiwanym momencie, by wejść z akordem, który to niby chwytliwy, ale przy którym na koncercie dupy spod baru by mi się oderwać nie chciało. Chwilami mam wrażenie, że chłopaki męczą się grając te swoje piosenki, albo że ktoś im kazał. No ciężko znaleźć tu jakiś moment, kiedy przysłowiowa brew się podniesie, chyba że wstęp do „Acidic Ways of Parity”, w odniesieniu do ogółu całkiem znośnym. Sudden Death jest zespołem, który w zasadzie poza własne podwórko wychylać się nie powinien. To znaczy, może, bo nikt im nie zabrania, ale raczej sukcesu nie osiągnie, bo ich muzyka jest do bólu przeciętna. Gdyby zespoły deathmetalowe na początku lat dziewięćdziesiątych prezentowały tego typu poziom, to nigdy bym się tym gatunkiem nie zainteresował. Brzmi to poprawnie, wokal rzyga klasycznie, są jakieś tam riffy… Ale co z tego? Męczy ten krążek, i to dość mocno, przede wszystkim brakiem wyrazistrści. Jeśli ktoś to łyknie, to tylko i wyłącznie bezkrytyczny fan metalu w koszulce Behemoth albo Belphegor. Ja takich nie mam, więc sobie odpuszczę.

- jesusatan




Recenzja Unbegotten / Velo Misere „Silencio y Demencia”

 

Unbegotten / Velo Misere

„Silencio y Demencia”

Nomad Snakepit Productions / Altare Productions 2025

Oto split dwóch hiszpańskich kapel, który ich fani będą mogli nabyć już pierwszego maja dzięki wyżej wymienionym wytwórniom. Każdy z zespołów prezentuje na nim po trzy nowe utwory, które będąc niezbyt krótkimi, razem zapewniają prawie czterdzieści minut muzyki. Pierwszy zaczyna powstały w 2014 roku i mający na koncie dwa albumy Unbegotten. To co gra ta brygada jest black metalem, który raczy nas dość przydymionym brzmieniem i dużą dawką pogłosu na wokalach. Poza tym to mieszanka hipnotycznych tremolo i nieco dysonansowych rytmów, które płyną raczej w jednostajnym tempie tylko niekiedy zmieniając swą prędkość oraz sposób kostkowania. To niezwykle przytłumiona muza, która wydaje się, że dochodzi z najgłębszych i najmroczniejszych jaskiń tego padołu, niosąc ze sobą małą dawkę mistycyzmu w czym pomagają jej garażowa barwa instrumentów, upiorne wokalizy oraz posępna melodyka. Gdy kończy Unbegotten, zaczyna istniejący od 2016 roku Velo Misere i tu przy pierwszym odsłuchu miałem mały problem, bo utwory tego drugiego bandu specjalnie niczym nie różniły się od tego pierwszego. Po kolejnym podejściu do tej składanki udało mi się znaleźć różnice, które i tak jak na moje ucho są nikłe. Velo Misere stosuje podobny zabiegi jak jego poprzednik, czyli garażowe i spowite mgłą brzmienie, echo, a także transowy rytm kawałków. Black metal w wykonaniu tego madryckiego kwintetu jest jednak bardziej zróżnicowany i zimniejszy. Częściej do głosu dochodzą w nim zmiany w agogice i metrum oraz dużo więcej tu świdrujących tremolo, a mniej atonalnych akordów. Zajadłość wokali jest znaczniejsza co wszystko zebrane do kupy kieruje tą muzykę w klasyczne, skandynawskie rejony, odmiennie od Unbegotten, który bryluje bardziej w modernistycznych nutach. Niemniej jednak obydwie brygady częstują mroczną i trochę rytualną formą rogacizny, która swym katakumbicznym i dusznym wydźwiękiem, bardziej odbiera powietrze niż mrozi. Tajemniczy, odurzający i pozbawiony natrętnych chwytliwości black metal tworzą te kapele, które zamieściły na „Silencio y Demencia” bardzo podobne do siebie materiały. Maniacy, którzy znają te szyldy wiedzą czego po tym splicie można się spodziewać, zaś resztę namawiam do zapoznania się, ponieważ ściemy tu nie ma.

shub niggurath

wtorek, 22 kwietnia 2025

A review of Animalize “Verminateur”

 

Animalize

“Verminateur”

Dying Victims Prod. 2025

 

You should know very well that I am not fond of heavy metal and I treat this genre very, very selectively. That's why I much prefer it when Dying Victims provides me their thrash or old-school death metal releases. Occasionally, however, I happen, especially after a few beers, to reach for their lighter offering, and it eventually chops me down. Such a situation is extremely rare, which is why I feel compelled to write a few words after an evening spent with Animalized. Because the Frenchmen's second album is truly unparalleled material. What captivated me about this album is its naturalness, feisty and fresh. For despite the fact that in this genre it's hard to think of anything new, the froggeaters do quite well in it, even if without any oddities. Importantly, it's hard to accuse them of copying any of the classic bands. Sure, you can hear on this album inspirations drawn from Iron Maiden, Angel Witch, Skid Row, Exciter or dozens of others, but “Verminateur” is definitely the result of creativity flowing first and foremost from the heart. The heart that is imbued with pure heavy metal, pumping liquid metal instead of blood. Fantastic are the melodies on this album, not over-sweetened, containing a good dose of feistiness, and above all, encouraging the danceing. You can say that it's a pure classic, the history of early metal condensed into nine songs. Additional flavor is added by its lyrics, sung in French. And that's without going into the highest registers, which usually irritate the hell out of me. I admit that within the genre, I haven’t encountered  with this language before, and maybe that's why it impressed me so much. However, the biggest plus of “Verminateur” is that the music flows freely, seemingly inconspicuously, but at the same time it creeps into the corners of the mind, bites in like a tick, and it's hard to get rid of it eventually. Animalize is a band that is aware of its skills, a band that is unreservedly in love with the music of the 1980s, a band that has something new to say in an old theme. Finally, a band that I applaud loudly! Because since Megaton Sword's debut, no other heavy metal creation has intrigued me so much. Fuck, what can I say more? Buy yourself a cheap beer and  listen to this shit!

- jesusatan




Recenzja Prophetic Suffering „Rivalry Of Thyself”

 

Prophetic Suffering

„Rivalry Of Thyself”

Sentient Ruin 2025

To kapela z Kanady, która w latach 2019-2021 funkcjonowała pod nazwą Kurt Gobang. Grała wtedy brutalny śmierć metal z elementami grindcore’a. Obecnie nazywa się Prophetic Suffering i niejako pozostała w tamtejszej stylistyce trochę ją modyfikując. Ci czterej panowie wydanie demosa mają już za sobą, bo miało to miejsce w 2022 roku, a dziewiątego maja ukaże się ich debiut pod postacią „Rivalry Of Thyself” właśnie. To co na nim można będzie usłyszeć, to taka wariacja na temat war metalu made in Canada, czyli nawiązanie i wymieszanie z czymś jeszcze tego, co na przykład prezentuje na swoich wydawnictwach Blasphemy. Jest to całkiem szybka i masywna muzyka, wygenerowana na nisko nastrojonych gitarach, która płynie przed siebie w towarzystwie dudniącej jak karabin maszynowy perkusji i mięsistego basu. Zatem nikogo nie zdziwi to, że mamy tutaj do czynienia z szalonymi i agresywnymi blastami, które stanowią zmasowany atak na nasze zmysły. Od czasu do czasu wyłaniają się z niego dzikie solówki lub schizoidalne tremolo, które podkreślają gwałtowny i maniakalny charakter tej produkcji. Ci Kanadyjczycy w odróżnieniu od swoich krajanów z war metalowych kapel nie stawiają jedynie na pełne szaleństwa, nuklearne bombardowanie, które w niemalże równych interwałach wyhamowują nagłe zwolnienia. Do swojego grania dokładają również sporo soczystego mięsa, które jednoznacznie kojarzy się z amerykańskimi zespołami spod znaku gore. Są to po death metalowemu mielące riffy, z których sączy się krew i ohydna maź, spowalniająca destrukcyjne, war metalowe zapędy. Rzeźnickie usposobienie „Rivalry Of Thyself” podbijają podwójne, plugawe wokalizy, dokładając tej płycie ohydnej lepkości. Ciekawa i niecodzienna fuzja tych dwóch ujęć hałaśliwego rzępolenia, która wydała na świat potwora o najobrzydliwszych cechach. Pluje, a może wręcz rzyga na wszystkie strony świata kłębiącymi się atonalnymi akordami, technicznymi zagrywkami, miażdżącymi uderzeniami w średnim tempie i kaskadowymi nawałnicami. Szatan w pasach z nabojami, masce gazowej i skąpany we krwi. Pijcie i jedzcie z tego wszyscy….

shub niggurath




 

niedziela, 20 kwietnia 2025

Recenzja Nightfall „Children of Eve”

 

Nightfall

„Children of Eve”

Season of Mist 2025

Nightfall był kiedyś zajebistym zespołem, który po trzech naprawdę wybijających się ponad przeciętność płytach (a z których każda była inna), postanowił chyba przejść z amatorstwa na profesjonalizm. Czyli zarabianie srebrników. Po kompletnie „komercyjnym”, bo taka opinia wówczas krążyła, „Lasbian Show”, zespół ten zniknął z horyzontu moich zainteresowań, choć zdarzyło się, że na coś tam uchem rzuciłem. Dziś, z czystej ciekawości, postanowiłem odsłuchać najnowszy wynalazek Greków, by przekonać się, co obecnie grają i na jakim jest to poziomie. A zatem, grają muzykę… dla wszystkich. Czyli w zasadzie dla nikogo, kto ma jakiś określony gust, a nie karmi się, jak leci, jedynie papką serwowaną przez wielkie wytwórnie muzyczne, wmawiające masom, że wydawana przez nie muzyka jest świetna, wybitna i nowatorska. No, ni chuja, nie jest.  Nightfall Anno Domini dwadzieścia pięć, to pozbawiona smaku mieszanka sympho black / death metalu, śmierdząca nijakością i kompletnie pozbawiona ducha, który inspirował zespół do tworzenia w latach dziewięćdziesiątych. To typowy przykład na to, jak można się brzydko zestarzeć, albo, mówiąc wprost – prostytuować. Bo skoro kończą się pomysły, wena odeszła, to po cholerę nagrywać płytę na siłę, upychając w nią utwory, które kiedyś nie znalazły by się nawet w prestudyjnych odrzutach? Bo „coś” trzeba nagrać, żeby w trasę pojechać, zarobić na biletach i merchu. „Children of Eve” to jakieś pseudosymfoniczne pierdolenie, muzyka na poziomie współczesnego Behemoth. Puszczająca oko do słuchacza, że niby Diabeł, ale de facto pozbawiona agresji, nie mająca tak naprawdę nic wspólnego z black metalem, zwłaszcza tym greckim, który kiedyś stanowił przeciwwagę dla Skandynawii. Nowy materiał Nightfall trwa trzy kwadranse, i, wierzcie, mi, nie ma na nim kompletnie nic co przykuwałoby ucho. Jest za to tona nużących akordów, i to nawet nie z gatunku „tysiąc razy słyszanych”, po prostu bezpłciowych, nijakich, nie wywołujących żadnych emocji. No chyba że znużenie, podirytowanie i politowanie, ale raczej nie są to uczucia, które muzyce towarzyszyć powinny. Na tym albumie co chwilę coś krzyczy, by wcisnąć „stop”. Dla przykładu -  posłuchajcie tego żeńskiego wokalu na wstępie „With Outlandish Desire To Disobey” i spróbujcie się nie porzygać. Gdybym miał wskazać palcem jakąś zapchajdziurę, to nie wiem, czy trafił by się riff, który nią nie jest. Litości! To jest obraza dla słuchacza. Ta muzyka nie ma duszy, tożsamości, szczerości. Jest zlepkiem słabych pomysłów sprzedawanych na zasadzie gówna w kolorowym papierku ze znanym logo. Nie wiem, bo, jak wspomniałem, płyt Nightfall nie słuchałem w całości od trzydziestu lat, kiedy ten zespół upadł, ale jeśli to nastąpiło przed nadejściem „Children of Eve”, to Grecy nadal się nie podnieśli. I wygląda mi na to, że  oni w pozycji poziomej pozostaną już na zawsze. Prawdziwie grecka tragedia.

- jesusatan



 

Recenzja Helheim „Blod & Ild”

 Helheim

„Blod & Ild”

Nomad Snakepit Productions 2025

Rzecz jasna nie jest to najnowszy materiał tej grupy, bo to jej trzecia płyta, która pierwotnie swoją premieręmiała w 2000 roku, a teraz po raz pierwszy dzięki Nomad Snakepit Productions będzie ona dostępna na winylu. Osobiście nigdy nie byłem zainteresowany nagraniami norweskiego Helheim, ponieważ jakoś specjalnie nie wchodził mi viking-black metal i w związku z tym jestem zupełnie zielony jeżeli chodzi o twórczość tego zespołu. Będę jednak to musiał nadrobić, choćby z czystej ciekawości jak kształtuje się ich muzykowanie na innych wydawnictwach, gdyż „Blod & Ild” to niesamowity album. Ówczesne ujęcie tego gatunku w wykonaniu Helheim nie jest takie oczywiste jak w przypadku innych grup, które po prostu do klasycznego black metalu dokładają elementy folkowe, odpowiednią melodykę oraz tematyczne teksty. Ci czterej panowie z Bergen w swoich kompozycjach umiejętnie łączą jadowite riffy z progresywnymi akordami jak i heavy metalowym kostkowaniem. Podobnie jak zróżnicowane jest traktowanie strun, a także instrumentów odpowiedzialnych za niskie tony, tak samo w złożony sposób skonstruowane są aranżacje, o których w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że są liniowe. Poszczególne części składowe każdego z utworów nieustannie przechodzą z jednych w drugie, owocując połamanym rytmem i tempem, a także charakterem dźwiękowego podkładu pod słowa, które ściśle związane są z historią Skandynawii i Asatru. Co najważniejsze i przy pierwszym spotkaniu z „Blod & Ild” trochę dziwne jest to, że przystająco do zmiennej budowy kompozycji, wszystkie utwory są od siebie różne. Tym samym odbiór tych czterdziestu minut bleka nie jest nudny i zadziwia tym, że pomimo dużej różnorodności jest niesamowicie spójny. Paradoks? Nie, raczej muzyczna dojrzałość twórców, którzy upchnęli na tej produkcji naprawdę mnóstwo patentów, inteligentnie je połączyli, generując świetny black metal. Bez trudu przetrwał on próbę czasu, bo ćwierć wieku to szmat czasu i niejeden album z tamtego okresu nie jest już dzisiaj słuchalny. Nie „Blod & Ild”, gdyż brzmi on bardzo świeżo i dzisiaj można by było go z powodzeniem nazwać czymś awangardowym w obrębie tego typu grania. Całość jest doprawiona klawiszami, które we właściwych momentach podbijają wikińskość tego materiału i nadają mu w tych chwilach należytej epickości. Płyta, która przez cały jej odsłuch zaskakuje, częstując sataniczną agresją, technicznymi zagrywkami i niebanalnymi rozwiązaniami. W wyniku tej fuzji powstał fascynujący viking-black metal, o nietuzinkowym obliczu. Zajadłość i norweska duma w eleganckim wydaniu. Kupujcie ten wosk. Warto.

shub niggurath





sobota, 19 kwietnia 2025

Recenzja Wulkanaz „Luftuz”

 

Wulkanaz

„Luftuz”

Helter Skelter Prod. 2025

Dziś mam coś dla miłośników najsurowszej odmiany black metalu. Wulkanaz to jednoosobowy projekt kolesia ze Szwecji, o nicku tożsamym nazwie tegoż. Chłop chyba nie może spać po nocach, bo poza Wulkanaz ma jeszcze od cholery innych zespołów, nie tylko z metalowej szufladki. A w większości z nich odpowiada za… wszystko. No cóż, kilku geniuszy w podobnym temacie świat nam na przestrzeni lat ukazał, jednak stanowili oni niewielki promil w skali wszystkich „wszechuzdolnionych” muzyków.  Pan Wulkanaz do panteonu gwiazd chyba się nie dostanie. Dlaczego? Ponieważ nowy krążek Wulkanaz, o ile na początku na chwile przykuwa ucho i zaciekawia, choćby ze względu na niezwykle zamulone, stonerowo przefuzowane brzmienie, dość szybko zaczyna nudzić. Muzyka na tym krążku nie jest co prawda schematyczna czy powtarzalna, bo całkiem sporo tutaj urozmaiceń w postaci klawiszowych, schizoidalnych wstawek, albo przesterowanych chyba na wszelkie sposoby wokali, nie tylko śpiewających po blackmetalowemu, i to w języku proto-germańskim (kurwa, ciekawe skąd koleś się tego języka nauczył), ale i wydających bliżej nieokreślone dźwięki, jednak sama pomysłowość to taki typowy umysłowy lo-fi. Byle coś dudniło w tle, na to zapętli się riff, pomamrocze, podbije d-beatem żeby było bardziej punkowo i… już. Wspomniane na początku brzmienie z czasem zaczyna irytować, bo w sumie nawet jeśli pojawiają się jakieś konkretniejsze akordy, to toną w tym buczeniu i połowy trzeba się domyślać. Czasem w tle pogrywają sobie klawisze, albo raczej robią za „mroczne tło”, które ni chuja mrocznym być nie chce. Za to wspomniane wcześniej efekty często sprawiają wrażenie wrzuconych tutaj kompletnie randomowo, bez ładu i składu, niczym muzyczna improwizacja napierdolonych kolesi pod monopolem. Jedynymi chwilami w których muzyka ta może budzić jakieś nadzieje są fragmenty szybsze, gdzie nie tylko śmierdzi, ale wręcz wali starą piwnicą, lecz i one zdają mi się finalnie zbyt… wesołe, albo po jakimś rozweselaczu nagrane. Zmęczył mnie ten krążek jeszcze zanim dobrnąłem do końca. Kocham prostotę, ale są jakieś granice mojej tolerancji. Wulkanaz je przekracza, czyniąc swoją twórczość w moich uszach niestrawną. Pewnie znajdzie się kilku prawdziwków, którzy uznają to za podziemne arcydzieło naszych czasów, ale ja w ich oczach mogę być nawet pozerem. Bo dla mnie kloc to kloc, i nic nie poradzę, że mi śmierdzi. Do kibla z tym!

- jesusatan




Recenzja Lhaäd „Beyond”

 

Lhaäd

„Beyond”

Amor Fati / Extraconscious 2025

To moje pierwsze spotkanie z tym solowym projektem z Belgii. Obecnie wydaje on swoją trzecią płytę, będącą ostatnią częścią trylogii, która traktuje o głębinach morskich, zabierając w najdalsze ich otchłanie. Stąd też dziwna nazwa tego ansamblu, która jest anagramem słowa „hadal”, a ono z kolei oznacza nieprzebyte strefy oceanu, znajdujące się w rowach oceanicznych. Tak więc wszystko składa się w jedną całość, bo muzyka Lhaäd jest równie ciemna, gęsta i pozbawiona powietrza jak owe odmęty. Kończący ten swoisty tryptyk „Beyond” to sześć, dość długich numerów w ujęciu black metalowym, które snują mroczną opowieść okraszoną, co ciekawe, posępnymi wokalami, wypluwającymi słowa w improwizowanym języku. Winduje to fantasmagoryczność tego albumu naprawdę wysoko, ale już sama muzyka jest wytworem spowitej w ciemnościach wyobraźni. Opiera się ona głównie na hipnotycznych tremolo, które płyną w średnich i szybkich tempach, przechodząc chwilami w agresywne blasty. Trzonem aranżacji jest jednak transowe kostkowanie o zmiennej rytmice, z którego snują się przytłaczające melodie, tylko niekiedy przeobrażające się w nieco melancholijne nuty. W między nie Lykormas wplata sporo dysonansowych rozwiązań, zagęszczając materiał i wprowadzając do niego klaustrofobiczny klimat. Całość jest miejscowo przyozdobiona symfonicznymi syntezatorami, dronami i samplami, które obrazują odgłosy wody oraz sonaru. Wszystko ze sobą połączone stanowi złowieszczy black metal o bogatym ładunku negatywnych emocji. Mieszanka gniewnych i momentami szalonych riffów, gwarantuje poczucie zamknięcia w morskiej topieli, z której nie można się wydostać. Tak jak woda, muzyka tego belgijskiego twórcy otacza ze wszystkich stron i ściąga na samo dno. Miażdży i jednocześnie wstrząsa swoją nieustępliwością. Zaklęta w niej tajemnicza siła zasysa tak mocno, że nie można się od niej oderwać. Bardzo ciekawe wydawnictwo, będące fuzją melodyjnego, atmosferycznego i brutalnego grania z wyraźną obecnością pierwiastków awangardowych i industrialnych. Pełen niepokojącego napięcia krążek. Podwodny black metal, który się udał. Muszę sprawdzić poprzednie dwie części. Tym, którzy je znają, „Beyond” polecać nie muszę, ale reszta maniaków powinna sprawdzić koniecznie.

shub niggurath